JAK ŻYJĄ MŁODZI NAUKOWCY
Lecę do USA na konferencję. Mam wyłożyć kasę, a Amerykanie zwrócą mi te kilka tysięcy. Jak tu napisać, że nie mam z czego wyłożyć?
MAGDALENA SZWARC
DR HANNA, 41 lat, biolog, adiunkt w instytucie PAN: W biologii molekularnej zestaw do 50 reakcji kosztuje ok. 2 tys. zł. Wtedy praca zajmuje godzinę. Żeby oszczędzić, sami przygotowujemy odczynniki i badanie zajmuje dwa dni. Paski klisz rentgenowskich tniemy na mniejsze, żeby na dłużej starczyły. Maszyna się od tego zacina, więc wywołujemy ręcznie, co znów trwa dłużej. Przeterminowanych odczynników nie wyrzucamy, bo na nowe nie ma pieniędzy!
DR MAREK, 32 lata, ekonomista, adiunkt na publicznym uniwersytecie: Najpierw książki sam kupowałem, bo ktoś na uczelni zawłaszczył sobie cały fundusz książkowy. Potem dostałem jego część: szef mówił: „Ma pan 1 tys. zł”, kupowałem, uczelnia zwracała pieniądze. Teraz zgłaszamy zapotrzebowanie – książki dostajemy po dwóch, trzech miesiącach. Te, które mieszczą się w limicie. A zagraniczne potrafią i 500 zł kosztować.
DR MARTA, 35 lat, językoznawca, adiunkt w instytucie PAN: U nas się nie kupuje książek, bo nie wiadomo, czy na pensje starczy. Trzeba szukać po bibliotekach. Jestem rozliczana z udziału w konferencjach naukowych, ale muszę jeździć za własne pieniądze. Czasem instytut odda, czasem nie.
Fakty są takie:
* Tylko co trzeci doktorant ma stypendium naukowe (1-1,5 tys. zł, czyli mniej niż płaca minimalna). Reszta, pisząc doktorat, musi pracować.
* Wynagrodzenia nauczycieli akademickich (po uwzględnieniu różnic w poziomach cen) są w Polsce co najmniej dwa razy niższe niż na Zachodzie.
* Dotacje na studenta – nawet siedem razy niższe.
* Niż demograficzny drąży dziury w budżetach uczelni, bo finansują się one głównie z dotacji na dydaktykę (83-100 proc. budżetu, podczas gdy np. uczelnie brytyjskie tylko w 28-46 proc., resztę pieniędzy dostają od państwa i prywatnych firm na badania). Polskie prywatne firmy są mało innowacyjne, nie inwestują w badania akademickie.
* Tylko 13 proc. wniosków dostaje finansowanie ze środków krajowych. Na resztę nie starcza pieniędzy. Grant europejski w tym roku otrzymał jeden polski wniosek.
* W efekcie powstaje niewiele znaczących odkryć naukowych – na 100 polskich nauczycieli akademickich przypadało dwa razy mniej publikacji w czasopismach naukowych indeksowanych w ISI Web of Knowledge (tzw. lista filadelfijska) niż na 100 naukowców brytyjskich czy fińskich i trzy razy mniej niż niemieckich, austriackich czy szwajcarskich. Statystyczna polska publikacja była cytowana dwa-trzy razy rzadziej niż publikacje autorów z Europy Zachodniej. Na milion Polaków w 2007 r. przypadało pięć patentów, gdy średnia OECD wynosi ponad 100 (Niemcy 257, Finlandia 242, Szwajcaria 369)*.
Jak pracują i żyją w tych warunkach młodzi polscy naukowcy?
