Kasiaści, czyli wstydliwi Polacy, samoobsługa i prezerwatywy

– Cip, cip, rybeńko – wyszeptał i sypnęły się monety.

– Jak jestem z dziećmi, to tylko z tych kas korzystam – mówi Monika Ambroziak. I dodaje: – Bo mam szeroki wózek (dzieci siedzą obok siebie) i w normalnych kasach się nie mieści. I jest dużo szybciej, dzieci nie zdążą się zniecierpliwić.


– Pić, mamo! Mamo, pić!

– Nie ma, kochanie… Tutaj sama sobie towar przekładam…

– Jest!

– mnie się wydaje, że tak szybciej. Zanim kasjer wbije…

– Jeść, mamo! Jeść!

– czasami nie ma kodu…

– Pizzę mi kup…

– Mateusz, proszę cię! …Zanim przyjdzie osoba z obsługi, przyniesie z hali kod… Wielu ludzi boi się kas samoobsługowych, bo nie wiedzą, jak z tego korzystać. I w sumie to lepiej, bo są krótsze kolejki. Siadaj, synu. Jak się ktoś przyzwyczai, to już nie chce ze starych.

– A moje chrupki są?

– Są. I chłopcy mnie tu ciągną. Dla starszego to jest zabawa.

– A jakąś przygodę z tą kasą pani miała?

– Koleżanka miała. Połknęło jej 10 zł. Ale jak resztę wydawało, to jej tę dychę oddało!

Piki

Obsadę tradycyjnych stanowisk kasowych planuje się z miesięcznym wyprzedzaniem i wbrew pozorom nie jest to łatwa sprawa. Warszawiacy, na przykład, na długie weekendy wyjeżdżają z miasta, więc do sklepu przychodzą przed nimi i zaraz po. W mniejszych miastach, jak Rzeszów, ukształtował się zwyczaj rodzinnych zakupów w niedzielę po kościele. Z kolei na Śląsku przychodzą w poniedziałek, a w niedzielę sklepy świecą pustkami. Wiele zależy też od otoczenia sklepu. Taki na peryferiach ożywia się w dni powszednie ok. 11. Latem klienci kupują do godz. 22.00, zimą o 20.00 już ich nie ma. W upał nie przychodzą, za to ze wzmożoną siłą nadciągają po burzy.

A zestaw kas samoobsługowych (cztery, czasem sześć) otwarty jest non stop. I wymaga zazwyczaj obsługi jednej osoby.

Auchan 7.30

– Kasy świetne – rzuca w przelocie mężczyzna, którego zaczepiłam w Auchan w Piasecznie, kiedy wychodzi ze strefy kas samoobsługowych. – Tylko trzeba mieć okulary. Ja dziś nie wziąłem – dodaje. I znika. W siatce: jogurt, bułeczka, jabłko – śniadanie.

– Forma płatności kartą w kasie samoobsługowej jest dla mnie psychicznie luźniejsza – recytuje klient następny.

– Nie obnoszę się z tym po kasjerkach, bo to moje sąsiadki – rzuca trzeci i pokazuje prezerwatywy w siatce.

Pani na Miłej

„Proszę zeskanować pierwszy produkt i odłożyć go do siatki” – mówi kasa.

Asystentka sprzedaży na ekranie swojej konsoli w każdym momencie widzi, co się dzieje na każdej z czterech samoobsługowych kas. Gdy coś jest nie tak, na monitorze zapala się czerwona lampka.

– Najpierw patrzę na widełki, na których zawieszone są siatki. Czy klientka torebki nie położyła albo może dziecko wchodzi nogami na półkę. Tu są wagi! Jak bilans nie zgadza się z tym, co powinno być w siatkach, kasa się zawiesza i mnie alarmuje – mówi pani Hania, asystentka sprzedaży przy kasie samoobsługowej. Na konsoli pojawia się informacja, o ile zeskanowany towar jest za ciężki lub za lekki. – Podchodzę i sprawdzam. Jak widzę nadgryzioną bagietkę i 15 g niedowagi – to „akceptuję” i transakcja toczy się dalej. Czasem ktoś z butelki na sklepie upije, batonik zje, a skanuje papierek.

Jednak są takie towary, na które nie można przykleić czytelnego kodu. Kuliste owoce, warzywa, pieczywo.

– Nikt jeszcze nie wymyślił, jak przyczepić kod do szczypiorku – mówi Ewa Szetela, koordynator kas Auchan. Do kodu potrzebne jest miejsce na prostej powierzchni. Dlatego są towary na sztuki, które trzeba wybrać spośród obrazków wyświetlanych na ekranie.

Jak klient nie odpowie na pytanie o kartę stałego klienta – mam, nie mam – i od razu skanuje towar, kasa się wiesza i wzywa pomocy. Mądra jest: klient niesłuchający, niewspółpracujący będzie miał kłopoty. Czasem kod jest nieczytelny i asystentka musi wstukać cyfry ręcznie.

Grosz ma ząbki

– Teraz jej się pieniążek nie podoba! – woła klientka Małgorzata Lenart, która przed chwilą musiała pójść do bankomatu po gotówkę. – Moja nieuwaga – bije się w piersi – kartka wielka wisi, a nie zauważyłam. Miałam do wyboru skanować od nowa na innej kasie albo pójść po gotówkę. – Ona nie lubi nowych, śliskich, trzeba troszkę pomiąć – sugeruje pani Hania. Składa 50-złotowy banknot w kostkę, rozgina i podaje go kasie, a ta bez sprzeciwu połyka.

Kasy nie lubią też tłustych paluchów. Pani Hania co kilka godzin czyści dotykowe ekrany płynem do szyb. Zawieszają się też od ciężkich rzeczy. W Auchan wprowadzono przycisk: „gabaryty”, po wciśnięciu którego asystentka podchodzi z ręcznym skanerem i nie trzeba towaru dźwigać.

W niektórych sieciach kasy nie lubią jednogroszówek, bo te na rantach mają ząbki. Czasem kasa nie wyda i się zawiesza. Trzeba czekać na asystenta, ten odda grosz i dopiero wtedy wydrukuje paragon. Przy płaceniu kartą klienci obracają karnecik i kasa nie może pobrać pieniędzy. Wszystko to rzadko, gros klientów dokonuje zakupów zupełnie samodzielnie.

Koszty

Koszt kasy samoobsługowej zależy od tego, na ile zakupów jest przewidziana (małe czy również duże), a przede wszystkim, od udostępnionych form płatności: kartą, gotówką, bonami. Są urządzenia, które trzeba zasilać w drobne, i takie, które przy wydawaniu reszty korzystają z monet dostarczonych przez klientów.

– W Stanach widziałem urządzenia z czytnikami kształtu – mówi Arkadiusz Stachańczyk, dyrektor ds. rozwoju firmy Jantar, która sprzedaje urządzenia samoobsługowe. Najprostsze stanowisko samoobsługowe kosztuje 60 tys. zł, najbardziej zaawansowane nawet – 400 tys. Stachańczyk twierdzi, że jednej nie warto stawiać. Optymalny boks to cztery urządzenia na jednego asystenta, co przy dwóch zmianach pracowników oznacza oszczędność do sześciu etatów. Przy dobrym wdrożeniu zwrot inwestycji następuje w okresie kilkunastu miesięcy. Rozwiązania samoobsługowe warto wprowadzać w sklepach powyżej 700 m kw. powierzchni, gdzie w linii kas jest ich więcej niż pięć. Czas życia kasy to siedem-dziesięć lat.

Najtańsze stanowisko kasy tradycyjnej można kupić za 1 tys. zł, ale standard w dużych sklepach to dziś wydatek ok. 10-20 tys. za kasę.

A co kasy lubią?

Pani Hania: – Czasem jest klient tzw. wstydliwy. Jak ktoś za nim stoi, chciałby skanować migusiem. „Pomalutku”, wtedy proszę. Ona musi sobie pomyśleć, to tylko maszyna.

Na alkoholu kasa się zawiesza z ustawy. Piotr Kilanowicz podchodzi do konsoli, w lewej dłoni trzyma piwo (kodem do góry, bo wie, że asystentka musi go zeskanować), w prawej – dowód osobisty.

– Wygląda młodo i kilka razy go o dowód prosiłam, więc już nie czeka na wezwanie – śmieje się pani Hania. – Gdyby to była wódka, zdjęłaby zabezpieczające klipsy. Podobnie jak z odzieży. – Tu nikt nas nie oszuka. Widzimy: nazwa produktu, cena, skanuję w swoim tempie. Mam możliwość monitorowania transakcji i z niej korzystam. Bardziej ufam komputerowi niż kasjerce, że się nie pomyli – mówi Kilanowicz.

W Auchan w Piasecznie nie czeka się na asystenta. Nawet rutynowo wezwana ochrona konieczna do zasilenia maszyny w drobne zjawia się w ciągu 15 sekund. Asystentka uważnie obserwuje, co się dzieje na placyku strefy samoobsługowej, i nie zwleka z interwencją. – Ja lubię tę pracę, tu człowiek jest ciągle w ruchu. Może porozmawiać z klientem z innej pozycji – stojącej, nieprzykurczonej, zadzierając głowę – zwraca uwagę pani Hania. Jednak choć dobry asystent to warunek konieczny sensowności takich rozwiązań, nie jest to regułą. W Tesco jeden pracownik ma pod opieką sześć kas. W Bomi znika on na 10 minut, bo ma w zakresie swoich zadań, również inne. I bywa, że trzy z czterech kas stoją zablokowane, a klienci już dawno poszli stać w kolejkach do „normalnych” kas.


Bomi w Klifie 10.30 – Polak potrafi 


– Nauczyłam się obchodzić jej ograniczenia. Jak coś jest za lekkie, kasa wariuje. Na przykład jednorazowe masełko. Sięgam po inne albo ustawiam się do normalnej kasy – mówi klientka Weronika Ulicz, jednak z kas korzysta. – Tak często, jak tylko mogę. Jestem raczej nieśmiała. Wolę załatwić sprawę i nie gadać.

