26.06.2014
Jak ktoś wraca do Polski po takich studiach, to pracodawcy podejrzewają, że coś z nim nie tak. Widocznie mu się tam nie udało, pewnie jest słaby. Poza tym zachodzi obawa, że się będzie mądrzyć
Skończyli Oksford, Cambridge, Harvard. Uważają, że nauczyli się tam: niezależnego i elastycznego myślenia, samodzielnego analizowania informacji i znajdowania nieoczywistych odpowiedzi, pracy pod presją czasu i etyki pracy, konstruowania argumentów i otwartości na współpracę.
Wrócili, bo tu kariera idzie zdecydowanie szybciej, a konkurencja jest mniejsza. Niektórzy nigdy nie rozważali emigracji, a niektórzy postanowili wrócić, by dzieci dorastały wśród bliskich ludzi.
Łączy ich jedno: w Polsce dyplom najlepszych zagranicznych uczelni nie robi na nikim wrażenia. A jeśli już, to budzi lęk.
W Londynie nie dostałbym takiej pracy
Dr Jakub Szamałek, 28 lat, archeolog – licencjat i magisterkę zrobił na Oksfordzie, doktorat w Cambridge. Od dwóch lat mieszka w Polsce.
– O studiach w Anglii pomyślałem w drugiej klasie liceum, bo moja dziewczyna wyjeżdżała na uczelnię do Bristolu. Dwa lata później pojechałem do Oksfordu, a ona co tydzień do mnie przyjeżdżała. Doktorat robiła w Cambridge, ja do niej dołączyłem. Dziś jest moją żoną.
Kiedy zaczynałem studia, spodziewałem się dyskusji po świt. Bywały, ale gdy całym rokiem wyszliśmy do pubu, a mój przyjaciel Hiszpan opowiadał mi, co wyczytał w „Journal of Roman Archeology”, pozostali postulowali, byśmy przestali gadać o Rzymianach, bo idziemy się napić.
W świecie anglosaskim dyplomy Oxbridge (Oksford i Cambridge) są glejtem, który dopuszcza ludzi do drabinki kariery. Gwarantują, że kandydat jest na poziomie i można go przyuczyć do rozmaitych zadań. Dlatego na studiach licencjackich jest bardzo wielu ludzi, których sam przedmiot studiów nie interesuje. Przez bardzo drogie prywatne szkoły zostali przygotowani do egzaminów, bywa, że pod konkretnego egzaminatora. Dziś mają dobre prace – są menedżerami w sklepach, pracują w bankach, w firmach konsultingowych, w BBC, w służbie cywilnej. Oczywiście także w muzeach, domach aukcyjnych i na wielkich budowach świata. Ale czytałem w „The Telegraph”, że pół roku po dyplomie 5 proc. absolwentów Oksfordu przyznaje w ankiecie, że wykonuje pracę kelnera lub sprzedawcy w sklepie. Bezrobotnych jest kolejnych 6 proc. Po archeologii co piąty absolwent pół roku po ukończeniu studiów nie miał pracy.
W Polsce idealizuje się Oxbridge. Tam jest dużo snobizmu. Miałem znajomych, którzy podczas jednego wyjścia wydawali 100 funtów, a mnie to musiało wystarczyć na trzy tygodnie. Mroziłem przywożone z Polski kabanosy. College’e mają piękne jadalnie i można przyjść w todze na wykwintną kolację, tzw. formal, ale to kosztuje. Raz w miesiącu wyskrobywałem te funty. Jest tradycja balów, na które trzeba przyjść w smokingu – wypożyczenie go kosztuje kilkadziesiąt funtów, bilet 120.
Zdarzało się, że zaczynałem z kimś rozmawiać, ale gdy wyczuwał, że mam akcent, albo dowiadywał się, że jestem z Polski, tracił zainteresowanie. Kumplowałem się głównie z obcokrajowcami i Anglikami z północy – z Manchesterów, Yorków – też byli poza tym nawiasem.
Dziś już nie mam kompleksów na tym punkcie. Kiedy okazało się, że jestem wśród najlepszych studentów na roku, zacząłem myśleć: „Może przyjechałem z zaściankowej Polski, o której nic nie wiecie, ale liczy się, co mam w głowie”. Dostałem wysokie stypendium, poszedłem na pierwszy bal.
Na studia magisterskie i doktorat idą ludzie już bardzo mocno zdeterminowani, żeby się zajmować nauką. Ale mnie w połowie doktoratu świat akademicki zmęczył i znudził. Zacząłem pisać powieści, co sprawiało mi dużo większą radość niż praca naukowa. Obie moje książki – „Kiedy Atena odwraca wzrok” i „Morze Niegościnne” – zebrały dobre recenzje, zostały nominowane do nagród, coś wygrały, ale nie da się z tego żyć.
