To nie jest książka oszałamiająca, ani poruszająca do głębi, ale ma jedną, rzadko spotykana zaletę: nie ma w niej nic, co mogłoby czytelnika odepchnąć od lektury.
Formalnie to kryminał. Rozgrywa się w elitarnej szkole średniej – co istotne, w placówce z internatem (boarding school), więc nastolatki, całymi miesiącami mieszkają z dala od swoich rodzin. Tym bardziej tworzą więc swój własny, nieformalny świat relacji i zależności, oparty na doświadczeniach osobistych (które przywieźli do szkoły), potrzebach (adekwatnych do wieku), ale też na uwarunkowaniach kulturowych czasów w których żyją. W powieści mamy dość realistyczny obraz nastoletniej beztroski i udręki.
Pewnego dnia na terenie szkoły zamordowana zostaje jedna z uczennic, a jej koledzy i koleżanki, nastoletnimi umysłami tak interpretują zdarzenia, że za zbrodnię skazany zostaje ktoś, kogo wina po trzydziestu latach jest kwestionowana. Dlatego w powieści znów spotykamy tych samych ludzi. Na siebie i zdarzenia z przeszłości patrzą z perspektywy osób dorosłych.
Nie ma prostych odpowiedzi.
“Mam do pana kilka pytań” napisana jest tak lekko, potoczyście i przyjemnie, jakbyśmy uczestniczyli w pogaduszkach z przyjaciółką, a nie w lekturze powieści. Nie ma w niej artystycznego zadęcia, śladu maniery czy napinki na wielką literaturę. To, co robi na mnie jednak największe wrażenie, to otwarty sposób prowadzenia narracji. Nie idziemy jedynie słuszną drogą, którą ubili dla nas autor czy autorka, tylko wprost przeciwnie, wędrujemy skrajem grzęzawiska, bo bohaterka nieustannie rozpatruje alternatywne scenariusze. Im więcej informacji do niej dociera, tym jest bardziej skłonna weryfikować swoje przekonania i kwestionować hipotezy. To takie uwalniające! Nawet siebie samą jest w stanie postawić w stan oskarżenia i przymierzyć do roli zabójcy. Nawet jeśli nie sprawia wrażenia osoby wybitnie inteligentnej, czy przenikliwej, tylko przeciętnej, z problemami, kompleksami i decyzjami z kategorii pochopnych, to jednak zachowuje otwarty umysł. Nawet akcje w rodzaju #metoo są tu przedstawione z wielu perspektyw, w całej swej złożoności, bez czarno-białego oceniania, jak to z reguły dzieje się we współczesnych narracjach. Tu opowieść jest zniuansowana, wielowymiarowa i skomplikowana, dokładnie tak, jak współczesny świat. Nie ma prostych odpowiedzi, które tak bardzo lubi wielu odbiorców.
Dla mnie to lektura relaksująca, bo po pierwsze, nie potykałam się o tę zerojedynkowość i uproszczenia, które tak bardzo mnie irytuje. A po drugie, jest to opowieść pogłębiona psychologicznie i dość wnikliwa. Nie wybitna, nie jakoś specjalnie przełomowa, czy odkrywcza, ale bardzo przyjemna w odbiorze. Nawet jeśli chwilami rozwlekła, a bohaterowie niezbyt żwawo szukają dowodów, to nie mam poczucia, że zmarnowałam czas.
Warto pytać
Z powieści wyłania się dość uniwersalna zasada: warto pytać, choć ludzka pamięć jest szalenie niestabilna, a cudzymi przekonaniami łatwo manipulować. Krytyczny umysł, to jednak kluczowe narzędzie na wyposażeniu współczesnego człowieka, bo żyjemy w czasach wysokiej niepewności.
Lekturę polecam.