– Słoneczek nie ma w systemie, choć to po kajzerce najbardziej popularna tu bułka. Często z nich rezygnuję, jak się spieszę, ale dziś się uparłem i zanim podszedłem do kasy, odszukałem na hali asystentkę, bo wiedziałem, że będę miał problem – mówi Robert Świderski.

– Ponieważ wiele drożdżówek nie ma swoich odzwierciedleń w obrazku na ekranie, zauważyłam, że one wszystkie mają taką samą cenę i wagę, więc można wcisnąć dowolną. I sałata lodowa jest zawsze niedoważona, szczypiorek za lekki. Trzeba czekać na asystenta – skarży się klientka Gosia.

Klient woli do ludzi

Adama Sierotę zaczepiam w Bomi po odejściu od kasy zwykłej.

– Czemu pan nie skorzystał z samoobsługowej?

– Wczoraj korzystałem, ale chyba wolę z człowiekiem. Przyzwyczajenie. Bilety autobusowe są do kupienia w automatach, w pojazdach, a sam widziałem, jak osoby podchodziły do kierowcy, żeby kupić.

– Nie chce mi się myśleć. Zlecam kasjerce i się tym nie zajmuję – kwituje inny.

Auchan – 18.00

Właśnie grzmi, nad Warszawą burza, i choć powinien być natłok klientów wychodzących z pracy (na Śląsku ten szczyt jest ok. 16), kasy stoją bezczynnie.

– Z reguły nie rozmawiają z kasami. Czasem, żartują: „Dziękuję pani bardzo”, ale to nawet częściej do nas niż do urządzenia – mówi pani Hania. – W innych krajach klienci w zwykłej kasie rozmawiają z kasjerkami. W Polsce nie ma takiego zwyczaju – mówi Szetela. Klienci twierdzą, że nie mają o czym.

Z wózkiem nie powinien podjechać…

…ale nie ma ludzi, to mu przepuszczę – mówi pani Hania. – Jakby była kolejka, zaraz by go klienci zdyscyplinowali. Klient chyba pierwszy raz, bo zdejmuje towar z widełek i kasa mówi, żeby odłożył go z powrotem. Nie odkłada.

– Nie słucha pan kasy – asystentka próbuje lekkim, żartobliwym tonem.

– Bo ja chcę to zrobić i wyjść.

– To proszę odłożyć zeskanowane zakupy z powrotem na widełki (klient odkłada. Kasa się odwiesza. Znów zdejmuje i wkłada do wózka).

– Aż do zapłacenia.

– Ale ja chcę włożyć do koszyka! – denerwuje się klient.

– Nie posunie się pan dalej w transakcji, jeśli pan będzie zdejmował z widełek. Taki jest system.

– Najgłupszy system, jaki istnieje na świecie! Mam tylko trzy siatki i chcę je wozić, a nie nosić! Zaraz będę miał problem z bułeczkami!

– To ja panu pomogę.

– Nie, dziękuję, dwie osoby jednej kasy nie będą obsługiwały!

Kradzieże

Pani Hania: – Czasem sobie klient na hali, po zważeniu jeszcze pomidorka dorzuci. Papryczkę. Często nie, ale się zdarza. Fajne byłoby, gdyby nie przyklejali kodów z tańszych towarów na droższe. Raz: źle zeskanowane pudełeczko spożywcze, myślałam, podchodzę, a w środku piersiówka.

– Otwierając taką kasę, musieliśmy rozważyć ryzyko ewentualnych strat. Okazało się, że nie ma różnicy między ich poziomem przy kasie tradycyjnej i samoobsługowej – mówi Szetela. – Może poza jednym wyjątkiem. Był czas, kiedy fałszerze próbowali w naszych sklepach wprowadzać do obiegu podrobione pięciozłotówki. Kasjerka zauważyłaby różnicę, a maszyna nie spostrzegła. Szybko to jednak zostało wykryte i we współpracy z policją zlikwidowane.

Przyszłość

W zeszłym roku było w Polsce 400 kas samoobsługowych. Dziś jest więcej. Ile? Tego nikt nie policzył. Można je spotkać w Realu, Carrefourze, Społem PSS Północ we Wrocławiu czy w Społem w Bytomiu. Pierwszy w Polsce był Auchan w 2006 r. Globalne sieci wprowadzają kasy samoobsługowe, bo taka jest polityka całej marki. Pierwsza samoobsługowa kasa na świecie ruszyła w USA 20 lat temu.

W Polsce to jest raczej oferta uzupełniająca sprzedaż normalną, czyli z kasjerem.

– Wprowadzając te kasy, nie tylko nie zmniejszyliśmy zatrudnienia, ale nawet nie obniżaliśmy poziomu rekrutacji – mówi Szetela. W sieci Auchan po sześciu latach od inauguracji co dziesiąty paragon jest wystawiany przez kasę samoobsługową. W Społem PSS Północ we Wrocławiu, gdzie kasy są wdrożone w lutym 2009 r. – 22 proc. W Tesco można samodzielnie skanować dużą ilość produktów, co niekiedy klientów z małymi koszykami doprowadza do białej gorączki. Zwłaszcza że powyżej 30 sztuk, szybciej niż maszyna, obsłuży nas kasjerka z taśmą podającą.

We wrześniu Tesco otworzy pierwszy w Polsce supermarket wyłącznie z kasami samoobsługowymi.

– Bo na miejscu jednej dotychczasowej, takie zmieszczą się dwie – można usłyszeć od rzecznika.

W Europie Zachodniej, w USA jest już mnóstwo takich sklepów. Sieci wyposażają już wózki w skanery do czytania kodów, żeby klient kasował towar, wkładając go do koszyka, ale prawdziwa rewolucja nadejdzie wraz z technologią RFID. O ile można już doliczyć np. 1zł (za czip/nadajnik) do telewizora, o tyle trudno doliczyć ją do ceny chleba. Kiedyś jednak te technologie stanieją, wtedy wypakowany zakupami wózek, mijając bramkę, będzie wyświetlał jego zawartość i wartość. Być może samodzielnie połączy się z bankiem i z konta pobierze opłatę? – Ale to już pewnie nie za mojego życia zawodowego – twierdzi Ewa Szetela, a jest osobą młodą.

(Gazeta Wyborcza – Gospodarka – 30 sierpnia 2011 )

Odwaga ojcowania – w kwartalniku Polityki „Ja My Oni”

 23 maja 2017

Mężczyźni świetnie radzą sobie z dziećmi. Dlaczego wciąż trudno im w pełni zaufać?

Dla mężczyzny główny problem polega na tym, że staje się nikim. Niewolnikiem. To, czego on chce, kim jest, traci znaczenie.

Bycie z dzieckiem jest pracą wymagającą dotarcia do najgłębszych pokładów własnych emocji.

Mirosław Gryń/Polityka

Bycie z dzieckiem jest pracą wymagającą dotarcia do najgłębszych pokładów własnych emocji.

Maciek: – Matki są bardziej przewrażliwione, strachliwe. Ojcowie pozwalają sobie i dziecku na więcej luzu. Nie boją się, że ono nabije sobie guza, jeśli dzięki jakiejś ryzykowniejszej sytuacji może zyskać nową umiejętność czy dobrze się bawić.

Eda: – Tomek traktuje dzieci jak równych sobie. Potrafi zrozumieć, co je zajmuje. Jak gra w piłkę, nie myśli, że to ma jakiś rozwojowy cel. Po prostu z tymi dziećmi jest.

Ania: – Jaś jest dla dzieci i one są całe dla niego. On nie wymyśla, co one powinny, on im proponuje. Potrzebują, to z niego biorą.

Marta: – Maciek akceptuje je bezwarunkowo. Ma przekonanie, że od trzeciego roku życia dziecko jest gotowe do socjalizacji, a do tego czasu – żeby rozwinął się człowiek pewny siebie i szczęśliwy – musi mieć poczucie bezpieczeństwa, ciepło i miłość. U niego nic nie dzieje się w nerwach, w złości, nigdy nie krzyczy na nie, wszystko tłumaczy. Kocha, karmi, chroni. Bardzo dużo przytula. One się przy nim ciągle uśmiechają. Uszczęśliwiają go po prostu. Jego strasznie cieszy, że tak do niego lgną.

Kasia: – Jak się z nim bawi, potrafi się tak zamyślić, zapatrzeć na dziecko z takim uczuciem ogromnym.

Marta: – I ma wtedy taki błysk w oku. To jest bardzo miłe do obserwowania.

Kasia: – Syn wciąż o nim mówi. Tata jest ciągle w jego głowie. Jest między nimi więź. Dla kobiety facet, który ma fajny kontakt z dzieckiem, jest niesamowicie atrakcyjny.

Jaakko: – Skoro mój przyjaciel dał radę, to ja też. Przekonałem się, że jeśli masz motywację i akceptujesz fakt, że musisz opiekować się dzieckiem, poradzisz sobie. Każdy mężczyzna może. Każdy, który chce.

Marta: – Mąż współczuje ojcom, którzy tego nie doświadczają.

Dojrzałość

Pamiętam miejsce i moment, kiedy zauważyłam ich po raz pierwszy: dwaj obcy sobie mężczyźni z wózkami dziecięcymi przepuszczali się na skrzyżowaniu chodników. Było słoneczne, jesienne przedpołudnie. A że każdy z nich popychał ten sam atrybut kobiecości, żaden nie chciał uprzejmości ze strony drugiego: przepuszczenia na drodze. Rozbawiła mnie ta scena. Świadczyła o wyjściu z męskiej roli i wejściu w jakąś nową – jaką?