Lubiłem grać w gry komputerowe, więc kiedy zobaczyłem ogłoszenie, że CD Projekt RED – firma, która produkuje „Wiedźmina” – szuka pisarza do zespołu, wysłałem podanie o pracę. Jedyne w życiu. W kwietniu 2012 roku złożyłem doktorat, w maju rozpocząłem pracę. Pierwsza pensja – parę tysięcy złotych. Dla moich szefów ten Oksford, Cambridge to tylko ciekawostki. Zostałem zatrudniony, bo piszę ich zdaniem fajne dialogi. Sprawdzili to podczas rekrutacji.
W Londynie, Montrealu czy w Nowym Jorku nie dostałbym pewnie takiej pracy, bo tam jest dużo więcej ludzi, którzy już wiedzą, jak się produkuje gry, pokończyli specjalistyczne szkoły.
Wieczorami siadam do swoich książek. Na godzinę, dwie. Staram się napisać porządne cztery strony. Gdyby nie te studia, nie potrafiłbym pracować w taki sposób. Dostawałem temat eseju i niezależnie od tego, czy mnie bolał brzuch, czy padało, trzeba było go napisać, i to dobrze. Te studia uczą etyki pracy, umiejętności kojarzenia faktów, logicznego myślenia, konstruowania argumentów – bardzo szybko, pod presją. Oczekiwano twórczego rozwiązywania problemów. Teraz wchodzę w tematy, o których nic nie wiem, i myślę: ale super! Nie byłem taki przed studiami.
Moja żona miała bardzo dobrze płatną pracę w Londynie. Studiowała geologię i biologię, zrobiła doktorat z geochemii. W CV ma uniwersytety w Genewie, Bristolu, Cambridge, stypendia, wyróżnienia i publikacje w prestiżowych czasopismach. Miała oferty pracy w koncernie wydobywczym, propozycję wyjazdu do Stanów i współpracy ze szwedzkimi ośrodkami naukowymi. Przyjechała tu. Rozesłała aplikacje w ponad sto miejsc. Ponad pół roku odbijała się od ścian. Zakulisowo słyszała, że jej nie przyjęto, bo zachodziła obawa, że się będzie mądrzyć. Jak ktoś wraca do Polski po takich studiach, to jest podejrzliwość – coś musi z nim być nie tak. Widocznie tam mu się nie udało, więc pewnie jest słaby. W końcu dostała pracę. Po roku ją zmieniła i teraz jest bardzo zadowolona, ale nie chce o tym publicznie rozmawiać.
Dobrze nam się tu żyje: oboje zarabiamy przyjemnie, mamy mieszkanie. Ale mam znajomych w Kanadzie, Niemczech, pracują dla Google’a w San Francisco, jako prawnicy w Londynie. Jak będę chciał pomieszkać w Nowym Jorku, Sydney czy Toronto, wiem, że znajdę tam pracę.
Nie myślałem o emigracji
Krzysztof Kokoszczyński, 26 lat, politolog, cztery lata studiował w Kanadzie, dwa w Oksfordzie. Od roku mieszka w Warszawie.
– Jestem dzieckiem środowisk akademickich – Oksford, Cambridge były zawsze moim marzeniem. W Oksfordzie nieraz musiałem pracować po 11 godzin na dobę, w innych warunkach kulturowych. Poradziłem sobie i to buduje poczucie własnej wartości – czuję się gotów na wyzwania. Studia mnie nauczyły, że dziś liczy się przede wszystkim mobilność i elastyczność. Nie planuję kariery dalej niż kilka lat naprzód.
Interesują mnie Unia Europejska, kierunek wschodni (Ukraina, Białoruś, Rosja), polityka bezpieczeństwa i polityka zagraniczna. Chciałbym być wykładowcą, ale potrzebuję przerwy od środowiska akademickiego.
W Anglii pracowałem dla jednej z większych organizacji analitycznych, ale możliwości rozwoju były niewielkie i praca płatna od zlecenia. Koleżanka po zbliżonym kierunku zarabia tam nominalnie kilka razy więcej niż ja tu, ale żyje dalej od centrum, więcej wydaje na transport, jedzenie. Zostaje jej dużo mniej niż mnie tutaj.