Jestem śmieciem
MGR ALICJA, 30 lat, doktorantka polonistyki na publicznym uniwersytecie: Zaczęłam studia na polonistyce, równolegle dostałam się na drugi kierunek, studia międzywydziałowe. Przekonywano, że warto, bym zrobiła doktorat. Zakładałam, że da mi on zatrudnienie na uczelni prywatnej, pensję lepszą niż nauczycielska lub choćby taką samą. Dziś jestem na piątym roku studiów doktoranckich. Stypendium – 1045 zł – idzie w całości na wynajem kawalerki. Z dodatku za wyniki w nauce – 200 zł – płacę media. Przez rok angażowałam się w trzy projekty badawcze, to dało mi ostatnio 2 tys. zł. Dostanę jeszcze 1,5 tys., ale każdy z grantów to dużo pracy! Ostatnio dostałam 1 tys. zł nagrody ze środków dla doktorantów, którzy mieli publikacje i konferencje. I 5 tys. zł na koszty wydawnicze książki. Łącznie 23 tys. – tyle mam rocznych dochodów ze źródeł naukowych, za pięć godzin pracy dziennie, w tym zajęcia ze studentami. Wychodzi ok. 10 zł za godzinę netto.
W wydawnictwach czasem dają mi korekty, wewnętrzne recenzje. Coś tłumaczyłam, układałam antologię poezji. I tak spływa: raz 500, raz 600 zł.
Sześć godzin snu mi wystarcza, ale jak to jest chronicznie mniej, zaczynam się przewracać. Jestem samotną matką, moje dziecko ma autyzm. Mój ojciec, jak może, co miesiąc śle mi 1 tys. zł. Chciałabym zarabiać 2 tys. zł netto i nie lawirować.
Pracowałam jakiś czas w bibliotece na pełny etat, zarabiałam tysiąc z hakiem. Nie miałam wtedy czasu na żadne granty, bo kiedy? Może dobrze, że zredukowano to stanowisko.
Kilkunastu moich kolegów doktorantów pracuje w pismach, np. literackich. Niektórzy sami je założyli i całą swą aktywność przekierowali na zdobywanie pieniędzy, by je utrzymać. A są to ludzie wybitni intelektualnie!
Znam też przypadek: kolega pisze doktorat za granicą, a tu ma fundację, która robi projekty naukowe. Jak dostanie grant, całe środowisko spotyka się na konferencji. Wszyscy są goli i bosi, trzeba im chociaż za bilety zapłacić. Jadą, pracują, piszą teksty. A więc da się robić naukę poza uczelniami, tylko trzeba być temu całkowicie oddanym.
Ten kolega wynajmuje pokój, bo nie stać go na mieszkanie. Tacy jak on nie zakładają rodzin, bo sami nie są w stanie przeżyć. No, chyba że mają bogatego małżonka. I są kompletnie ignorowani przez polskie uczelnie, które im mniej prężne, tym bardziej przyjmują strategię: zróbmy minimum, które musimy, i nie wyrywajcie się z pomysłami!
Po obronie będę szukać pracy w nauce, ale marnie to widzę. Doktorzy idą sprzedawać w księgarniach, obsługiwać bufety, by – za grosze – pracować naukowo przy grantach i publikować. Dla satysfakcji? Dla rozwoju nauki polskiej? Coraz częściej mam poczucie, że jestem zbędnym śmieciem. Resort mnie nagradza za osiągnięcia intelektualne, a z drugiej strony mówi: Nie ma pracy! Nie ma możliwości. Nie ma! Idź sobie żyć gdzieś indziej!
Jestem niekonkurencyjna
DR MARTA: Bardzo szybko uczę się nowej normy językowej i potrafię to rzutować na tekst XVI-wieczny. Wychodzę od tego, jaka jest literka, jaki krój pisma, z jakiego języka dane słowo pochodzi, a kończę na wyciąganiu generalnych wniosków: jak kultury na siebie wpływały. Jak dane społeczeństwo funkcjonowało? Ale potem, pisząc, męczę się i nad każdym zdaniem zastanawiam godzinami. Myślę, że gdyby na uczelni były pieniądze, większa konkurencja, to wyparłby mnie ktoś, kto lepiej wie, czego chce. Ale nasz system promuje obniżanie jakości: nie narobić się, a żeby publikacja była. Bo za publikacje w czasopismach naukowych, najlepiej anglojęzycznych, są punkty, które przelicza się na dotację dla instytutu. My, ich autorzy, oczywiście honorariów nie dostajemy!