Zaczęłam zwracać na nich uwagę. Codziennie zauważałam kilku. Zagadywałam, w końcu celowo jeździłam po warszawskich placach zabaw i parkach, by rozmawiać z ojcami opiekującymi się dziećmi. Stałam nad stawem na Polu Mokotowskim i jednocześnie widziałam czterech. Na pewno w każdym dużym mieście w Polsce są już takie miejsca.

Wielu mężczyzn po lekturze mojej książki „Ojcowie szóstego levelu”, która powstała po tych spotkaniach (i której bohaterów w tym artykule cytuję), reaguje radosnym: Ja chcę mieć dziecko! Coraz więcej ojców chce uczestniczyć w wychowywaniu. Potrafią powiedzieć partnerce: To jest tak samo moje dziecko, jak twoje. Kocham je tak samo mocno i też nie chcę go skrzywdzić. Musisz mi zaufać, bo potrzebuję go równie bardzo jak ty.

Ale też wielu znajomych mężczyzn przyznało, bez czytania, że boi się mojej książki. Może mają poczucie winy, że nie są ojcami zaangażowanymi? Słyszę: związki będą się przez to rozpadać. Opiekę nad dziećmi uważają – i słusznie – za zagrożenie dla pozycji zawodowej osoby, która się tego podejmuje. Jak bogaci nie kwapią się z oddawaniem majątków biednym, tak mężczyźni nie kwapią się do rezygnacji ze statusu, jaki daje im praca zawodowa. Najwyższy odsetek ojców na urlopach rodzicielskich zanotowano w Krakowie – 2,6 proc. przebywających na nim rodziców i w Warszawie – 2,2 proc.

Kiedy gromadziłam materiał do książki, kilku panów „przyłapanych” w powszedni poranek z wózkiem w popłochu uciekło, mówiąc wprost, że nie ma się czym chwalić i nie jest to powód do dumy. Nie zatrzymywałam. Ale przygniatająca większość napotkanych mężczyzn bez wahania godziła się na rozmowę. – Upokorzenie mężczyzny, bo jest z dzieckiem w domu? Bzdura jakaś! Dzieci dodają męskości. To, że jestem w roli wykonywanej częściej przez kobiety, podejmuję się tego, czerpię z tego przyjemność i wychodzę poza wzorce kulturowe, czyni mnie mocniejszą jednostką – mówi Maciek. – Może jest takie podejście, że do roku dziecko jest zarezerwowane dla matki, bo je mleko z piersi, nic nie mówi i śmierdzi kupą, ale nie wiem, skąd pomysł, że ojcowie mogą opiekę nad własnym dzieckiem uważać za niefajną. W jego pokoleniu, opowiada, ojcowie z dziećmi wychodzą, wyjeżdżają, przewijają je, bawią się z nimi. Nie zna przypadku, że wyłącznie mężczyzna zarabia, a tylko kobieta zajmuje się domem i wychowaniem dzieci. – Spośród trzydziestu młodych ojców, jakich znam, jeden chciałby przynosić do domu pieniądze, gdzie już wszystko byłoby posprzątane, poprane, dzieci uśmiechnięte – tylko poprzytulać i położyć spać. Ale to jest wyjątek. W mojej głowie nie mieści się, że facet zajmujący się własnym dzieckiem może być przedmiotem kontrowersji.

Na placach zabaw spotkałam niemal wyłącznie mężczyzn wykształconych. Widzieli w życiu wiele różnych scenariuszy, wybrali jeden z wielu, najlepiej pasujący do ich rodziny i zaistniałej sytuacji. Zostali w domu głównie dlatego, że kobieta chciała lub musiała wrócić do pracy. Ale żaden z nich całkowicie zarobkowania nie porzucił.

To mężczyźni ponadprzeciętnie dojrzali. – Jeśli rozumiem własne potrzeby – co mnie wytrąca z równowagi, czego potrzebuję w danej chwili – łatwiej zrozumiem potrzeby dziecka – mówi Jaś. Są zwykle nasyceni życiem. Odnieśli już sukcesy i porażki, umieją sobie z tym radzić. Potrafią powiedzieć do żony: masz pasję, rób to, czego naprawdę chcesz. Ja ci pomogę. I o niej: dziś żona i jej potrzeby są ważniejsze, jutro ona uzna, że moje potrzeby są ważniejsze.

Obserwację tę potwierdza Urszula Sajewicz-Radtke, psycholog rozwojowy: – Aby zdecydować się na podjęcie działań niespójnych ze swoją rolą społeczną, mężczyzna musi być niezwykle świadomy siebie, swojej męskości i swojego związku. Widzą siebie nie w damskim przebraniu, tylko w roli ojca – rozumianej inaczej niż bankomat.

Część moich bohaterów miała fajnego, zaangażowanego w ich życie ojca, a więc wzorce z domu. Ale kilku przeszło długi proces dojrzewania do niezależności i autonomii. Na matki swoich dzieci wybrali kobiety utalentowane, z marzeniami zawodowymi i pasjami.

Praca

Z ich opowieści wynika, że bycie z dzieckiem jest pracą wymagającą dotarcia do najgłębszych pokładów własnych emocji. Dla mężczyzny główny problem polega na tym, że staje się nikim. Niewolnikiem. To, czego on chce, kim jest, traci znaczenie. Mówią zgodnie: brak przestrzeni na „ja”. Nie masz czasu pójść na siłownię, pobiegać, pomyśleć, że ma się potrzebę pójścia w góry. Tyle jest do zrobienia, że na filozofię, teatr, kino nie ma już siły. System bez wewnętrznego bhp. Nawet jak dziecko śpi, nie do końca można odpocząć, bo trzeba planować, być przygotowanym na to, co zdarzy się później. Potrzeby dziecka są najważniejsze.

Zdaniem wielu z nich bycie z dzieckiem wzmacnia, dodaje energii, ale też wypala. Sądzą, że matkom akceptacja faktu: nie jestem ważna, przychodzi łatwiej. (A co, jeśli to mit?)

Równie trudne jest dla nich panowanie nad własnymi emocjami. Michał mówi: – Dziecko płacze, a człowiek nie wie, czego ono chce.I opowiada, jak sobie radzi. Są trzy główne problemy: jeść, spać, pić. Jak te rzeczy się sprawdzi i nie o to chodzi, to można leżeć i wyć razem z nim. Bo akurat w tym momencie chodzi mu o coś innego. Dziecko będzie płakało, póki nie zapomni. Trzeba je wtedy zająć czymś innym. Wszystko zależy od poziomu, jak ono jest wkurzone i jak ja jestem wkurzony tym wyciem, bo dziecko dostosowuje się do nastroju opiekuna. Nie można krzyczeć przede wszystkim. Pobiegać, żeby się uspokoić, i od początku spróbować do tego podejść. Wystarczą dwie noce przespane w całości i całkiem inaczej się funkcjonuje.

Męczące i irytujące dla ojca bywa, że z dziećmi każdy dzień jest inny. Wczoraj syn coś uwielbiał, dziś nie cierpi. Co było fajne, już nie jest. Dziecku nie można powiedzieć: ubierz się – i ono się ubierze. Spodnie okazują się nie takie, nawet jak innych nie ma. – Ja mu nie mogę na siłę włożyć butów. Dziecko nie jest w stanie powiedzieć, o co mu chodzi albo co czuje, tylko się złości, jest krzyk, wrzask, bo np. jest zmęczone, ale nie zdaje sobie z tego sprawy – mówi Jaś.

Krzysztof Górski, twórca warsztatów dla ojców, dodaje: – W biurze jest łatwiej, nie trzeba się tak dostosowywać. Można zrobić przerwę, pójść na lunch, nie trzeba cały czas holować na sobie tej drugiej osoby. A dziecko trzeba holować. Non stop reagować na jego potrzeby. Być z nim w kontakcie przez cały dzień. W pracy ludzie są zsocjalizowani i ich reakcje mieszczą się w obrębie akceptowalnej kultury. A dziecku jak czegoś chce, bardzo trudno wytłumaczyć, że tego nie dostanie. Dzieci się nosi, trzeba za nimi biegać, ubierać, prać, gotować, sprzątać. I fizycznie, i psychicznie większość zajęć zawodowych jest mniej wyczerpująca niż zajmowanie się dzieckiem.

Kontrola

Nie każdy mężczyzna ma odwagę na taką wyprawę w głąb nieznanego i w głąb siebie. A polskie społeczeństwo tej zamiany nie ułatwia. Michał, tata Poli, mówi: – Znajomi mają kłopot z tym, że siedzę w domu. Uważają, że nie chcę brać udziału w wyścigu korporacyjnym. Że to taka ucieczka w Polę. Zaczęli się śmiać, że zdewociałem, ząb straciłem, pazur. A sami przychodzą do domu – dziecko już śpi. Wychodzą rano – jeszcze śpi. W weekend ono nie chce na ręce przyjść. Drze się, a on nie wie, co zrobić. Serce się kraje, bo to jednak ojciec. Ja umiem córkę uspokoić, gdy płacze.

Żony nowych ojców słyszą sakramentalne pytanie koleżanek: O, to twój mąż został w domu, a ty pracujesz? Niby nic złego, ale jednak: zaskoczenie, dysonans. Od mam, cioć, babć płynie „troska”: A czy on da sobie radę? A czy on będzie pamiętał? A czy ty się nie boisz? To sieje poczucie niepewności, przekonanie, że ona jest złą matką. Bo to kobieta ma być tym lepszym rodzicem. Dopuszczane do dziecka są ewentualnie babcie, nawet obce – ale kobiety. Często kiedy facet chce coś zrobić, żona go odpędza: Co ty robisz? Źle, oddaj mi to dziecko. Ojcowie narzekają, że kobiety im narzucają: czapeczka, szaliczek, wszystko ma być tak, jak ona chce. Bo niby wie lepiej. – Albo jak ojciec się z dzieckiem bawi, to leży na kanapie. Trochę się pobawią razem, trochę dziecko samo się czymś zajmuje. Zdaniem kobiety tak jest źle. Trzeba się cały czas bawić razem. Zabawa ma być aktywna, cały czas nastawiona na stymulowanie rozwoju – zauważa Krzysztof Górski.