Właściwie nigdy nie rozważałem emigracji. Wyjechałem się uczyć, a wiedzę wróciłem stosować tu. W Warszawie jest kilkadziesiąt instytucji, które zajmują się tym, czym ja – fundacje, ośrodki analityczne typu PISM (Polski Instytut Spraw Międzynarodowych) czy OSW (Ośrodek Studiów Międzynarodowych), Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Wysłałem 20 aplikacji, odpowiedzi dostałem z 12 miejsc, trzy zaprosiły mnie na rozmowę. Pytałem wprost: czego mnie nauczycie? Na jednej usłyszałem: „Rozwój? W wolnym czasie i poza firmą. Tu się pracuje!”. W Polsce pracodawcy nie inwestują w pracownika – to on ma w siebie inwestować.
Wybrałem pracę dziennikarską w portalu Euractive.pl, gdzie wprost mi powiedzieli, jakie szkolenia dla mnie mają. Podobała mi się różnorodność tematów, za które miałem odpowiadać. Możliwość zdobycia kontaktów i doskonalenia umiejętności pisania. Musiałem pokazać kilka własnych tekstów. Pojawił się temat dyplomu, ale ukończenie Oksfordu nie miało decydującego znaczenia. Jesteśmy oddziałem międzynarodowej sieci i kultura pracy jest europejska. Rozliczany jestem z jej efektów i jakości. Jak wykonam zadanie w sześć godzin, mogę wcześniej wyjść, ale jeśli trzeba, zostaję po godzinach. Zarobki – poniżej średniej warszawskiej – pozwalają na wynajęcie mieszkania i samodzielne życie. Ceną może być to, że pracuję na umowę-zlecenie, czyli emerytura i ubezpieczenie zdrowotne to moja sprawa.
Dać synowi jego własne miejsce
Dr hab. Marta Szulkin, 33 lata, biolog, dziewięć lat w Oksfordzie. W Polsce od dziesięciu miesięcy. Zajmuje się procesami adaptacji zwierząt do środowiska naturalnego. Bada sikory modre na Korsyce.
– Od czwartego roku życia wiedziałam, że chcę być biologiem, naukowcem. Na trzecim roku Uniwersytetu Warszawskiego pojechałam na Erasmusa do Francji – badałam możliwość przepływu genów między małżami różnych gatunków. Jeździłam do Grecji pomagać w monitoringu żółwi morskich, a potem na kursy biologii tropikalnej do Afryki, gdzie spotkałam ludzi, którzy zrobili licencjaty w Cambridge i zaczynali magisterki w Oksfordzie. Zafascynowało mnie, co opowiadali o swojej edukacji: o wspieraniu niezależnego, twórczego myślenia, umiejętności dyskusji. Na czwartym roku złożyłam tam papiery. Zaprezentowałam m.in. wyniki z Erasmusa i się dostałam.
Dr Przemek Żelazowski, 35 lat, mąż Marty, w Oksfordzie spędził siedem lat.
– Po międzywydziałowych studiach ochrony środowiska na Uniwersytecie Warszawskim chciałem zrobić doktorat za granicą i aby podszkolić język, pojechałem na rok do Australii. Tuż przed wyjazdem się zakochałem, a ona ubiegała się o przyjęcie na Oksford. „Stracę ją”, myślałem, „albo też tam pojadę”.
Marta: Podczas rocznych studiów masz do wykonania dwa projekty magisterskie. Tam uczą pracować bardzo wydajnie. Porównywałam DNA kilkusetletnich kości olbrzymiego orła Haasta z Nowej Zelandii z DNA innych kości muzealnych, szukając najbliższych mu genetycznie krewnych. W drugim projekcie badałam wpływ środowiska na wzrost sikor modrych – zamieniałam pisklęta w gniazdach. Oba wykonałam w pół roku. Wróciłam skończyć polskie studia, ale chciałam jechać do Anglii na doktorat. I pojechałam.
Przemek: Dołączyłem do Marty. Chciałem się tam nauczyć specjalistycznych technik wykorzystywania danych satelitarnych. Na doktoracie w ramach współpracy z Hadley Centre (Exeter) mogłem uzyskać dostęp do komputerowych modeli Ziemi zawierających niemal całą dzisiejszą wiedzę na temat funkcjonowania przyrody. Taki model składa się z elementów: atmosfery, oceanów, ziemi, i uwzględnia bardzo wiele procesów fizycznych i chemicznych, które w nich i między nimi zachodzą. Dzięki temu można zbadać, jak konkretnego typu rośliny reagują z atmosferą, czyli np. jakie zmiany zajdą, jeśli temperatura powietrza podniesie się o 3 st. Celsjusza. Mój doktorat dotyczył obecnego i przyszłego rozmieszczenia lasów tropikalnych.
