
Łapałam je przez niemal dwie godziny. Potem ruszyłam włoską dzielnicą w kierunku zatoki. Wiało, nie powiem, ale tu słońce świeciło mocno. Kiedy wychodziłam z domu nawet lekko mżyło, więc nie wpadłam na pomysł, by posmarować twarz kremem z filtrem. Szczypie. Jako ta Śnieżka uwędziłam się na różowo.
Podobno w San Francisco pogoda jest jednym z ważniejszych czynników, które wyprowadza z miasta stałych mieszkańców. Tu często jest zimno, szaro i wieje, a już kilkanaście, kilkadziesiąt kilometrów dalej, można spotkać regularny upał.
Wczoraj nad zatoką było jednak pięknie. Szłam wzdłuż brzegu, szerokim, żwirowym, czy piaskiem wysypanym deptakiem, a wraz ze mną dziesiątki biegaczy, rowerzystów, spacerowiczów. Po drodze małe siłownie, pirsy, porty i zieleń nabrzeża. Chwilami, gdy wyłaniał się zza chmur, majaczył mi na horyzoncie Golden Gate. Zieleń oraz błękit wody i nieba – jak błogo. Mogłabym tak iść bez końca.
Wracałam miastem, wśród szeregów wiktoriańskich kamieniczek, tak charakterystycznych dla miejsca, i tych uliczek pod górę i w dół. Jedna tak stroma, że drogę dla samochodów trzeba było poprowadzić zakolami, inaczej nie dałoby się podjechać. Myślałam o tym, jak mi dobrze w tej krótkiej chwili turystycznej rozkoszy. I jak bardzo otwarci są tutaj ludzie. I o ile łatwiej musi się między nimi żyć.
Lubię chodzić. Pod wieczór krokomierz naliczył 22 kilometry.