Oddanie kontroli, zaufanie – to jest dla kobiet trudne. A ojcem mężczyzna się staje, gdy jest z dzieckiem sam, choćby na weekend. Wtedy zaczyna się branie odpowiedzialności, bo on musi nakarmić, zmienić pieluchę, iść do lekarza. Zauważa, że dziecko ma różne potrzeby, bo jak są razem z matką, najczęściej to ona ma rozwiązać problem. – Ojciec nie może mieć nad sobą nadzorcy i doradcy, ręcznego sterowania – mówi Górski. – Kobieta powinna sobie powiedzieć: jakoś wytrzymam bez sprawowania kontroli. Jest dorosły, poradzi sobie. Ojciec musi iść na spacer, a dziecko musi się przeziębić, żeby on poczuł konsekwencje. I ona powinna powiedzieć: trudno, zróbmy coś z chorobą, a nie: to twoja wina. Matkom trudno jest pozwolić, by ojcowie popełniali błędy, a oni tylko w ten sposób mogą się uczyć.

Ala starała się we wszystkim męża doceniać, nawet jak robi inaczej niż ona.

Po jakimś czasie zrozumiałam, że on ma takie samo prawo decydowania o dobru tego dziecka jak ja. Robi to w najlepszej wierze. Muszę to uszanować – mówi Kasia. Przyznaje natomiast, że przez pewien czas ulegała stereotypowemu myśleniu, że mąż powinien ją utrzymywać. – To był najgorszy czas w moim życiu. A wszyscy ci mówią, że właśnie tak powinno być. A to nieprawda! Więc nie dam sobie wmówić, że mam się z tym źle czuć.

Wiele razy słyszałam od matek: mąż mnóstwo rzeczy z dzieckiem robi lepiej niż ja. Ale są też trudne chwile. Gdy dziecko spędza dużo czasu z ojcem, jak będzie czegoś chciało, pobiegnie do niego – i to bywa jak nóż w serce kobiety.

Terytoria

Mężczyźni z dziećmi chodzą na spacerach zwykle samotnie. Zazwyczaj nie podchodzą do mam. A nawet jeśli próbują, często są ignorowani, bo porządna matka Polka dość tradycyjnie pojmuje rolę kobiety. Panowie nie mają (jeszcze, jak twierdzą psychologowie) skłonności do budowania ojcowskich grup, w których mogliby otrzymać wsparcie. – Na placu zabaw nie wyobrażam sobie podejść do obcego faceta i zagaić, co jego dziecko jadło albo co umie. Place zabaw, parki to są takie kobiece terytoria. Może tam muszę bardziej być mężczyzną niż gdzieś indziej? – pyta retorycznie Maciek. Ale ma dwóch kumpli z młodości, z którymi spotykają się raz na dwa miesiące, kiedy są z dziećmi. Maciek mówi: – Wiesz, kiedy mi się bardzo dobrze nawiązywało relacje z innymi ojcami? Na wyścigu rowerowym. Musiał być tata na własnym rowerze i dziecko na własnym. Rywalizacji było mało, ale to męska czynność: sport. Relacje z innymi ojcami nawiązywały się przy obserwowaniu swoich i cudzych dzieci, jak marudzą. Bo było za bardzo pod górkę, albo piasek, albo kałuża, albo ogólnie: tato, już nie mogę. – Wspierając dzieci, pochylając się nad tymi ich problemami z czułością, musieliśmy się powstrzymać, żeby się nie śmiać. I w takich momentach z innymi ojcami jest super.

Z tatą się wyżej bujasz, szybciej jedziesz na sankach. Z tatą jest odwaga. Robię i niczego się nie boję. Tak mówią dzieci. Matki spekulują, że może te dzieci będą odważniejsze niż ich rówieśnicy wychowywani głównie przez panie.

Psychologowie rozwojowi twierdzą, że z punktu widzenia dziecka wszystko jedno, kto jest dla niego osobą znaczącą: ojciec czy matka. Ważne, żeby taka osoba była, odpowiadała na jego działania i potrzeby. Badania nie wykazują istotnych różnic między dziećmi wychowanymi przez rodziców samotnych, więc nie należy się ich raczej spodziewać w pełnej rodzinie, gdzie ojciec zajmował się dzieckiem więcej. Tym bardziej że matki po pracy i w weekendy dzieckiem się zajmują. Różnica między ilością czasu spędzonego z pracującą matką i etatowym tatą nie jest dramatyczna. W tradycyjnym modelu mężczyzna po pracy odpoczywa, nie spędza czasu z dziećmi. Przy tym etatowi ojcowie wieczorem wychodzą, bo muszą odpocząć. Kobiety siedzące w domu nie przyznają sobie takich praw (nie ma z kim dziecka zostawić, bo on sobie przecież nie poradzi).

Zamiana ról spowodowana jest głównie decyzjami kobiet. Statystycznie ujmując, są lepiej od mężczyzn wykształcone, coraz więcej zarabiają. Pozycja kobiet rośnie, im bardziej gospodarka jest oparta na wiedzy – mniej siły fizycznej potrzeba do wykonywania pracy, a zarządzanie inteligentnymi, wykształconymi ludźmi bliższe jest inspirowaniu do rozwoju i stawianiu ciekawych celów (więc przypomina wychowanie dzieci). Ważne się staje, jakiego ojca się dla dziecka wybierze. Czy takiego, który będzie oczekiwał obsługi w podstawowych czynnościach życiowych, bo nikt wcześniej nie postawił przed nim wyzwania, jakim jest obsługa pralki? Czy partnera, który będzie rodzicem równie dobrym?

Choć oczywiście zawsze będą kobiety, które nie zechcą pracować zawodowo. Mają silny instynkt macierzyński lub słabą, nudną pracę. Kobiety często nie chcą brać pełnej odpowiedzialności za zarabianie, bo to jest trudne. Zwłaszcza że na razie świat zawodowy urządzony przez mężczyzn nie jest skrojony na damski fason. Ale i to się zmienia: im więcej kobiet w zarządach, a mężczyzn z doświadczeniem opieki nad dziećmi, tym środowisko pracy będzie bardziej przyjazne rodzinie.

Człowieczeństwo

Maciek: – Po doświadczeniu z dziećmi lepiej kieruję ludźmi. Łatwiej mi zachęcać pracowników do zrobienia czegoś. Dzieci to dobre ćwiczenie relacji człowiek–człowiek. Wydawanie poleceń i pilnowanie z batem jest proste, ale mało skuteczne. Trudne i bardzo skuteczne jest budowanie relacji i wyzwalanie w dziecku czy pracowniku wewnętrznej motywacji do robienia czegoś.

Jasiek: – Maja nadała mojemu życiu sens. Dała mi wiarę w siebie, w swoje możliwości. Dała rytm dnia – stałe godziny posiłków, snu. Wcześniej tego nie miałem, a warto, bo można więcej rzeczy zrobić.

Jaakko: – Dostałem niepowtarzalną szansę obserwowania, jak rozwija się człowiek. To rzeźba, którą tworzysz. Twoje dzieło sztuki.


Michał
: – Dziecko się zmienia, codziennie uczy czegoś nowego i bardzo fajnie na to patrzeć. Ja mu coś daję, ono bierze i oddaje. Pokazuję coś, a ono to robi, po paru dniach robi lepiej. Na każdym spacerze z rowerkiem biegowym jeździ coraz sprawniej. To świetne uczucie! Patrz, patrz, patrz, sama jedzie!

Jaś: – Już nigdzie nie muszę biec. Wprawdzie nie pojadę w najpiękniejsze miejsce świata, ale nie mam już takich pragnień. Dostaję coś, czego mi brakowało: spokój, dopełnienie, ciepło.

Jerzy: – Ona cię kocha najbardziej na świecie. Nawet jak nie chcę jej czegoś dać i płacze, to żeby się uspokoić, musi się do mnie przytulić. I to cię tak osłabia.

Tomasz: – Wyszło tak, że to jest bardziej moje dziecko niż żony. Często mówi: Nie obraź się, mamo, ale wolę pójść na spacer z tatą. Czuję satysfakcję, dumę, zbliżenie do tego, co kobiety mają z racji fizjologii: noszenia w brzuchu czegoś, co się rusza, bólu porodu, karmienia piersią.

Jerzy: – Im lepszy masz kontakt z dzieckiem, tym większy wpływ na jego wybory. Jak będzie miało problem, przyjdzie do ciebie, nie do kogoś poznanego w internecie.

Michał: – Obcowanie z własnym dzieckiem daje wrażliwość na świat, inne spojrzenie na ludzi, na inne dzieci.

Krzysztof Górski: – Dzięki dzieciom w ojcach ukazuje się człowieczeństwo. Doświadczają własnych granic. Mężczyźnie zabrano połowę człowieczeństwa – miał być silny. A każdy jest i silny, i słaby. Cała sztuka, żeby to pogodzić.

E-booki łatwo nie mają

KSIĄŻKA PAPIEROWA CZY ELEKTRONICZNA? WYBÓR MAMY CORAZ WIĘKSZY

Biografia Steve?a Jobsa za 55 zł w papierze czy za 30 zł w e-booku? Jeśli jesteś posiadaczem smartfona, komputera lub czytnika do książek – możesz wybrać

MAGDALENA SZWARC

W dowolnym miejscu świata przez aplikację w telefonie, tablecie lub na czytniku logujesz się do swojego konta i twoje książki pojawiają się na półkach. Otwierają się od razu tam, gdzie skończyłeś czytać na innym urządzeniu. – To przyspieszyło. Na iPadzie czytam wywiad z autorem, ktoś poleca książkę na Facebooku. Sprawdzam w internecie: kurczę, nie jest jeszcze wydana w Polsce. A w Amazonie? Jest! Robię klik i mam. Bez czekania. Tak działa ten świat: albo już, albo wcale – mówi Joanna Ćwiklak z wydawnictwa Czarna Owca.