Marta: Oksford nauczył mnie myślenia elastycznego, żeby się nie zacietrzewiać w martwym punkcie. Nauczył samodzielnie analizować informacje – to jest ogromna wartość i dotyczy nie tylko życia zawodowego.
Ale byliśmy świadomi, że nie utrzymamy się tam do emerytury. Jest ogromne współzawodnictwo! Gdybym pracowała na 200 procent, nie zdecydowała się na męża i dzieci, może dałabym radę.
Przemek: Jak wrastaliśmy w Oksford, wydawało mi się, że jeszcze chwila i będziemy całkowicie zintegrowani. Z czasem doszedłem do przekonania, że pewnie nigdy to nie nastąpi. To bardziej kwestia kultury niż języka. Kiedy w prywatnych rozmowach Anglik mówi, że coś jest OK, nie mam pewności: tak uważa czy chce być miły? Jak zacznę drążyć, tak po polsku, zamyka się, bo to nie jest w ich stylu. Dużo poważniej zaczęliśmy myśleć o powrocie, jak się rozmnożyliśmy.
Marta: Chcieliśmy dać synowi miejsce, skąd jest, gdzie może tkać więzi społeczne. Choć po drodze przez ponad rok mieszkaliśmy w Rzymie, gdzie mąż pracował dla FAO – agencji ONZ.
Przemek: Tam doceniłem Oksford, gdzie jest dużo wolności do realizowania własnych pomysłów, otwartość na współpracę, elastyczność – to podstawa naszych osiągnięć naukowych. A w FAO biurokracja jest ogromna. Nawet mając tysiąc argumentów, ciężko było wywalczyć odstępstwo od wyznaczonej mi roli.
Marta: Ja pracowałam w domu, a zatrudniona byłam we Francji, gdzie często jeździłam. Miałam małe dziecko i byłam w ciąży, miała mi się urodzić córka.
Przemek: Miałem bardzo dobrą pensję, ale duża jej część szła na przedszkole, mieszkanie. Szybko doszliśmy do wniosku, że są kraje w UE, które funkcjonują gorzej niż Polska.
Marta: Kiedy zaczynałam doktorat, znajomi z najlepszych ośrodków w Polsce mówili: „Nie masz po co tu wracać”. Teraz mówią: „Jeżeli się pracuje na wysokim poziomie, tutaj dużo łatwiej niż za granicą pozyskać granty”.
Przemek: Jeśli na swój pomysł możemy dostać środki, dlaczego nie mielibyśmy pracować we własnym kraju?
Marta: Żeby być niezależna naukowo, eksternistycznie zrobiłam w Polsce habilitację. Dzięki reformom Kudryckiej procedura jest bardziej klarowna. Wydział Biologii Uniwersytetu Warszawskiego bardzo mnie wspierał. Będę chciała się zatrudnić w jakimś instytucie badawczym, ale w tym celu muszę najpierw napisać i dostać grant, a to duży i długi wysiłek.
Przemek: Z Oksfordu i Rzymu nawiązywaliśmy w Polsce kontakty. Najpierw mailowo, potem umawialiśmy się na spotkania. Środowisko naukowe jest mozaiką. Jedni mają słabą styczność z tym, jak działa nauka na świecie – dla nich jest się kolejną gębą do wykarmienia, która dodatkowo niesie ryzyko niestandardowych zachowań. Ale jest wiele jednostek naukowych na światowym poziomie, które uczestniczą w międzynarodowych grantach. W PAN-ie znalazłem grupę fantastycznych młodych naukowców o zainteresowaniach zbliżonych do moich. Mam tam część etatu – symboliczne pieniądze, ale mogę kontynuować działalność naukową. Też piszę grant.
Ale w Rzymie pojawił się pomysł na biznes. Dostałem dotację unijną i buduję nowy typ serwisu informacyjnego dla rolników. Nad Polską codziennie przelatuje kilka satelitów i gdyby połączyć dane o pogodzie z parametrami fizykochemicznymi ziemi, można z dnia na dzień porównywać, jak rośnie żytko, i pokusić się o prognozowanie plonów. Zatrudniam siedmiu programistów, których poznałem w PAN-ie, Oksfordzie i Rzymie. Wczesnym latem będziemy mieli prototyp.
Marta: Ciągle pracuję we Francji. Skończył mi się urlop macierzyński i wróciłam na pół etatu. Elastycznie podchodzą do mojej tam obecności.