Rebecca Makkai, “Mam do pana kilka pytań” w tłumaczeniu Rafała Lisowskiego, Wydawnictwo Poznańskie 2023
Nad książkami Mieko Kawakami nie mogłam przejść obojętnie, gdyż wzbudziły we mnie silne emocje. Nie powiem jednak, żeby mnie poruszyły, czy skłoniły do myślenia. Wręcz przeciwnie, one drażnią. Wzbudzają emocje, ale toksyczne.
“Piersi i jajeczka” to opowieść o młodej pisarce, która (wraz z siostrą), została wychowana przez matkę i babkę, we względnej miłości, ale skrajnej biedzie. Opiekunki nie zdążyły doprowadzić głównej bohaterki do pełnoletności, bo wcześnie zmarły na nowotwory. Dziewczyny nie są więc wykształcone. Mimo, że jedna z nich nawet lubiła szkołę, to po kilku pierwszych miesiącach nauki, symbolicznie zostawia tornister w domu, który bezpowrotnie opuszczała, jakby już nigdy nie miał być potrzebny. Jako nastolatka musiała podjąć pracę, by się utrzymać. Mężczyźni w dziecięcym doświadczeniu bohaterek, to nieodpowiedzialni degeneraci, bierność i przemoc, która czasem zabierze do wesołego miasteczka. Z takim backgroundem bohaterki wchodzą w dorosłe życie.
Starsza rodzi córkę i choć z niewielką pomocą siostry, to jednak wychowuje ją samodzielnie, pracując jako kobieta do towarzystwa w nocnym lokalu. Z trudem wiąże koniec z końcem, a mimo to, pewnego dnia nabiera przekonania, że musi operacyjnie powiększyć sobie piersi i to staje się jej obsesją. (Bardzo plebejskie, prawda?) Kilka lat później, młodsza z sióstr wpada w inny amok. Chce urodzić dziecko, a ponieważ nie jest w związku, nie pragnie w nim być, nie ma stałych dochodów, przyjaciół ani kontaktów społecznych, najlepszym rozwiązaniem wydaje się jej anonimowy dawca. (Czy nie prowokujące postawienie sprawy?) Tu pojawia się ciekawy wątek opisujący rynek i uwarunkowania prawne anonimowych dawców w Japonii, a także konsekwencje stosowania tej metody na przykładzie dorosłych dzieci pochodzących z takich zapłodnień. Stawiane są śmiałe tezy o tym, że skoro (w świecie bohaterek) mężczyźni i kobiety nie są w stanie żyć szczęśliwie razem, to niebawem wszelki rozród człowieka będzie odbywał się pozaustrojowo i rodzice będą żyli oddzielnie. Skoro to kobiety chcą mieć dzieci, to niech je sobie rodzą.
“Heaven” to z kolei historia dwojga nastolatków, których w jednej klasie połączyła rola kozła ofiarnego. Żadne z nich nie broni się przed przemocą, nie skarży, nie szuka ratunku, tylko posłusznie poddaje prześladowcom. Nawiązują relację, potajemnie piszą do siebie, spotykają się, ale ten związek, choć wiele znaczy dla obojga, okazuje się pomyłką. Nie jest wybrany na “otwartym rynku” relacji międzyludzkich, spośród wielu osób, tylko został stworzony przez okoliczności. Dwie przypadkowe ofiary sądzą, że coś je łączy i projektują na siebie swoje wyobrażenia. Przypomina to trochę sytuację imigrantów na obczyźnie, którzy lgną do rodaków i budują relacje z tymi, którzy są dostępni, choć w ojczyźnie zapewne by się z nimi nie przyjaźnili. Nasi bohaterowie potrzebują bliskości, więc dają sobie jej namiastki. A że nie potrafią być blisko, to budują relacje patologiczne.