– Czytelnik e-booka jest gadżeciarzem. Lubi kolekcjonować. W podróży chce wybrać spośród kilkudziesięciu książek: czyta 20 stron jednej, zostawia, czyta inną – mówi Ćwiklak. Na wakacjach jedną książkę czytała na trzech różnych nośnikach. – Jak wieczorem gasiliśmy światło, to na iPadzie. Na basenie – w papierze. Ale jak jechaliśmy na wycieczkę, ściągnęłam ją na iPhone?a.

Dodaje jednak: – iPad, który jest absolutnie multimedialny, rozprasza. Czytam 10 minut, sprawdzę pocztę. Wracam do książki, to ktoś zadzwoni na Skypie. Znów czytam. Coś mi się przypomni, to dopiszę notkę na Facebooku. Nie ma rytuału czytania. Dlatego na iPada kupuję książki lekkie, które nie wymagają dużego zaangażowania.

Rewolucji nie ułatwia to, że książki kupują ludzie, którzy lubią ich fizyczność: zapach, ładny papier, druk.

6.00, metro Młociny. Przesiadając się z wagonu do wagonu warszawskiego metra, postanowiłam odszukać czytelników e-booków. Slalom między poręczami, siatkami. Patrzę ludziom na ręce. Mijam czytających „papier”. Szukam elektroniki. Jest. Kobieta wpatruje się we wnętrze dłoni. Podchodzę bliżej – nie ma na uszach słuchawek. Świetnie. Rzucam okiem na ekran. Zazwyczaj skaczą tam kolorowe kulki albo ktoś rozkłada pasjansa. U niej biały ekran telefonu i litery. To Ewa, 30 lat, inżynier drogowy. – Jedną ręką się trzymam, torebka przed siebie i nie ma problemu. Kartek nie trzeba przewracać – mówi, podnosząc głowę.

– Skąd je bierzecie?

– Piractwo. Jest tam niemal wszystko. Głównie angielskie, ale język w dzisiejszych czasach nie jest barierą. Przeważnie czytam sagi, w druku to ponad 1400 stron, więc jedna, dwie w miesiącu. Lubię thrillery. Odprężają. Mąż czyta krótsze, ze 30 przez rok przeczytał. Teraz „Walkę o tron”. Dobrego telefonu używa do czytania, a do dzwonienia ma grata, ale jak czytam w taki sposób, nigdy nie pamiętam tytułu. Bo on znika na początku.

– Telefon nie męczy? Nie świeci w oczy?

– Można sobie ustawić dużą czcionkę, przyciemnić ekran. Godzinę mogę czytać bez zmęczenia.

– E-papier w ogóle nie męczy. Czcionkę też można powiększyć. Dwie książki o podobnej liczbie stron, tego samego autora przeczytałam w papierze i na czytniku. Na tym drugim o 20 proc. szybciej.

– A jak on jest duży?

– 5, 6, 10 cali.

– To do torebki się nie zmieści. Telefon jest wielofunkcyjny: przeczytam, zadzwonię, wyślę SMS-a, maila. Z e-booków mało osób jeszcze korzysta, bo jak ktoś nie umie sobie znaleźć w sieci, to kupienie legalnie jest kłopotliwe i drogie.

Przeszkoda pierwsza: chmury w budowie

„Białą Marię”, najnowszą książkę Hanny Krall, kupiłam – jak trzy czwarte polskich użytkowników e-booków -przez komputer (nie bezpośrednio przez czytnik ani smartfon, co w USA już jest standardem). Trzeba wejść na stronę e-księgarni, wybrać, zapłacić przelewem albo kartą, a po weryfikacji płatności (ok. 10 minut) można ściągnąć plik.

Jednak na najpopularniejszym w Polsce czytniku Kindle moja „Maria” się nie otworzyła. Kindle nie obsługuje dokumentów zabezpieczonych DRM-em (Digital Rights Management) firmy Adobe, a to 80 proc. oferowanych w Polsce e-booków. Do tego sprzedawany przez Amazon.com, największą internetową księgarnię, obsługuje jej format e-książek (Mobipocket). A w Polsce upowszechniły się standardy ePub i pdf. Wśród 950 tys. książek w Amazonie polskich prawie nie ma.

W internecie jest kilka przepisów, jak złamać zabezpieczenie DRM. Są legalne programy do przeformatowywania plików, ale są też aplikacje do czytania takich plików np. na smartfonie czy tablecie.

Czytnik Onyx Boox, drugi u nas pod względem popularności po Kindle?u, zabezpieczone DRM-em pliki ePub otwiera. Świetnie obsługuje format PDF. Nie jest jednak idealny. Bez powodzenia próbowałam ściągnąć „Marię” z mojego konta przez wi-fi (to ma się wkrótce zmienić). Kabelkiem przez komputer poszło w 3 minuty.

Są dystrybutorzy, którzy zamiast uciążliwym dla klienta DRM-em (wymaga rejestracji, można książkę kopiować tylko na 6 urządzeń plus 1 co roku) zabezpieczają pliki znakiem wodnym. Nazwisko użytkownika „wdrukowane” jest w strony publikacji, a dane o transakcji umożliwiające identyfikację klienta zaszyfrowane w pliku. Można ją kopiować na dowolną liczbę urządzeń, ale tych rozwiązań boją się wydawcy. Z nielegalnego rozpowszechniania kopii ani wydawca, ani autor nie dostaje nic.

Jednak rynek idzie w kierunku zdejmowania zabezpieczeń – w USA w siłę rosną firmy wyszukujące pirackie kopie na stronach je dystrybuujących. U nas księgarnia Virtualo w listopadzie wprowadziła do oferty format mobi (na Kindle?a). Dziś oferuje tylko darmową klasykę, ale już dwa duże wydawnictwa literackie negocjują umowy na dostarczenie tytułów w tym formacie, zabezpieczonych znakiem wodnym. Od listopada wydawnictwo Helion (biznes, psychologia, informatyka) prowadzi sklep Ebookpoint.pl, gdzie książkę sprzedaje w pakietach trzech formatów naraz (PDF, e-pub, mobi), też z watermarkiem. Otworzą się na każdym urządzeniu do czytania.

„Kierunek Kabaty”… Kolejny wagon. – W ciąży bardzo dużo czytałam na czytniku ze względu na jego małą wagę. W torebce noszę. Nie rozładuje się, wytrzymuje tygodnie. W domu czytam papierowe, bo nie chcę, żeby czytnik dostał się w małe, zaplute rączki. Ale jak pojawia się coś nowego, a nie jest dostępne na e-booku, to nie będę czekała, kupuję papier – mówi blondynka z czytnikiem Onyx Boox.

Przeszkoda druga: nie ma co czytać

W sklepie Virtualo można wybierać spośród 85 tys. książek. W Nexto – z 15 tys. Te liczby i tak są dęte, bo ponad połowa to klasyka starsza niż 70 lat, czyli utwory w domenie publicznej, za kopiowanie których już nie trzeba płacić autorom ani spadkobiercom. A pozostałe tytuły, jeśli występują w wielu formatach – ePub, PDF i mobi – są liczone kilka razy. Realnie na polskim rynku może być zdigitalizowanych 7 tys. pozycji, do których prawa autorskie nie wygasły. W praktyce chcesz kupić konkretny tytuł i go nie ma. W tym roku średnio na rynek wchodziło 170 tytułów miesięcznie, w ostatnim kwartale – po 250.

Najszerszą ofertę ma wydawnictwo W.A.B. – ponad 300 tytułów. – Generalnie chcemy, żeby każdy tytuł papierowy miał swoją elektroniczną premierę jednego dnia. I to się udaje, chociaż nie dla każdego tytułu – mówi Małgorzata Rzepkowska. Ale taka polityka wydawcy należy do wyjątków. Czarna Owca – na rynku mówią, że najprężniej rozwijające się wydawnictwo spośród oferujących e-booki, w cyfrze od 15 miesięcy – zaczynała od trzech części „Millennium” Stiega Larssona, dziś oferuje 30 książek. – W formie elektronicznej oferujemy tytuły hitowe, ważne – mówi Joanna Ćwiklak. To 10–15 proc. oferty nowości papierowych.

W.A.B. miesięcznie sprzedaje ponad 400 pobrań (sierpień – 495, wrzesień -488, październik – 723). Największe hity – nawet 30 szt. W całym 2010 r. sprzedali 3178 e-booków, w pierwszej połowie 2011 r. – 2642. Najlepiej sprzedaje się „Uwikłanie” Miłoszewskiego – 108 sztuk, przy sprzedanych 5 tys. egzemplarzy papierowych. „Powrót nauczyciela tańca” Henninga Mankella – 108 do 12 tys. „Niespokojny człowiek” Mankella – 57 sztuk do 3 tys. (dane do końca września).

Czarna Owca sprzedała w sumie ponad 3,6 tys. pobrań. – Powieść szpiegowska „Nielegalni”, zanim wyszła papierowa i audio, była dostępna jako e-book. W jeden dzień na Woblinku w promocji za złotówkę sprzedało się 200 sztuk. Od 1 sierpnia do końca października: 500 sztuk – absolutny rekord!

Jednak choć tytułów prawie nie przybywa, wydawcy i dostawcy mówią, że rynek się rozwija. Notują wzrosty rzędu 70-100 proc. rocznie. Miesięcznie przez Nexto przechodzi 5-10 tys. pobrań, a to jeden z największych dystrybutorów. Cały ten rynek szacują na 6-7 mln zł rocznie. Grupa Empik – na 8-10 mln. To mniej niż pół procent rynku książki w Polsce. – Jeszcze na początku 2011 r. najwięcej sprzedawało się audiobooków, potem była e-prasa i na końcu e-booki. Teraz e-booki zbliżają się do audiobooków, wyprzedzając prasę – mówi Roszkowski.