Przemek: Nie mogę powiedzieć, że jestem ustawiony w Polsce. Przez kilka miesięcy można tak funkcjonować, mamy oszczędności, ale z nauki jest dużo trudniej zapewnić sobie ten poziom życia, jaki mieliśmy tam. Trudniej o wyjazdy, współpracę zagraniczną. Pod względem liczby projektów, ich jakości i czasu pracuję grubo ponad 100 proc. polskiej normy, a finansowo jest ciężko, podczas gdy stanowisko wykładowcy na przeciętnym uniwersytecie w Wielkiej Brytanii umożliwia godne, ciekawe życie. Próbujemy tu, ale nadal najczęściej sprawdzamy oksfordzkie skrzynki mailowe. Współpracuję z zagranicznymi ekspertami – to konieczne, jeśli chce się być dobrym – i zawsze mam możliwość podjęcia stałej lub czasowej pracy w ich ośrodkach.
Marta: Ale tu mamy duże wsparcie rodziny w opiece nad dziećmi. Moja mama mieszka po sąsiedzku. Mamy też wspaniałą nianię. W Anglii przy przyzwoitych pensjach i benefitach na dzieci zatrudnienie opiekunki nie było możliwe. Mamy mieszkanie, na pewno jest nam łatwiej, ale na razie żadne z nas nie ma tu takiej pracy, żeby samodzielnie utrzymać rodzinę.
Chciałem być prawnikiem tutaj
Dr Marek Niedużak, 33 lata, adwokat. Doktorat zrobił na UJ, w Cambridge drugiego magistra – z teorii, historii i filozofii prawa. Dziś współpracuje z think tankiem Polityka Insight, Akademią Koźmińskiego oraz Biurem Analiz Sejmowych.
– U fundamentów uniwersytetów Oksford i Cambridge leży myśl, że edukacja nie ma być praktyczna. Twórcy tych uniwersytetów wychodzili z założenia, że gdy nauczą człowieka analizować, gdy zrozumie on, jak myśleli Rzymianie i Grecy, budując swoje państwa, to da radę rządzić nawet Indiami. Imperium brytyjskim bardzo sprawnie kierowali historycy i klasycyści. W tym duchu dokonałem wyboru.
Druga ważna rzecz – system college’ów miesza studentów z różnych kierunków i moje najbardziej naukowo inspirujące rozmowy odbyły się przy lunchu z antropologiem kultury.
Na rynku prawniczym w Polsce dyplom z Cambridge to mocna pozycja w CV, ale bez studiów i aplikacji zrobionej w Polsce nie można wykonywać zawodu. Wróciłem do Polski, bo tu chciałem być prawnikiem.
Mężczyznom jest łatwiej wrócić. Polki są piękne, często tam znajdują chłopaków i zakładają rodziny. Częściej wybierają ścieżki humanistyczne, a tym kierunkom jest najtrudniej w Polsce o pracę. Chłopaki idą do biznesu ubitą drogą: McKinsey & Co. lub Boston Consulting Group – to takie fabryki dyrektorów – a potem do jakiejś firmy. Na Zachodzie jest większa konkurencja i żeby wejść do zarządu, często trzeba wrócić do Polski. Najwygodniej w ramach jednej firmy – poznać ludzi w centrali, potem się tutaj przenieść. Wiele takich karier widziałem.
Anglia to nie raj. Ceny nieruchomości w Londynie są na kosmicznych poziomach. Na północy tereny są biedne. W poprzemysłowych rejonach dużo narkotyków, najwyższy współczynnik nastoletnich ciąż. Państwowe szkoły mają niski poziom, więc trzeba płacić za prywatne, nieraz droższe niż wyższe uczelnie. Dzieci są od początku podzielone. Oksford i Cambridge, prywatne szkoły i praca w londyńskim City to doświadczenie niewielkiej, uprzywilejowanej grupy ludzi.
A w Polsce są dobre państwowe licea i gimnazja, w których zdolni – i bogaci, i biedni – mogą siedzieć w jednej ławce.
Taniej zacząć coś własnego
Kinga Lubowiecka, 25 lat, malarka i artysta fotografik. Sztukę studiowała rok w Londynie i trzy lata na Oksfordzie. Mieszkała tam od trzeciego roku życia, choć urodziła się w Krakowie (rodzice pracowali w Anglii). Od trzech lat jest w Polsce.
– Każdy absolwent szkoły artystycznej szuka miejsca, gdzie mógłby rozwijać swoją twórczość. Kraków to był oczywisty dla mnie krok. Interesuje mnie dawny, znikający już charakter miasta. Wiele moich prac do niego nawiązuje. Mieszkanie dziadka i stryjka pod Wawelem było wolne, więc trzy miesiące po skończeniu Oksfordu wprowadziłam się tam ze swoją pracownią i stworzyłam galerię The Green Room. Tak nazywa się pokój, w którym aktorzy (tu: młodzi artyści) czekają przed wejściem na scenę (tu: na szeroki rynek sztuki). W maju 2012 roku odbyła się pierwsza wystawa – studenci ASP w Krakowie i The Ruskin School of Art w Oksfordzie pokazywali pierwsze szkice swoich prac. Do tej pory odbyło się w galerii sześć wydarzeń.
