Łapałam je przez niemal dwie godziny. Potem ruszyłam włoską dzielnicą w kierunku zatoki. Wiało, nie powiem, ale tu słońce świeciło mocno. Kiedy wychodziłam z domu nawet lekko mżyło, więc nie wpadłam na pomysł, by posmarować twarz kremem z filtrem. Szczypie. Jako ta Śnieżka uwędziłam się na różowo.
Podobno w San Francisco pogoda jest jednym z ważniejszych czynników, które wyprowadza z miasta stałych mieszkańców. Tu często jest zimno, szaro i wieje, a już kilkanaście, kilkadziesiąt kilometrów dalej, można spotkać regularny upał.
Wczoraj nad zatoką było jednak pięknie. Szłam wzdłuż brzegu, szerokim, żwirowym, czy piaskiem wysypanym deptakiem, a wraz ze mną dziesiątki biegaczy, rowerzystów, spacerowiczów. Po drodze małe siłownie, pirsy, porty i zieleń nabrzeża. Chwilami, gdy wyłaniał się zza chmur, majaczył mi na horyzoncie Golden Gate. Zieleń oraz błękit wody i nieba – jak błogo. Mogłabym tak iść bez końca.
Wracałam miastem, wśród szeregów wiktoriańskich kamieniczek, tak charakterystycznych dla miejsca, i tych uliczek pod górę i w dół. Jedna tak stroma, że drogę dla samochodów trzeba było poprowadzić zakolami, inaczej nie dałoby się podjechać. Myślałam o tym, jak mi dobrze w tej krótkiej chwili turystycznej rozkoszy. I jak bardzo otwarci są tutaj ludzie. I o ile łatwiej musi się między nimi żyć.
Lubię chodzić. Pod wieczór krokomierz naliczył 22 kilometry.
Błogość
Najpierw, w chińskiej dzielnicy, spod szarych, ciężkich chmur (dosłownie), spadł na mnie rzęsisty deszcz zaufania i chęci współpracy. (Dziękuję Paweł Tomasz Długosz
) Nawet nie wiecie, jakie to miłe, gdy ludzie chcą się dzielić swoim doświadczeniem i obserwacjami. Chcą opowiadać, spostrzegać, myśleć, analizować. To jeden z najprzyjemniejszych stanów ducha, jakie znam. Wchodzę weń bez wahania, z radością i wdzięcznością. Musiałam schronić się w jakieś ustronne miejsce, by złapać choćby część tych sznureczków, które poniosą mnie do kolejnego etapu projektu. Obiecuję, już niebawem będziecie mogli się nim cieszyć, zapewne nie mniej niż ja.