14.20, metro Centrum. – W metrze jest świetnie, ale na powierzchni bywa różnie. Na przystankach znajduję sobie miejsca zacienione – mówi Artur Pawłowski, który czyta w laptopie. – Miesięcznie czytam trzy-cztery książki w ten sposób. SF po angielsku, bo trudno je dostać w Polsce. Książki dotyczące średniowiecza. Uczelnie amerykańskie udostępniają sporo treści nieodpłatnie – mówi. – Średniowiecze!? Co pan zawodowo robi?

– Zajmuję się nieruchomościami. Często mam torbę pełną dokumentów. Dźwigać jeszcze książki to przesada. A komputer i tak muszę mieć.

Przeszkoda trzecia: prawa autorskie

Zdigitalizować książkę dla wydawcy znaczy: sprawdzić, czy w umowie z autorem/licencjodawcą/tłumaczem jest zapis o jego zgodzie na rozpowszechnianie treści w formie cyfrowej. Zapewne nie ma, bo jak pięć lat temu była zawierana, nikt o digitalizacji nie myślał, więc trzeba ją renegocjować, co kosztuje i trwa. – Nie każdy licencjodawca wierzy w potencjał książek elektronicznych. Bardzo oporni są Francuzi – mówi Joanna Ćwiklak.

– Jak okładkę wydania papierowego chcemy zamieścić w digitalizowanym i okazuje się, że za dodatkowe prawa do niej ktoś chce 300 euro, rezygnujemy z e-booka. Czasem autor nie chce przekazać praw, czasem już je komuś zbył, a czasem chce jakąś gigantyczną zaliczkę, co przy naszym rynku w tej chwili się nie zbilansuje – wyjaśnia Małgorzata Rzepkowska.

15.40, metro Marymont. Mężczyzna siedzi z tabletem w samym kącie wagonu. To najzaciszniejsze miejsce. Uśmiecham się i przechodzę do rzeczy. – Nie udzielam wywiadów – warczy. Inny czyta na telefonie. Widzę, jak przerzuca kolejny rozdział. Nawet wiem, co czyta, ale idzie w zaparte. – Nie czytam e-booków – mówi i chowa telefon do kieszeni.

Przeszkoda czwarta: brak narzędzi do czytania

E-book to byt niematerialny, istnieje jedynie poprzez urządzenia. – 2012 i 2013 rok to będą lata rozwoju narzędzi do czytania i zaczynająca się masowa konsumpcja – prorokuje Nexto. Smartfony i tablety przez operatorów telekomunikacyjnych są już oferowane za złotówkę. Gdyby czytniki spadły do cen 100-200 zł, mogłyby być kupowane masowo. Sieci telekomunikacyjne nie są zainteresowane ich kredytowaniem, bo książka to minimalny przesył danych, na tym się nie zarobi. A tablety, wbrew reklamom, to nie są narzędzia do długotrwałego czytania.

Prognozy PricewaterhouseCoopers przewidują, że w 2015 r. rynek książki cyfrowej w Polsce będzie stanowił 2 proc. sprzedaży książki papierowej. W Niemczech – 6,3 proc., w Holandii – 4,4 proc. (dziś w obu ostatnich to mniej niż pół procent rynku książki). USA są kilka lat przed Europą. W 2009 r. e-booki stanowiły 3 proc. rynku książki, rok później – już 7 proc. W 2015 r. będzie to ponad 22 proc. Amazon deklaruje, że już sprzedaje więcej e-booków niż papieru. Ponad 20 proc. wydawnictw amerykańskich deklaruje, że e-booki stanowią ponad 10 proc. ich przychodów.

A czemu Amazon, mając swoje sklepy w kilku krajach świata, nie wchodzi z e-bookami na ich języki? Może te rynki są za małe, aby unieść takie inwestycje? – Wejdzie, tylko czeka na odpowiednie nasycenie urządzeniami. Wszedł do Niemiec, wchodzi do Włoch i Hiszpanii – mówi Roszkowski.

Szacunkowe dane mówią, że czytników mamy w Polsce ok. 60 tys., tabletów ok. 100 tys., smartfonów do 8mln.

16.20, metro Marymont. Następny Kindle. – Mam go od tygodnia, mąż przywiózł ze Stanów – mówi Joanna Kujawska, 26 lat. Chciałaby, żeby zdigitalizowano podręczniki. – Mam 900 stron „interny” do przeczytania. Ponad 2 kg. Do metra nie wezmę, a moje czytanie to droga do pracy – ponad godzinę – i z powrotem.

– I co pani na nim ma?

– Trzy książki fantastyczne. Poradnik: „Żyć dobrze”, bo czasem trzeba przeczytać, że szklanka jest do połowy pełna, a nie pusta. „Harry?ego Pottera” dla męża. Uczę się angielskiego, więc czytam książki, słuchając ich jednocześnie. Mam artykuły z pracy. Na papierze łatwiejsze jest robienie notatek, tu trzeba się przeklikać.

Przeszkoda piąta – cena

– Na początku nasz e-book miał cenę połowy wydania papierowego, ale to kanibalizm. Omijamy koszty druku, papieru, logistyki, magazynowania, ale koszty praw autorskich w wydaniu cyfrowym stanowią jedną czwartą ceny, a mówi się, że 50 proc. trzeba będzie oddać autorowi. A w papierowych – 10 proc. Tłumacz – 5-7 proc. Produkcja na etapie łamania się rozchodzi. Ktoś musi tę pracę wykonać dwa razy. Potem jest konwersja, za którą trzeba zapłacić, praca osób zaangażowanych w pozyskiwanie praw, okładkę, zdjęcia, ilustracje. Prowizje od sprzedaży to 40-50 proc. – hurtownicy dzielą się tym z księgarniami – jedni i drudzy ponoszą koszty budowy swoich platform. Do tego 23 proc. VAT (na książki papierowe 5 proc.). Dopiero wszedł e-pub, a już trzeba myśleć o wprowadzaniu e-pub3, który pozwala dołączać filmy i pliki dźwiękowe. Trzeba inwestować, więc uznaliśmy, że sprzedajemy treść. W tej samej cenie co w miękkiej oprawie – opisuje Rzepkowska.

Czarna Owca stara się oferować taniej od papieru o 5 zł – czyli blisko 20 proc. Większość wydawców tak robi, ale e-book droższy od wersji papierowej nie jest czymś niezwykłym.

Na Virtualo.pl już działa wypożyczalnia e-booków, gdzie za kilka złotych można wykupić czasowy dostęp do książki. Na razie tylko online, ale udoskonalenie tej usługi z pewnością obniży ceny.

18.00, metro Młociny. Księgowego Jacka zaczepiam, bo posuwisty ruch kciuka po ekranie sugeruje, że to nie gra. – Nie czytam e-booka – mówi. – Do czytania mam co innego – wyciąga Kindle?a. – W plecaku, w metrze książki się niszczą. A o to dbam. I nie czytam książek drugi raz, a mam ich dużo. Chyba na Allegro trzeba je wystawić.

Maj 2011 r. Na Warszawskich Targach Książki dużym zainteresowaniem cieszyły się stoiska z „gadżetami” do czytania e-booków

Gazeta Wyborcza  nr 294, wydanie z dnia 19/12/2011Biznes Ludzie Pieniądze, str. 26

O mnie

Jestem reporterką. Lubię przyglądać się ludziom doświadczającym skutków przemian cywilizacyjnych. Odmawiam odwoływania się do najniższych instynktów czytelnika, gdyż moim zdaniem, tabloidyzacja w mediach jest tym samym, czym populizm w polityce – stanowi solidne podglebie do nadużyć władzy.

Intercyza zaufania

Jeśli siadają po przeciwnych stronach, zazwyczaj idzie o rozwód. Jeśli obok siebie, mają inne powody zawierania umowy majątkowej

Małgorzata ma 27 lat. Energiczna, kontaktowa. Prawniczka. Za dwa lata skończy aplikację radcowską. Pracuje od trzech. Ambitna jak piorun, pracowita jak czort.

Po wakacjach wychodzi za mąż. Wie, że rozdzielność majątkowa to najlepsze rozwiązanie. „Uporządkowane” – takiego słowa używa na określenie relacji majątkowych w małżeństwie.

Obsługa ustroju

Małgorzata jak każdy nupturient (narzeczony) i małżonek może ustalić reguły majątkowe przyszłego związku, spisując intercyzę (nazwa małżeńskiej umowy majątkowej zawieranej przed ślubem). Załóżmy jednak, że tak jak większość Polaków z tego prawa zrezygnuje. Wtedy obowiązywałby ją tzw. ustrój ustawowy – wspólnota majątkowa. Oznacza to, że:

majątek, który zgromadziła przed ślubem, nadal pozostaje jej wyłączną własnością (majątek osobisty) i może nim dowolnie dysponować;

dochody z majątku osobistego oraz wszystko to, co zarobi w trakcie trwania małżeństwa, należeć będzie do majątku wspólnego z małżonkiem.

Ustawa z dnia 17.06.2004 roku nowelizująca kodeks rodzinny i opiekuńczy zwiększyła samodzielność małżonków w zarządzaniu wspólnym majątkiem – bez wiedzy współmałżonka można zaciągnąć kredyt (jeśli on/ona o nim nie wiedział, odpowiada wspólnym majątkiem, ale swoimi dochodami już nie) i sprzedać samochód. Tylko wspólnej nieruchomości nie można zbyć bez wiedzy i zgody drugiej strony.

Do takiego systemu Gosia nie ma przekonania. W Polsce w 2005 roku na spisanie intercyzy zdecydowało się 30 tys. małżeństw. Większość zdecydowała się na rozdzielność majątkową (w 1990 roku takich umów majątkowych zawarto niespełna 2 tys.).

Małgorzata uważa, że we wspólnocie majątkowej niejasne jest, co jest moje, a co nie jest moje. Wszystko i nic. Majątek przelewa się jak w naczyniach połączonych.