Zamieszkałam w domu rodziców. Od 20 lat wracają i wrócić nie mogą. Dla mnie Polska to zupełnie nowy kraj. Ale i wyzwanie, bo nie mam akcentu, więc ludzie nie rozpoznawali, że nie wszystkie niuanse rozumiem. Na początku żyłam z udzielania konwersacji. Byłam na stażu w renomowanej galerii Zderzak, przeszło to w dorywczą pracę. W wakacje w Oksfordzie prowadziłam warsztaty fotograficzne.
Szukałam też pracy w dwóch korporacjach. Dostałam ofertę z działu obsługi klienta – interesowała ich moja znajomość języka niemieckiego, angielski nie jest już w Polsce atutem. Proponowali zarobki niższe niż średnia krajowa i uznałam, że ta praca nie umożliwi mi rozwoju artystycznego. Wtedy znalazłam ogłoszenie o pracy w Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie – MOCAK to fantastyczne miejsce. Hasło „Oksford” otwiera drzwi na rozmowę, choć nie aż tak jak w Anglii. Pomogło mi to, że w wakacje pracowałam w Muzeum Peggy Guggenheim w Wenecji, i oksfordzki, kreatywny sposób myślenia o sztuce. Wydawało mi się, że pracując na etacie, jestem w stanie rozwijać własne działania artystyczne, ale po półtora roku wiem, że nie. The Green Room wymaga dużo więcej energii.
Właśnie zakończyłam współpracę z MOCAK-iem. Chcę zarabiać na własnych pomysłach, głównie fotograficznych, i po pierwszych zleceniach widzę, że mi się udaje.
W Londynie pracy nie szukałam. Tam dużo się dzieje pod względem artystycznym, jest więcej galerii, muzeów, instytucji kultury, gdzie można pracować, ale utrzymanie z tych środków dwóch lokali jak w Krakowie nie jest możliwe. Tu łatwiej rozpocząć coś własnego.
Tu są możliwości
– Z 350 polskich absolwentów Harvardu ponad 200 osób mieszka w Polsce – mówi Krzysztof Daniewski, 46 lat, doradca edukacyjny, prezes Harvard Club of Poland, stowarzyszenia absolwentów. Założył fundację IVY Poland, która pozyskuje środki i przyznaje stypendia dla polskich studentów 22 najlepszych uczelni świata. – Na Harvardzie już nie jest obciachem powiedzieć: wracam do Polski. Kariera idzie tu zdecydowanie szybciej. W Stanach na ten sam zakres odpowiedzialności czeka się dłużej, bo konkurencja jest większa. W najlepszych firmach konsultingowych, bankach inwestycyjnych o każde miejsce walczy 100 osób.
Polskich studentów i absolwentów z dyplomami 25 najlepszych uczelni świata jest już 10-15 tys. Z Harvardu nie wracają w pustkę. Wszyscy wiedzą, że sobie pomagamy. W 2013 roku dostaliśmy nagrodę jako najlepszy klub absolwentów Harvardu na świecie. Co roku 220 stowarzyszeń walczy o ten tytuł.
Marek Niedużak: Decyzja o emigracji nigdy nie jest łatwa. Masz dziwny akcent, ludzie się zastanawiają, czy jesteś legalnie, i często pracujesz poniżej swoich możliwości intelektualnych.
Przemek Żelazowski: Na świątecznym spotkaniu absolwentów Oksfordu było ponad 100 osób – mnóstwo pozytywnych historii. Przewodni temat to dynamizm Polski, że to kraj możliwości. A w nowym rozdaniu funduszy unijnych będzie jeszcze większy nacisk na innowacje.
Marta Szulkin: Dużo się zmienia i to generuje szanse – jak ktoś ma chęć i determinację, może z nich korzystać.
Marek Niedużak: W mojej branży rynek warszawski a reszta kraju to niebo a ziemia. Poza Warszawą są mniejsze zarobki, dużo mniej ofert, więc znajomości dużo więcej znaczą.
Marta Szulkin: Lubimy Warszawę. Koło naszego domu jest wspaniały basen, place zabaw, urzędy gminy stały się przyjazne.