Dlaczego tu pracuję? Bo tak wyszło. Bo to fajna praca. Ale nie wielkie powołanie. Bo miałam fantastycznego promotora, który zaraził mnie swoją pasją. Kiedy dostałam się na studia doktoranckie w PAN, on akurat odszedł na emeryturę i dostałam jego etat. 1,8 tys. zł brutto (2290 zł brutto to była średnia krajowa), więc mogłam codziennie jeść obiad, odpoczywać, uczyć się. Po dwóch latach – podwyżka o 400 zł. Dostałam grant promotorski, przez dwa lata był dodatkowy 1 tys. zł miesięcznie. Sześć lat od magisterki się obroniłam i zostałam adiunktem, dostałam 90 zł podwyżki.
Naukowo nie mogę pracować więcej niż kilka godzin dziennie, bo mnie to spala. Jak wszyscy w instytucie mam drugą pracę. Zarabiam tam 1,9 tys. zł na miesiąc. Jako redaktorka literacka uwspółcześniam i robię przypisy. To poniżej moich możliwości, ale mnie odpręża. Znam panią profesor, która po godzinach pisuje dla zarobku horoskopy.
Ze źródeł naukowych w 2011 r. zarobiłam 29 tys. zł: etat 20 godzin w tygodniu (22 zł za godzinę). Fundacja: 20 godzin w tygodniu (24 zł za godzinę). Z tego czasem muszę zapłacić za wyjazd na konferencję. Chciałabym zarabiać 4-5 tys. i dodatkowo mieć jakieś 1,4 tys. zł na prowadzenie działalności naukowej – wyjazdy terenowe, konferencje, dokumentacje, wynagradzanie łacinnika za specjalistyczne tłumaczenia. Nie rozglądałam się za kredytem mieszkaniowym. Mój chłopak ma komunalną kawalerkę, w niej mieszkamy.
Bez stypendium i etatu w nauce? Koleżanka pracuje w przedszkolu, doktorat pisze wieczorami. Bierze urlop i w wakacje robi badania. Kumpel – ojciec rodziny – był sportowcem i kasę na życie miał z grania. Inny – też ojciec – dorabiał korkami i choć tłukł ich mnóstwo, miał dużo mniej kasy niż żona, prawniczka. Kiedy zrobił się kryzys, zrezygnował z doktoratu. Dzwoni ostatnio: „Przyjeżdżam do Warszawy. Na kurs spawaczy rur PCV”.
Na uczelnie przychodzą stosy podań od doktorów, którzy chcą się zatrudnić chociaż jako asystenci, a nie adiunkci. U nas jeszcze nie zwalniają, ale jak dwie osoby nie zrobiły habilitacji i musiały odejść, na ich miejsce nie zatrudniono nikogo.
Jestem sekretarką
DR MAREK: Trzy dni w tygodniu jestem na uczelni od 8 do 20. Czasem też w weekendy. Dwa dni w tygodniu pracuję w domu. Czasem jedną stronę tekstu piszę przez pięć godzin. Trzeba znaleźć dane, policzyć. Sam muszę sobie rytm narzucić i go egzekwować, inaczej nie pójdę do przodu. Wieczorami ślęczę nad pracami studentów, korektą książki albo czytam. Mam też bardzo dużo pracy administracyjnej. Wakacje są na pracę naukową!
Jako student kierunku biznesowego myślałem, że będę pracował w prywatnej firmie, ale zapisałem się do ekonomicznego koła naukowego i wsiąkłem. Nie bez znaczenia pewnie było to, że ojciec i dziadek są profesorami, mama – adiunktem, babcia też pracowała naukowo. Po magisterce dostałem pracę w mojej katedrze. To były ostatnie podrygi starego systemu, gdy zatrudniano magistrów.
Teraz doktoranci nie mają etatów. Gdy kończy się studia magisterskie, zdaje się na doktoranckie. Doktorant prowadzi trochę zajęć ze studentami. Za darmo oczywiście. Można, mając szczęście, być zatrudnionym przy projekcie badawczym (grancie) albo mieć stypendium.
U nas doktorantami są menedżerowie wyższego szczebla, po czterdziestce, gdzie MBA ma już każdy – zapracowani, ale bardzo solidni. Te doktoraty powstają. I jest druga grupa – ci stypendium nie mają, pracować za bardzo nie mogą, bo zajęcia są trzy dni w tygodniu. Oni nigdy tego doktoratu nie zrobią, bo to jest ogromny wysiłek. Ale nikt ich nie zamierza wyrzucać! Na każdego jest dotacja, uczelnia się z tego finansuje. Na koniec daje papier ukończenia studiów doktoranckich i tyle. Doktorami zostaje u nas 10 proc. doktorantów. Może 4 proc. zapowiada się na naukowców.