Rozdzielnie, ale razem

Przed rokiem, kiedy jej narzeczony zakładał firmę, spytała: – Czy wiesz, że gdy podpiszemy intercyzę, będziesz mógł o firmie decydować sam i sam będziesz za nią odpowiadał?

Piotr nie miał pojęcia, że kontrahenci, np. przy: umowach, kredytach, zakupie nieruchomości, zbywaniu ich, będą żądali podpisu żony. Nie wiedział też, że w razie długów wierzyciel może domagać się ich uregulowania z majątku wspólnego Gosi i Piotra. Z ich mieszkania, samochodu, nawet Gosinych oszczędności. A obroty i zobowiązania firmy Piotra znacznie przekraczają zarobki Małgosi, ona też nie jest w stanie ocenić ryzyka decyzji, pod którymi miałaby się podpisać. A do zerwania kontraktu może dojść nie tyle ze złej woli Piotra, ile na przykład z powodu jego choroby, błędu, wypadku czy nieuczciwości kontrahenta.

Jeśli zdecydują się na rozdzielność majątkową, w sytuacji kryzysu firmy ich rodzina będzie dysponować przynajmniej majątkiem zgromadzonym przez Małgosię. Ale uwaga! W sytuacji rozkwitu firmy majątek, który zarobi, będzie wyłączną własnością Piotra. A taki scenariusz przecież zazwyczaj zakładamy.

Rozdzielność majątkowa nie oznacza, że nie będą mieli z Piotrem wspólnych rzeczy. Założyli razem konto oszczędnościowe. Co miesiąc każde z nich wpłaca przynajmniej 1000 zł. Piotr – dużo więcej. Za cztery lata za te pieniądze kupią dom. Wydrukują historię rachunku, zliczą, ile kto wpłacił, i takie właśnie udziały zostaną zapisane w księdze wieczystej nieruchomości. – To jest uczciwe względem Piotra. Bo tak dużo w ten dom zainwestował. Dla mnie zresztą też, widzę, na ile się starałam – mówi Gosia.

Rozdzielność majątkowa nie zwalnia małżonków z łożenia na utrzymanie rodziny. Niezależnie od ustroju majątkowego (prawne określenie), w jakim żyją małżonkowie „(…) są zobowiązani do (…) wzajemnej pomocy i (…) współdziałania dla (jej) dobra” – głosi art. 23 kodeksu rodzinnego i opiekuńczego. Granicę tej pomocy wyznaczają z jednej strony potrzeby osób w domu, a z drugiej – zasobność ich portfeli i realne możliwości.

Gdyby to od Piotra zależało, płaciłby za wszystko. Rozliczanie wydatków wynika z potrzeby Małgosi.

– Chcę, by wiedział, że też zarabiam, że może na mnie liczyć – mówi.

Do takiego układu przywykli. Nie mają powodu zmieniać go po ślubie. Choć mama Gosi uważa, że rozdzielność majątkowa nie przystaje do instytucji małżeństwa. Że w małżeństwie nie można nawet pomyśleć, co jest czyje, a co dopiero dzielić!

– Mama wszystko robi z ojcem. Są jak jedno. Ja chcę raczej partnerskiego modelu we własnym związku – mówi Gosia.

Piotr jeździ po świecie. Kończy pisać doktorat i ma propozycję dwuletnich studiów w USA. To dla niego wielka szansa. Małgosia nie rzuci teraz aplikacji, żeby wyjechać – musiałaby po powrocie zaczynać ją od nowa. – Ślub to ostateczna deklaracja, że będziemy razem. Ale wiadomo, jakie jest życie, wszystko może się zdarzyć – trzeźwo patrzą na sprawę.

Mają za sobą kilkumiesięczne rozłąki. Było ciężko. – Wiem, jakie znaczenie ma dla niego rozwój zawodowy. Przetrzymamy. Będziemy się odwiedzać – ma nadzieję Małgosia.

Nikt, wstępując w związek małżeński, nie zakłada rozwodu, ale statystyki są nieubłagane. W Polsce w 2004 roku na 192 tys. ślubów przypadło 56 tys. rozwodów – ponad 30 proc. Średnia unijna jest wyższa – 50 proc. Małgosia w sądzie napatrzyła się, jak się zachowują ludzie, walcząc o komplet sztućców, i nie chce być w takiej sytuacji. U nich w każdym momencie będzie jasne, co jest czyje.

Rozdzielność na wypadek podziału

Za cztery lata, kiedy wybudują dom, przyjdzie czas na dzieci, planują trójkę. Małgosia dlatego robi uprawnienia tłumacza przysięgłego i chce się specjalizować w tłumaczeniach prawniczych. To pozwoli jej pracować w domu, a każdemu dziecku chce towarzyszyć przez pięć pierwszych lat życia. W tym czasie będzie miała znacznie mniejsze niż Piotr możliwości pomnażania swojego majątku.

Od 20.01.2005 roku w polskim prawie istnieje nowoczesne rozwiązanie – „rozdzielność majątkowa z wyrównaniem dorobków” zwana też „rozdzielnością na wypadek podziału”. Aż trudno uwierzyć, że u nas prawie nikt z niego nie korzysta.

Małżeństwo „z wyrównaniem dorobków” funkcjonuje tak jak w sytuacji rozdzielności majątkowej – każdy posiada, zarządza i pomnaża własny majątek – ale gdy dochodzi do rozwodu, „mierzy się”, o ile się powiększył majątek męża, o ile majątek żony, i dzieli sumę przyrostów na pół. Rozwiązanie to chroni tego, kto zarabiał mniej, bo inwestował w rodzinę w innej formie – na przykład wychowywał dzieci i prowadził dom.

Małgosia uważa, że to sprawiedliwe rozwiązanie. Zaproponowała je Piotrowi. O ile zwykłą rozdzielność zaakceptował, o tyle w tym przypadku nabrał podejrzeń, co do intencji przyszłej żony. Rozdzielność majątkowa z wyrównaniem dorobków nie została zaaprobowana.

Za notarialnym stołem

Aby ustanowić inny niż ustawowy ustrój majątkowy, małżonkowie lub nupturienci muszą w obecności notariusza zgodnie i dobrowolnie skinąć głową. Przy użyciu kancelaryjnego stołu sami podświadomie dzielą się na dwie mniej więcej równoliczne grupy. – Jeśli siadają po przeciwnych stronach, zazwyczaj idzie o rozwód. Jeśli obok siebie, mają inne powody zawierania umowy majątkowej – mówi notariusz Grażyna Socha.

Ci pierwsi, ustalając rozdzielność, mówią zazwyczaj: „Skoro nie żyjemy już razem, nie wiem, co się z tobą dzieje, nie mogę i nie chcę odpowiadać za twoje decyzje finansowe”.

– Gdyby siedem lat temu mąż zaproponował mi rozdzielność majątkową, zawisłoby to nad naszym małżeństwem jako brak zaufania. Dziś, w obliczu rozwodu, myślę, że dla kolejnego związku rozdzielność majątkowa to dobre rozwiązanie – stwierdza jedna z rozwodzących się pań.

Ponieważ w polskim prawie małżeńskiej wspólności majątkowej nie można dzielić w trakcie trwania związku – dopiero po orzeczeniu rozwodu. Dlatego często rozwodzący się chcą zrobić rozdzielność majątkową od dziś, polubownie podzielić dorobek, a potem pójść do sądu po rozwód bez orzekania o winie.

Umowa z powodu syna

Joanna i Kamil. Ona po kilkuletnim związku. On po rozwodzie, kilkuletni syn został przy matce.

Jesienią zamieszkali razem. Kilka dni później Kamil wręczył Joannie swoją pensję. Poczuła się jak żona. Włożyła pieniądze (pomniejszone o alimenty na syna) do koszyczka na półce.

Sześć lat później mieli już ślub, dwoje wspólnych dzieci i małe mieszkanko. Joanna namówiła męża na budowę domu. Dręczyła ją tylko jedna sprawa – nie chciała, aby kiedyś dziewczynki musiały się dzielić ich ciężką pracą z kimś, z kim wcale nie muszą, czyli synem Kamila.

„Stawający wyłączają niniejszym aktem obowiązującą ich dotychczas wspólność ustawową, a w związku z tym obowiązuje między nimi rozdzielność majątkowa polegająca na tym, że każdy z małżonków zachowuje majątek nabyty przed i po zawarciu niniejszej umowy oraz zarządza i rozporządza całym swoim majątkiem samodzielnie” – §2 umowy majątkowej małżeńskiej.

Nie obraził się.

Ziemię kupiła Joanna. Pod swoje dochody wzięła kredyt na budowę. Kamil nie ma do tego domu żadnych praw. Jeśli umrze pierwszy, w spadku po nim (do którego prawo ma również syn z pierwszego małżeństwa) domu nie będzie.

Gdyby to Joanna umarła pierwsza, prawo do spadku po niej mieliby w równych częściach Kamil i ich wspólne dzieci. Małżeństwa żyjące w ustroju rozdzielności majątkowej dziedziczą po sobie w taki sam sposób, jak gdyby żyli we wspólności. Nie dziedziczą rozwiedzeni. Jeśli Kamil zrzeknie się spadku po Joannie, dom odziedziczą wyłącznie ich wspólne dzieci. Syn z pierwszego małżeństwa nie będzie miał do niego praw.

Przeprowadzając rozdzielność majątkową, nie dzielili majątku zgromadzonego przez pierwsze lata. Jest w nim mieszkanie i samochód. Do udziału w tym majątku po śmierci Kamila syn będzie miał prawo niezależnie od tego, kto pierwszy z małżonków odejdzie ze świata.

Na co dzień o umowie majątkowej nie myślą. Wszystkie pieniądze traktują jak wspólne – z wygody. Ona ze swojego konta robi przelewy – opłaca wszystkie rachunki i raty kredytu. Prawie nic nie zostaje. Dlatego wszystkie wydatki na utrzymanie rodziny są z pensji Kamila.