Dwubiegunowy świat społeczeństw populistycznych
Irytuje mnie przedstawiony tu, płaski obraz szkolnej klasy. W każdej randomowej grupie spotyka się cały wachlarz zachowań i reakcji. Mogą trafić się osoby, które stosują przemoc wobec słabszych czy chorych rówieśników i budują wokół tego “bandy”, ale z reguły nie są one liczne, bo w zespole szkolnym są też jednostki wrażliwe, odważniejsze od innych, czy mądrzejsze, które jednoznacznie przeciwstawią się klasowym prześladowcom, albo w bardziej lub mniej otwarty sposób, powiadomią zewnętrzny świat o problemie. Są też nauczyciele z których niejeden mógłby zauważyć, że dzieje się coś złego. Są rodzice, którzy rozmawiają ze swoimi dziećmi i mogą uruchomić serię zdarzeń. Każda grupa ma też swoją dynamikę, która czyni zachowania jej członków jeszcze bardziej zróżnicowanymi. W tej opowieści różnorodności nie ma. Jest monolit. Wprawdzie klasa podzielona jest na dziewczynki i chłopców, ale mamy też dwoje dzieci różnej płci prześladowanych przez każdą z tych zbiorowości. Żadnych innych zachowań. Rodzice oczywiście ślepi, bierni i nieobecni, nauczyciele też niczego nie zauważają. Nawet jeśli oglądamy dwie strategie znoszenia cierpienia i upokorzeń, to i tak świat przedstawiony wydaje się płaski i banalny. Jest uproszczeniem, zubożeniem, jest schematycznym opisem zdarzeń, pisanym być może pod społeczeństwo populistyczne, zerojedynkowe, czarno-białe. Oczywiście, mamy dziś większą polaryzację niż kiedyś, ale nie aż taką, by zredukować opowieść do wielkich kwantyfikatorów, typu “wszyscy” i “nikt”. To nie jest system totalitarny, choć nie wykluczam, że kolektywne społeczeństwo w Japonii, gdzie książka powstała, może być bardziej skłonne do uczestnictwa w takiej grupie. Ale czy aż tak? Proponowany w powieściach sposób widzenia świata wydaje mi się paranoiczny i wymagający interwencji.
Świat, który zwłaszcza w pierwszej z książek jest opisany z rozmachem i ładnie gra przestrzeniami czy ich funkcjami, w warstwie psychologicznej jest dramatycznie jałowy. Być może to celowy zabieg, żeby przybliżyć nam kondycję ludzi biednych?
Mentalność ubogich.
Obie te książki łączy atmosfera kompletnego braku zaufania do świata zewnętrznego. Dzieci nie ufają nawet ojcu i matce (zwłaszcza, że nie są to często ich biologiczni rodzice), a co dopiero mówić o kolegach czy nauczycielach. Każdy jest sam, zawiedziony i rozczarowany. Przynależy do grupy prześladowców, albo jest prześladowany i pozbawiony relacji społecznych. Nie przychodzi im do głowy, by sięgnąć po pomoc osób trzecich.
Ciężki do zniesienia jest też fetyszyzowanie roli ofiary, co jest tematem drugiej z książek. Jest ona nawet gloryfikowana i autorka podejmuje próby jej uduchowienia, czy umetafizycznienia, na granicy obłędu. Być może to symboliczne przedstawienie funkcji religii i racjonalności w świecie, ale dla współczesnego czytelnika, to już przeszłość, rozwiązanie z kategorii passe, bo nasz świat jest bardziej daleko bardziej zniuansowany. Tymczasem bohaterom tych książek nie przychodzi nawet do głowy podjęcie pracy nad sobą. Nie próbują zweryfikować swoich przekonań, czy poglądów, nawet badać się nie próbują. Wolą szukać obejść i substytutów, co wpędza ich tylko w większe tarapaty. Wprawdzie autorka otwiera jakieś szanse i bramki przed postaciami, które czytają książki, ale nawet oni nie przechodzą głębszej przemiany.