Jak się doktorat obroni, można zostać na uczelni zatrudnionym. Tyle że w osiem lat trzeba zrobić habilitację. Jak ma się tyle godzin zajęć dydaktycznych co w pensum (210 w roku), to się da radę. Ale średnio dydaktyki jest dwa razy więcej.
W połowie lat 90. doktorzy łatwo dostawali drugi, trzeci etat na uczelniach prywatnych i przestali robić cokolwiek naukowo. A wiedza się dezaktualizuje. Dziś od młodych doktorów merytorycznie dzieli ich przepaść! Ale rektor od młodego adiunkta słyszy, że on nie będzie prowadził zajęć ze studentami, bo przedmiot go nie interesuje, a w weekendy to on ma życie prywatne. Dodatkowy kurs to 1 tys. zł za semestr, a zajęcia trzeba przygotować, rozliczyć. Młodzi chcą siedzieć w bibliotece i pracować naukowo! A dziś trzeba uczyć, bo uczelnie żyją ze studentów! I ci młodzi wypadają. A wieczni adiunkci te godziny biorą. Nawet 300 w semestrze! Choć wiedzą, że na przygotowanie habilitacji nie będą mieli czasu. Jak w ustawowym terminie nie zrobią habilitacji, będą musieli odejść z zawodu. Błędne koło.
Finansować się z badań? Instytucje, które przyznają granty krajowe, niechętnie patrzą, że chcemy jeszcze coś przy tym zarobić – bo mamy etaty.
Realizowaliśmy kiedyś grant europejski. Koordynatorem była instytucja z innego kraju Unii, która go pozyskała. Pani profesor z tej instytucji do napisania wniosku miała sztab specjalistów. Prowadziła intensywny lobbing, jeżdżąc do Brukseli – to robota na kilka miesięcy. Jak to ma zrobić polski kierownik katedry, który ma 10 osób przeciążonych dydaktyką i jedną sekretarkę na ćwierć etatu do obsługi studentów?! Na naszej uczelni nie ma jednostki wyspecjalizowanej w pozyskiwaniu i realizowaniu grantów. Wszystko musimy robić sami! Pisałem pisma, by na konferencję zarezerwować salę, żeby ktoś podał kawę i ciasteczka. Bukuję hotele, sprawdzam ceny. Stoliki rozstawiałem, a byłem jednym z dwóch realizujących merytorycznie ten grant! To tak jakby Kubicy powiedzieć: nie stać nas na porządny samochód, będziesz się z Hamiltonem ścigał trabantem!
Jestem siłą roboczą
DR HANNA: Jako dziecko bawiłam się w laboratorium. Skończyłam biologię i chciałam pracować w laboratorium kryminalistycznym policji, ale się nie udało, więc przez urząd pracy trafiłam do instytutu naukowego Polskiej Akademii Nauk. Prowadzimy badania podstawowe, badamy geny i funkcje białek przez nie programowanych.
U nas po doktoracie trzeba zmienić miejsce pracy na inny instytut, by w środowisku była wymiana wiedzy. Znalazłam dyrektora, który chciał mnie zatrudnić, jeśli przyjdę ze swoimi pieniędzmi na badania i pensję. Napisałam wniosek o grant (tzw. polski post-doc – program dla doktorów zaraz po obronie) i po ośmiu miesiącach przyznano mi 240 tys. zł na trzy lata, w tym 5 tys. zł (3,3 tys. netto) miesięcznie na wynagrodzenie.
W mojej pracowni nikt nie ma czasu dorabiać w drugiej pracy. 9-10 godzin dziennie pracuję w laboratorium. Czasem też w weekendy. Dziecko kładę spać o 22, zupa się gotuje, a ja zaczynam przygotowywać się do seminarium czy pisać publikację. Wstaję o 5.30. Ze dwa razy w miesiącu śpię po dwie-trzy godziny. Ludzie się zniechęcają, bo uważają, że to nie jest warte tych pieniędzy.