Gdy klęska w biznesie

Marta ma 35 lat. Przez pięć lat miała dobrą pracę, była kierowniczką jednego z sieciowych sklepów.

Pewnego dnia właściciel sieci złożył kierownikom sklepów propozycję nie do odrzucenia: „Bierzecie swoje sklepy w ajencję albo do widzenia”. Warunki wydawały się dobre. „Jakby co, zawsze możemy się dogadać” – mówił. „Znasz mnie, czuję się za ciebie odpowiedzialny, nie dam ci zrobić krzywdy” – powtarzał. Wszyscy się zdecydowali.

Kilka miesięcy później żałowała tej decyzji. Dochody pokrywały połowę kosztów prowadzenia lokalu i spadały. W okolicy otwarto dwa centra handlowe. Liczyła nato, że nadrobi straty. Pożyczała pieniądze, by płacić czynsz i rachunki. W końcu miała dość – zdecydowała się odejść. Z niewielkim jeszcze długiem na koncie.

– Jak możesz być taka nielojalna! – usłyszała. – Jak jest kłopot, to chcesz nas z nim zostawić?

Chciała, ale okazało się, że w umowie jest zapisany sześciomiesięczny okres wypowiedzenia. Słowa „dogadamy się” z dnia na dzień straciły ważność. – Może obniżymy czynsz? – zasugerował prezes. Została.

Nigdy tego nie zrobił.

Po czterech miesiącach nic się nie zmieniło, a długi były dwa razy większe. Dobiła do 100 tys. zł. Znajomi pożyczali, bo wiedzieli, że odda. Jednak coraz częściej ktoś przychodził po pieniądze. Wpadła w spiralę długów. Rósł strach. Pojawiły się pierwsze symptomy depresji. Wykończona i bezradna zdecydowała się na ostateczne rozwiązanie. Wszystko dokładnie zaplanowała.

W tę ostatnią noc płakała, gdy wszedł jej młodszy, czteroletni, syn. Przytulił się. – Mamo, życie to jest piękne – powiedział. To był przełom.

Następnego dnia złożyła wypowiedzenie. Wiedziała, że teraz zacznie się najgorsze. Dłużnicy zaczną walić drzwiami i oknami. Nie myliła się.

Zaczęły jej drętwieć ręce i nogi. Lekarz powiedział, że to stres. Że jak nic z tym nie zrobi, to się wykończy. Dał leki antydepresyjne. Pomogło.

Na szczęście tydzień później w mieszkaniu wyłączyli prąd i o wszystkim musiała powiedzieć mężowi. Że od 11 miesięcy mają niezapłacone komorne. Że telefony. Że rachunki. Przyniósł kartkę, długopis i kazał spisać wszystko, co do grosza. Wyszło 250 tys. zł. Za ostatnie pieniądze na jego nazwisko otworzyli inny biznes. Pod te mizerne dochody i jego urzędniczą pensję mąż rozpisał terminarz spłat. Od tego dnia każde pieniądze, jakie zarobili, szły na długi. Z żelazną konsekwencją – to jego zasługa.

Długo myślała, że poradzą sobie bez kredytu. Ale jak pani w ZUS-ie zagroziła, że wejdzie na pensję męża, zdecydowali o wprowadzeniu rozdzielności majątkowej.

– Nie uchylaliśmy się od długów, ale potrzebowaliśmy odrobiny spokoju, żebym mogła cokolwiek zarobić. Pewności, że jak się pralka zepsuje i kupię nową, to nie wejdzie mi na nią komornik – mówi.

Sporządzili rozdzielność. Dzięki temu mąż wziął w banku kredyt na 60 tys. zł. Spłacili resztę zaległych zobowiązań. Po raz pierwszy od pięciu lat pomyślała, że jest dobrze.

Z perspektywy czasu ma do siebie trochę żalu o naiwność. Pozostali ajenci w sieci też dorobili się długów. Nieraz kilkakrotnie większego niż ona. Przeszli to samo piekło.

On znika, długi nie

Alicję wezwali w sprawie karnej przeciwko mężowi, bo brała pieniądze z funduszu alimentacyjnego. Na trójkę. Przyszła z dziećmi, nie miała ich z kim zostawić. Biegały po korytarzu, przeszkadzały. Pan prokurator był oburzony. A z kim miała dzieci zostawić, jak chłop zniknął? Pani prokurator miała swoje w podobnym wieku, więc bez kolejki ją wzięła do gabinetu i wszystko wyjaśniła. Jak tę rozdzielność przymusową przeprowadzić, jak rozwód – bo w karty grał i wezwań do sadu nie przyjmował.

Jemu wolność do głowy uderzyła. W latach 90., jak tylko nastała. Rzucił pracę. Firmę założył, ale nic w niej nie robił. Na kontrakt pojechał. Jak najmłodsza się w styczniu urodziła, to w marcu już go nie było.

Za to wezwania z urzędu skarbowego były, że podatek niepłacony, z ZUS-u, że składki zalegają. Sugestie znajomych, plotki, że pieniądze pożycza. Że w karty gra. Najbardziej Alicja się tego urzędu przestraszyła, że nie dość trójki dzieci, to jeszcze jego długi będzie spłacać.

Z ważnych powodów, gdy istnieje uzasadnione podejrzenie, że majątek wspólny jest zagrożony, sąd może ustanowić przymusowy ustrój rozdzielności majątkowej. Gdy mąż zniknie bez wieści lub za granicę wyjedzie. Gdy żona pije, ćpa czy jest uzależniona od hazardu. Ale nawet jak kłamie i zdradza.

W sądzie Alicja pokazała wezwania z urzędów. Przyszli świadkowie.

– Powiedział, że samochód mu się zepsuł i 100 zł (na nowe) musi pożyczyć. Że jutro odda. Półtora roku minęło – mówili.

– Że pieniędzy mu na zakup zabrakło, a bez zakupu to go żona z awanturą z domu wyrzuci. To 50 zł. Do jutra – opowiadali.

Sąd dał wiarę zeznaniom i dokumentom. Zdecydował o rozdzielności z dwuletnią datą wsteczną – odkąd małżonek z pracy się zwolnił. Tego samego dnia do domu zastukał karciany wierzyciel. Na widok wyroku odszedł z niczym jak niepyszny. Już jego długów płacić nie musiała. Rodzinie pomału oddała. Wiadomo.

Zjawiska notarialne

Nikt nie robił badań nad małżeńskimi umowami majątkowymi. Nie ma statystyk dotyczących rodzaju zawieranych umów ani ich powodów. Notariusze zauważają jednak w swoich kancelariach pewne trendy.

– Pokolenie „pesel 72 i okolice” to połowa klientów. Młodzi, przedsiębiorczy. Z wyższą niż przeciętna świadomością prawną, a przede wszystkim z własnym majątkiem. Przychodzą najczęściej w drugim, trzecim roku małżeństwa, rzadko przed ślubem. Po rozdzielność – mówi notariusz Krzysztof Łaski.

– Od pięciu-sześciu lat obserwuję, że w większości przypadków to kobiety są inicjatorkami majątkowych umów małżeńskich. Czasem mówią: „To ja utrzymuję dom, ja zarabiam więcej” – mówi Grażyna Socha.

Czasem przychodzą też osoby w dojrzałym wieku, które zawarły drugie małżeństwo i nie planują już w nim dzieci. Dokonują trzech operacji: ustalają rozdzielność majątkową, spisują testamenty na rzecz dzieci (każde swoich) oraz zrzekają się dziedziczenia po współmałżonku, co oznacza całkowitą, bezwarunkową rezygnację ze spadku.

Są też grupy zawodowe, np. notariusze, którzy za błąd odpowiadają majątkiem. Robią rozdzielność i wszystko przepisują na współmałżonka. Na wszelki wypadek.

W Austrii i Szwajcarii rozdzielność majątkowa jest ustrojem ustawowym. W Niemczech – rozdzielność z wyrównaniem dorobków.

Procedura i ceny

Dowody osobiste, decyzje o przyznaniu NIP-u, akt małżeństwa – to zestaw do podpisania prostej rozdzielności. Poprzednia umowa majątkowa – jeśli była. Akty własności (nieruchomości, samochodów, dokumenty świadczące o nabyciu spadku lub darowizny itp.) – jeśli małżonkowie chcą dzielić wspólny dorobek.

Koszt prostej rozdzielności to 560 zł (400 zł – taksa notarialna + VAT + 38 zł podatek od czynności prawnych + wypisy 7,32 zł za stronę). Jeśli dzielimy dorobek, taksa jest naliczana od wartości majątku. Cała procedura może kosztować od jednego do kilku tysięcy złotych.

Umowa majątkowa małżeńska jest skuteczna od daty podpisania lub później. W każdej chwili można ją zmienić u notariusza.

Czyja ziemia, tego dom

Majątkowe umowy małżeńskie w większości mają na celu wprowadzenie rozdzielności majątkowej. Ustawa przewiduje jednak też inne możliwości: zawężenie wspólności majątkowej lub jej poszerzanie.

Małżeństwa, które mają rozdzielność majątkową do wspólnego worka najczęściej dorzucają grunt, który formalnie należy do jednego z nich, a na którym wspólnie wybudowali dom. Bo w razie rozwodu dom należy do właściciela ziemi. Drugi współmałżonek może co najwyżej z powództwa cywilnego domagać się zwrotu swojego wkładu.

MAGDALENA SZWARC

Imiona niektórych bohaterów na ich prośbę zostały zmienione.

Korzystałam z książki Alicji Brzezińskiej „Intercyzy – umowy małżeńskie”.

WYSOKIE OBCASY nr 28 dodatek do WYSOKIE OBCASY, dodatek do Gazety Wyborczej nr 164, wydanie z dnia 15/07/2006MAŁŻEŃSTWO I PIENIĄDZE, str. 24