Postaci powieści jakby same prosiły się o solidnego kopa, albo lekceważenie. Czy autorka chce pokazać ofiarom, że prowokują to, co ich spotyka? Czy wręcz przeciwnie, udowodnia pozostałym czytelnikom, jak łatwo ich sprowokować do przemocy i roli oprawcy? Nie wiem, jaki miała zamiar. Wiem, że opisy głodnych dzieci mogą chwytać za serce, a bierność maltretowanych przez rówieśników ofiar, może budzić w czytelniku poczucie winy, zwłaszcza w takim, który nigdy nie pastwił się nad słabszymi, bo na pewno nie w tym, który to robił. Czy o to chodzi w literaturze? Moim zdaniem nie. W moim świecie czytelnik po lekturze, choćby nie wiem jak ciężkiej, powinien czuć się silniejszy, a nie jak otruty toksyną. Nie lubię wzbudzania emocji na próżno, takiego rozniecania sensacji czy skandalu, deptania po wrażliwych miejscach, tylko po to, żeby sprowokować reakcję. Te książki działają na mnie tak, jak spotkanie z osobą narcystyczną. Wzbudzają emocje negatywne i nie służa niczemu głębszemu, czy większamu.
Nawet jeśli przyjmiemy, że zamiarem autorki było przybliżenie nam kondycji mentalnej nizin społecznych, z których ona sama się wywodzi – już jako dziecko musiała pracować w fabryce – to po pierwsze: nie opisuje ona tych zjawisk w sposób nowy, czy ciekawy, a bardzo sztampowy i uproszczony. Rozwiązania fabularne też są dość bajkowe: musi wjechać rycerz na białym koniu i wjeżdza. A po drugie: bywa przecież dokładnie odwrotnie. W biedzie ludzie muszą sobie ufać i współpracować, bo wiele rzeczy zmuszeni są załatwiać bezgotówkowo. Całe kultury są na tym zbudowane.
Tematy pojawiające się w powieściach wydają się ciekawe i bardzo współczesne jak np. wątek osób nieheteronormatywnych, anonimowych dawców spermy w Japonii, czy pytania o to, kim jest dziecko?; jaka jest jego rola w dzisiejszej rodzinie?; dlaczego się na dzieci decydujemy, lub nie? (bo w ostatnich latach te kwestie ulegają bardzo szybkim zmianom) Niestety odpowiedzi jakie te książki przynoszą są banalne i rozczarowujące.
Dlatego ich Wam nie polecam, zwłaszcza drugiej, mimo, że otrzymała nominację do nagrody Bookera. Myślę, że są adresowane do czytelnika, który żyje dość bezrefleksyjnie, w tradycyjnym modelu patriarchalnym. Bardziej wyrobiony czytelnik może być rozczarowany i mieć wrażenie, jakby w wielowarstwowym i skomplikowanym świecie, bohaterowie poruszali się jedynie po jego powierzchni.
Mieko Kawakami “Piersi i jajeczka” w tłumaczeniu Anny Horikoshi (Mova 2023) i “Heaven” w tłumaczeniu Anny Horikoshi. (Mova 2023)
Pierwszy odruch był może nie naturalny, ale zrozumiały dla kogoś na co dzień żyjącego w Polsce. Wynikał z atawistycznego instynktu, lub durnoty ogólnonarodowej. Otóż, wchodząc do hotelu pod Frankfurtem, patrząc na osobę witającą gości na frontowej recepcji, odczułam lekki dysonans poznawczy, bo myśli nie wskoczyły bezwiednie na tryb: kobieta lub mężczyzna i nie potoczyły się dalej. Ustalenia te z reguły wykonujemy poza udziałem świadomości, one niepostrzeżenie modyfikują nasz dalsze zachowania, a tu zong. System się zawiesza i temat wypływa na pierwszy plan. Uwaga koncentruje się na ustalaniu płci osoby pracującej na recepcji. Do tego, postać jest niebiała, co też staje się nagle zauważalne, bo może wpływać na proces ustalania płci. I oczywiście usilnie staram się, żeby tych myśli nie można było wyczytać z mojej twarzy, spostury, czy innych mikroruchów ciała, co prawdopodobnie tylko je uwydatnia.
