Długo rozmawiałyśmy wczoraj o spełnieniu w zawodzie. Dla Niej tu są świetne warunki, by nieustannie robiła ciekawe, świetnie płatne rzeczy. Jeśli tylko się odrobinę znudzi, czy zdobędzie wiedzę na jakiś temat, już stado innych pomysłów tylko czeka, by pociągnąć ją do swojego świata. Trzeba się bardzo pilnować, dobrze wiedzieć kim się jest i dokąd się zmierza, by w tym nadmiarze możliwości wybrać tą, którą naprawdę chce się iść. Wszędzie nowe, wszędzie intrygujące. Wszędzie ciekawe. Trudno się z takiego świata wydostać, bo i po co?
A potem wyszłyśmy na ulicę. Okolica przepiękna, serce miasta. Zapadał zmrok. Powiedziała, że to jest miasto na kilka lat – dwa, trzy, cztery. Że większość znajomych już wyjechała, więc trudno opowiedzieć, czym ono jest, bo tu właściwie wszyscy są przejazdem, tylko na chwilę. Tożsamość się nie nawarstwia. Czynsze są tak wysokie, że stać na nie tylko ludzi zatrudnionych w jednej branży, więc niemal wszyscy mieszkańcy są w podobnym wieku. Że jak pojawiają się dzieci, ludzie wyprowadzają się w głąb doliny, wracają do domów, albo jadą dalej w świat.
Słyszałam, że w San Francisco przyrost naturalny jest najniższy w całych Stanach. Że w samym mieście nie ma dobrych szkół, a w tych które są, wiele dzieci ma potężne problemy psychiczne.
Ulice są pełne bezdomnych, wielu jest ciężko uzależnionych. Boję się ich fotografować. Choć może postrzegają to inaczej, ja kierując aparat w ich stronę, czuję się zawstydzona, jakbym ich upokarzała. Miałabym Wam ich pokazać? Ku uciesze sytych i mniej lub bardziej zadowolonych?
Chwilami mam wrażenie, jakby świat lubił stan równowagi: im więcej spełnienia, tym większa góra nieszczęścia wyrasta tuż obok. Im szybciej wiosłujemy w stronę nadprzeciętności, ścigamy się w wymyślaniu czego jeszcze nie było, tym większa grupa ludzi za tym nie nadąża i odpada. A przecież ciągle wierzymy, że wiosłować warto. Że człowiek bez popychania świata do przodu, nie istnieje.
No dobrze, tylko czym jest dzisiaj popychanie świata do przodu?