Tylko profesorowie mają etaty. Doktorzy trzy lata pracują przy jednym grancie, trzy – przy innym. Instytut PAN, politechnika, uniwersytet… Skończył mi się grant, dostałam kontrakt na dwa lata – z pensją o kilkaset złotych niższą. Nie stać nas na nianię. Nie stać na wycieczki zagraniczne, na które moja starsza, nastoletnia córka bardzo chciałaby pojechać. Jej koleżanki mają nowe meble, a ja remontu zrobić nie mogę. Mieszkanie kupiliśmy i spłaciliśmy, kiedy jeszcze nie było dzieci. Ale kosztowało 1,5 tys. zł za metr, a nie 10 tys. Dziś nie stać nas nawet na dodatkowy pokój.
Napisałam nowy wniosek i przyznano mi 400 tys. zł. Pięciu pracowników będzie miało dodatkowe 300 zł. W 2011 r. zarobiłam 53 526,70 zł brutto za średnio 52 godziny pracy w tygodniu. To 17 zł za godzinę. Chciałabym zarabiać z 5 tys. Jeśli myśleć o szaleństwach typu większe mieszkanie, wycieczki, to nawet 6 tys.
Ale i w Polsce, jak ktoś jest gotów dużo poświęcić, to możliwości są. Można startować w konkursach do grantów TEAM (środki przyznawane przez Fundację na rzecz Nauki pochodzące z funduszy strukturalnych Unii), gdzie są pensje 6-7 tys. zł, przy średniej w branży ok. 2 tys. zł. W ostatnich latach nasz instytut zdobył duży grant europejski jako koordynator. Za formalne przygotowanie wniosku firma zewnętrzna chciała 40 tys. zł. Ostatecznie zrobiła to jedna pani za 18 tys. zł. Instytut znalazł jakoś na to środki.
Teraz mam świetną szefową, która jest dobrym naukowcem i dobrym człowiekiem. Jeśli ktoś chce robić habilitację, wyjeżdżać za granicę – pcha, ma kontakty na świecie, pomaga.
Są też ogłoszenia i można próbować na własną rękę. Koleżanka za pieniądze zarobione w nauce nie mogła ani wynająć, ani kupić mieszkania w Warszawie. Dziś pracuje w laboratorium w Wielkiej Brytanii na stanowisku technicznym – wynajmuje dom z ogródkiem i utrzymuje męża i dziecko.
Jestem chciwa
DR IZABELA, antropolog kultury, 42 lata. Gdy promotor zaproponował mi pisanie doktoratu, wydawało mi się, że złapałam Pana Boga za nogi. Myślałam tylko o tym, że będę pisać rewelacyjne książki – pod prąd. Jaka jest rzeczywistość? Moje zarobki to przeciętna adiunkta z doktoratem: 2430 zł na rękę. Nie wiem, ile to na godzinę. Zresztą godzinę czego? Pracy badawczej, dydaktycznej czy organizacyjnej? Bo wszystko się składa na tę kwotę. Czy praca w nocy jest opłacana dodatkowo? Jeżeli dorabiam, to zwykle projektami muzealnymi i wykładami dla instytucji pozarządowych. To jednorazowe kwoty – 200-500 zł średnio raz na trzy miesiące. Nie biorę zbyt wielu dodatkowych prac; po pierwsze, mam dzieci, po drugie, habilitację do skończenia i każda godzina jest dla mnie cenna.
Wiele grantów dochodowych (tzn. takich, które zapewniają wynagrodzenie dla wykonawców), m.in. TEAM, jest przyznawanych tylko dla dziedzin bio-techno-nano i na pewno żaden bidulek humanista tego nie dostanie. Humaniści mają dostęp właściwie tylko do grantów ministerialnych i z Narodowego Centrum Nauki (stosunkowo małych, więc i wynagrodzenie jest niskie). Też miałam kiedyś taki grant – dostałam 50 tys. zł, z czego 25 proc. zabrała uczelnia. Na wynagrodzenia na 2,5 roku dostałam ok. 10 tys. zł brutto, a i tak w recenzji ktoś mi napisał, że jestem chciwa. No, może nie wprost: „Zawyżone wynagrodzenia”.