Podejrzewam, że dla tej osoby nie jest to pierwsze zderza się z podobnym rozmówcą, więc ma przygotowaną strategię. Otóż, jest serdeczna, uśmiechnięta, pomocna, profesjonalna. Koncentracja umysłu wraca na tryb załatwienia spraw, po które tu przyszłam i kiedy zostaję fantastycznie obsłużona, otrzymują odpowiedzi na wszystkie pytania i wyjaśnienia do wszelkich wątpliwości, nagle zdaję sobie sprawę, że płeć osoby na recepcji jest kompletnie bez znaczenia. Nie jest mi do niczego potrzebna! Oto spotkałam barwnego człowieka, postać niejednoznaczną, intrygującą, a do tego pogodną i pomocną, skoncentrowaną na zadaniu, które ma do wykonania. I przyznam, że wtedy zrobiło mi się wstyd. W Polsce nie często osoby niebinarne wystawiane są przez pracodawców, czy instytucje na front, do pierwszego kontaktu z klientem, więc na co dzień, takich osób trzeba świadomie szukać po niszach czy rodzinie. To takie przykre. To takie… prowincjonalne. Żałosne. Dlaczego nie dajemy im normalnie żyć wśród nas? Dlaczego nie dajemy im być w pełni sobą, tak jak sobie dajemy do tego prawo? Patrząc przez ten pryzmat, jesteśmy dość podłym narodem.
I tak bardzo przyjemne było to doświadczenie, bo tak blisko nas można poczuć normalność, gdzie każdy może być sobą i wykonywać każdy zawód zgodnie ze swoimi kompetencjami, a nie uprzedzeniami „narodu” czy gier polityków. Jak bardzo chciałabym, żeby Polska również była takim krajem.
Z wierzchy jak San Francisco i tylko głębiej widać różnicę. Bo tu jest kultura otwarta.
Najbardziej zadziwiło mnie jak mało Dolina Krzemowa w powierzchownym, pierwszym wrażeniu, różni się od Polski. Centra handlowe – jak w Polsce. Sklepy pod jednym dachem, choć podobno często są tu budowane inaczej – każdy sklep w oddzielnym budynku. Fasony, ciuchy i marki – jak w Polsce. No dobrze, tu jest znacznie więcej marek luksusowych i jak się głębiej przyjrzeć, to w sklepach są całe stoiska z rozmiarami petite, skrojonymi tak, że przy wzroście 160 wszystko leży, jak należy. U nas rozmiarówka jest szyta na wzrost 174, choć idę o zakład, że nie jest to najpopularniejszy wzrost kobiet w Polsce. Może to sugestia, że polska kobieta powinna tyle mierzyć? I San Jose – miasto biurowców (i lądujących samolotów), do złudzenia przypomina warszawski Mordor. Ot, globalizacja.
A jednak wszystko jest inaczej. Choć oczywiście tu inna jest roślinność – palmy. Zabudowa jest niska, drewniana, w wiktoriańskim stylu. (Żadnych betonowych blokowisk, którymi Polska stoi.) Domy są stare, często można odnieść wrażenie, że się sypią. W wielu nie ma pralek, są za to świetliki: na klatkach schodowych, oraz między łazienką, a ubikacją potrafią być szyby z oknami (jak wentylacyjne) od dachu, po sam grunt. I okazuje się, że pod tą powierzchowną powłoczką jednak wszystko jest inaczej, tylko to „inne”, jest bardzo subtelne. Przykład? Kościołów więcej niż w Polsce, po dwa na każdej ulicy, ale tu wiara, czy niewiara, to prywatna sprawa każdego. Nikt nie pyta, czy i do którego z nich chodzisz. Będąc tu, człowiek uświadamia sobie jak bardzo dyskryminującym krajem jest Polska. Na ulicach San Francisco nieustannie spotyka się osoby z niepełnosprawnościami. Oni są obecni i w muzeach, i w sklepach, i w restauracjach, gdzie przygotowano dla nich wygodne, specjalnie oznakowane miejsca. W środkach komunikacji publicznej, choć wagony i autobusy są stare, to jednak każdy z nich przystosowany jest do przewozu osób z trudnością w poruszaniu się. Przystanki mają platformy ułatwiające wjazd do wagonu. I ludzie z nich korzystają. Pomyślałam o tym, gdy do tramwaju wsiadła niewidoma pani z psem przewodnikiem, który się położył, a przystanek dalej wjechał pan na wózku i uważał, by nie przejechać kołem po jego uchu. Sam trzymał na kolanach małego pieska. Potem wsiadło kilka pań z wózkami dziecięcymi. Kiedy byłam na spacerze z jedną z mam, pchając pod górę wózek z trzylatkiem, spostrzegłyśmy, że jedzie się gładko, wszędzie są podjazdy. Powiedziała: „Tu miasto jest dla ludzi, by im ułatwić” I podała przykład Warszawy, gdzie wycieczka z wózkiem po mieście przypomina bieg z przeszkodami. W dużych sklepach, ładują się elektryczne pojazdy, dzięki którym osoby starsze nie muszą przemarzać kilometrów o własnych siłach.