Marek Niedużak: Jest wiele ulic, gdzie jest mnóstwo knajpek. Zniknął ten moskiewski klimat – drogi klub i selekcja: ty wchodzisz, ciebie nie wpuszczamy.
Przemek Żelazowski: Woda w Wiśle zrobiła się czystsza. Już się nie mogę doczekać, jak skończą robić bulwary i będę jeździł do pracy rowerem.
Krzysztof Kokoszczyński: Jest system wypożyczalni rowerów Veturilo. Wandalizm jest marginalny.
Marek Niedużak: A jeszcze niedawno ekologia w ogóle nie była tematem. Wydawało się, że wyznacznikiem naszego rozwoju będą liczba supermarketów i drogie samochody na ulicach. Poza tym wybrałem to, co dla mnie ważne: relacje międzyludzkie w Polsce są głębsze.
Krzysztof Kokoszczyński: Bilans powrotu jest zdecydowanie na plus.
Zawsze coś tracisz
Marek Niedużak: Cokolwiek wybierzesz, zawsze coś tracisz. Tam można łatwo kupić dobre porto.
Jakub Szamałek: Brakuje mi londyńskich teatrów muzycznych. W Anglii prawo zobowiązuje do informowania, jak produkt był wytworzony. Tutaj nie wiem, czy to, co kupuję, zostało wyprodukowane z szacunkiem do środowiska i ludzi.
Marek Niedużak: Z Londynu do Neapolu na weekend można polecieć za funta. Przez to, że kiedyś mieli imperium, interesują się światem. Rozmawiają o tym, co się dzieje w Chinach czy Ugandzie. A Polska żyje Polską.
Kinga Lubowiecka: Tam jak pieszy jest blisko przejścia, ruch kołowy zwalnia, bo może będzie chciał przejść. W Polsce mało kto się zatrzyma.
Krzysztof Kokoszczyński: Drobne inicjatywy lokalne, jak zrobienie małego skwerku czy dzielnicowej uroczystości, tam ludziom łatwiej przychodzą.
Marek Niedużak: Z wielu rzeczy nie trzeba się tłumaczyć. Jesteś wegetarianką – nie ma problemu. Lubisz nosić czerwone rajtuzy do zielonej sukienki – OK, tak lubisz.
Jakub Szamałek: Tam uniwersytety uczą kultury wypowiedzi. Promotorzy mówili mi, co jest w mojej pracy dobre i co trzeba zaakcentować, a co warto zmienić i dlaczego. Bezstresowa, merytoryczna rozmowa. Studentów prosi się, by mówili otwarcie, gdy się z czymś nie zgadzają. I ja w pracy mówię. Choć jak kiedyś zgłosiłem polskiemu profesorowi, że w tym, co mówi, jest chyba błąd, reakcja była histeryczna, agresywna, żeby więcej nie wychodzić z uwagami.
Przemek Żelazowski: Tego partnerstwa w relacjach z ludźmi mi brakuje. Muszę uważać na to, co mówię.
Marek Niedużak: W brytyjskim angielskim mówią bardzo delikatnie: „Wiesz, nie wiem, jaka jest prawda, ale ja to widzę tak, tak i tak”. Jak dwie osoby mają różne poglądy i w ten sposób rozmawiają, są bliżej znalezienia porozumienia. A m po polsku jeszcze wyostrzamy. „Teraz ja ci powiem!”, „Słuchaj, jak jest”. W efekcie powstaje między nami przepaść.
Szukam w pamięci osób, które wróciły tam. Raczej nie znam.
Krzysztof Daniewski: Pewnie, że są i tacy. Może ktoś się nie nadawał do pracy, której się podjął? Może nie miał tej siły przebicia, co inni? Może miał nierealistyczne oczekiwania? Mam absolwentów, którzy pracowali w dużych kancelariach prawnych i sobie nie poradzili albo którzy nie zarabiali dla nich dość pieniędzy i zostali zwolnieni. Kilka osób, 1 proc. klubu.
Polskie MSZ nie daje szans
Anna Żółkiewicz, 27 lat, w Oksfordzie zrobiła licencjat – lingwistykę z niemieckim. Zna też angielski, francuski i hiszpański. Mieszka w Londynie. – Mam talent do języków. W liceum zdawaliśmy maturę międzynarodową i aplikowaliśmy na uczelnie w Wielkiej Brytanii. Nauczycielka powiedziała: „Złóż też na Oksford, co ci szkodzi?”. Nie liczyłam, że się tam dostanę.