Niedawno ubiegaliśmy się o grant na cztery osoby na trzy lata i kierownik tak obliczył, żebyśmy dostawali po 900 zł dodatkowo do pensji. Komisja podobno się uśmiała. Projekt OK, ale te pieniądze z księżyca. No i uwalili. Teraz mam lecieć do USA na konferencję. Mam szczęście, że jestem w międzynarodowym projekcie i oni za wszystko płacą. Szkopuł w tym, że mam wyłożyć kasę, a oni mi zwrócą te kilka tysięcy za samolot. I jak tu napisać, że nie mam z czego wyłożyć? Większość w moim środowisku myśli tak: bardziej opłaca się mieć pewny drugi etat – na innej uczelni albo nawet w liceum – niż męczyć się z durnymi grantami, z których pieniądze są marne, a roboty od groma. Granty i publikacje w językach obcych są potrzebne w nowym systemie zdobywania habilitacji. Ale do września 2013 można jeszcze prześlizgnąć się na starych zasadach, więc naród ruszył do pracy i warto przyjrzeć się temu, co pojawi się na rynku jako prace habilitacyjne z zakresu humanistyki.
Mimo wszystko nie czuję się wyrobnikiem nauki, piszę to, co chcę, a studentów uczę tego, co wiem i w co wierzę. Ale jestem tak zmęczona atmosferą na uczelni, brakiem perspektyw i tym rodzajem intelektualnego zaszczucia, że marzę, by opuścić mury tej szacownej uczelni.
Jestem twardy
DR. MAREK: Godziwe wynagrodzenie adiunkta to byłoby 6 tys. zł miesięcznie. Bez nadgodzin i z jedną grupą seminaryjną. Wtedy mógłbym uczyć, prowadzić badania i publikować. Do tego tak jak w cywilizowanym świecie raz na cztery-pięć lat roczny, pełnopłatny urlop (sabbatical) na staż naukowo-badawczy za granicą.
Nie zarabiam źle. W 2011 r. – 120 tys. zł brutto za 50 godzin pracy w tygodniu (38 zł za godzinę). Podstawowe wynagrodzenie to średnia krajowa, ale są premie, dodatek za zajęcia po angielsku, trzynastka, co roku grusza – 1,5 tys. zł, co dwa lata nagroda za wyniki w nauce – do 3 tys. zł. Za realizację jakiegoś etapu grantu europejskiego można i kilkanaście tysięcy dostać. Dużo badań robię, publikuję, wychodzę z inicjatywą. Mam świetnego szefa, który wspiera nasze pomysły.
Poza uczelnią robię ekspertyzy (100 zł za godzinę) – to plon inwestowania w projekty, z których wiele nie wypaliło. Na pięć konferencji była jedna, z której do dziś czerpię korzyści. Ile nam wniosków grantowych odrzucili! Takich, nad którymi siedzieliśmy miesiącami! Ile razy odrzucono mi artykuł. Czekasz rok i jest druzgocąca recenzja. Trzeba sobie z tym radzić.
Ale ja uwielbiam tę pracę! Ciągle się człowiek rozwija, wchodzi w nową współpracę. Aspiracje? Żebym artykuł z moimi badaniami opublikował w „Quarterly Journal of Economics” albo „American Economic Review” i żeby był cytowany przez dobrych ekonomistów. A potem jakiś topowy uniwersytet zaprosiłby mnie na rok z wykładami. To ambitny cel, bo polska ekonomia jest na niskim poziomie.
Wyjechać? Żonie byłoby ciężko. Zresztą stypendium doktoranckie za granicą to 1 tys. euro. Starcza na piwo. Robi się doktorat (po trzydziestce) i przerażenie, bo post-doców – projektów dla świeżych doktorów – brakuje. W Europie jest kryzys. Fundusze nadal są większe niż u nas, ale w Anglii na badania naukowe obcięto kilkadziesiąt procent środków. W Hiszpanii dwa razy się zastanowią, nim przyjmą kogoś z Polski. Stany Zjednoczone – tam są pieniądze, ale tam jadą najlepsi z całego świata!
Imiona bohaterów zostały zmienione.
*Dane pochodzą z raportu „Produktywność naukowa wyższych szkół publicznych w Polsce” (J. Walczak-Derlacz, A. Parteka, 2010) finansowanego przez Ernst & Young