Po studiach chciałam wrócić, pracować w dyplomacji. Ewentualnie plan B – tłumaczenia, ale musiałabym się nauczyć przekładać z angielskiego i niemieckiego na polski. Na drugim roku szukałam w Polsce praktyk na wakacje. Do dużych firm i banków wysłałam ze 20 CV. Bezskutecznie. Udało mi się coś znaleźć po znajomości.
A na trzecim roku na szkoleniu w MSZ dowiedziałam się, że nie mam po co składać podania, bo po czteroletnich studiach będę miała tytuł BA, czyli licencjata, a urzędnik w Polsce musi mieć magistra. Po studiach licencjackich na Oxbridge dostaje się też tytuł magistra – bo są dużo trudniejsze niż na innych uniwersytetach – ale trzeba odczekać, aż minie siedem lat od ich rozpoczęcia.
Wtedy podchwyciłam pomysł z marketingiem – plan C. Ale na targach kariery w Gdańsku usłyszałam, że do działów marketingu nie przyjmują ludzi z zagranicy i że trzeba było studiować zarządzanie i marketing, prawo albo bankowość. Na hasło „Oksford” się krzywili.
Na czwartym roku zaczęłam myśleć, że trzeba zostać na Oksfordzie na studia magisterskie, bo w Polsce bez tego ani rusz. Dostałam się, ale nie przyznano mi dofinansowania.
Wróciłam do Gdańska, do rodziców, i zaczęłam wysyłać podania do działów marketingu. Zaczepiłam się na jakiś czas w firmie, w której robiłam praktyki. Proponowali mi pracę, ale w Niemczech.
Ponad 50 CV wysłałam. Większość do Warszawy. Zaczęły przychodzić odmowy. Jak dzwoniłam się dopytać, słyszałam: „Przecież my nie wiemy, czego się pani tam uczyła, może nic pani nie umie”. Nikt mnie nie zaprosił na rozmowę. Jakbym była za trudna, więc najlepiej się mnie pozbyć.
Ponieważ musiałam iść na zabieg usunięcia migdałków, chciałam się zarejestrować jako bezrobotna. Wyjęłam dyplom, ale pani nie chciała go uznać, bo jest po angielsku. Wyjęłam świadectwo maturalne – też po angielsku, ale tłumaczę, że robiłam w Gdańsku, w publicznej polskiej szkole. Pani na to, że chyba musi mnie zarejestrować jako osobę z wykształceniem podstawowym. Skurczyłam się na tym krzesełku. Ale mi się poszczęściło, bo weszła druga pani urzędniczka, popatrzyła na maturę i powiedziała: „Miałam taki przypadek, możesz uznać”.
Po trzech miesiącach zaczęłam wysyłać CV do firm w Londynie, gdzie agencje marketingowe są ogromne i jest ich mnóstwo. Prawie każda ma program dla absolwentów. Jest test z matematyki, potem przychodzi się na dwie rozmowy. Odpowiadają po dwóch tygodniach. Też dostawałam odmowy. „Gratulujemy wykształcenia i osiągnięć, ale mieliśmy 187 osób na miejsce i zatrudniliśmy kandydatów z doświadczeniem”. To rozumiem. Człowiek nie popada w depresję. A jak po interview dostaje maila z odmową, to piszą: „Jeśli chciałabyś omówić naszą decyzję, dzwoń”, i mówią: to mi się podobało, powinnaś popracować nad tamtym.
Na ponad 100 wysłanych aplikacji dwadzieścia kilka firm zaprosiło mnie na rozmowy. Pisałam, że będę w Londynie przez konkretne cztery dni. Akceptowali to. Dostałam trzy oferty, wybrałam najfajniejszą. Zaczęłam od przeciętnego wynagrodzenia, ale od razu mi powiedzieli, że jeżeli będę dobra, mogę dostawać podwyżki co trzy miesiące i za rok moja pensja może być o 40 proc. wyższa. Szybko zmieniałam stanowiska na wyższe. Po trzech i pół roku jestem kierownikiem działu. Pracuję z firmami, które sprzedają wakacje, produkty finansowe, suplementy diety, narzędzia do pedikiuru. Jesteśmy małą firmą – 55 osób. Zatrudniamy absolwentów psychologii, historii, politologii, biologii i oczywiście marketingu – nie są lepiej przygotowani do zawodu niż ja. Praca wymaga analizowania problemów i szukania rozwiązań, więc studia bardzo mi pomogły. Nauczyły niezależnego myślenia i znajdowania nieoczywistych odpowiedzi. Mogę iść do prezesa i powiedzieć, że coś mi się nie podoba. Generalnie jest świetnie, ale uwiera mnie, że rodzina jest daleko, znajomi. I czasem się zastanawiam: dlaczego Polska mnie tak potraktowała?!