I tutaj starsze osobypracują. Seniorów można spotkać za ladą sklepów z ubraniami, w restauracjach, kawiarniach, muzeach. U nas jak panienka kończy 28 lat już jest do sklepu w galerii za stara. I oczywiście nie wiemy, co tych ludzi w jesieni życia do pracy sprowadza, ale domy kupowali w młodości, za ułamek dzisiejszej ich ceny i dawno je spłacili. Słyszę, że często pracują dwa, trzy dni w tygodniu, bo potrzebują ubezpieczenia, ale generalnie, że podejmują pracę wśród ludzi, bo nie chcą siedzieć zamknięci w czterech ścianach suburbii. W muzeach, to często emerytowani pracownicy naukowi, czasem wolontariusze. Bo wolontariat jest tu bardzo popularny, każdy go robi i jest z tego dumny. Nawet profesjonaliści i ludzie sukcesu dzielą się (za darmo!) wiedzą ekspercką i doświadczeniem. Na przykład mentorują ludziom szukającym pracy w określonej branży. I pieszy zawsze zostanie przez kierowcę samochodu przepuszczony, choćby wparował na drogę znienacka, w miejscu nieoznakowanym. Samochód zazwyczaj nie jest emanacją statusu, tylko środkiem komunikacji, jak w Polsce rower. W ogóle tu panuje przyjemna kultura otwartości i spotkania. Ludzie uśmiechają się do nieznajomych, rozmawiają z nimi. Tak łatwo poznaje się ludzi! Każdy chętnie dzieli się kontaktami, chce się umówić na kawę, choćby na pół godziny. I często tu słyszę, że jestem mądra, mam duża wiedzę. Padają pytania w rodzaju: „A skąd to wszystko wiesz?”. W Polsce nikt nigdy (poza najbliższymi) tego rodzaju komunikatów mi nie wysyłał. Widocznie u nas nie jest to czynnik kluczowy, na który ludzie zwracają uwagę.
Czytaj dalej:
o transporcie publicznym w Dolinie Krzemowej, kliknij tutaj
Tu nikt nie ratuje dzieci przed edukacją. Do szkoły idą pięciolatki, a do tego, o zgrozo, nie dość, że nauczycielki zmieniają się co roku, to jeszcze w sierpniu miesza się dzieci z całego rocznika i od nowa buduje klasy. W szkołach ponadpodstawowych na każdą niemal lekcję idzie się z innymi dzieciakami. Chodzi o to, by od najmłodszych lat uczyły się budować relacje z osobami, których nie znają. Ciągle i ciągle, i ciągle, otwierały się na nowych ludzi. By umiały budzić sympatię i budować relacje. Ot, szkoła w Dolinie Krzemowej.
Jak budować relacje? Wszystko, co tu napiszę, należy opatrzyć zastrzeżeniem, że tu każdy dystrykt może sobie ustalić w edukacji inne zasady, a liczne mikroklimaty modyfikują szkolne rutyny. Rok szkolny rozpoczyna się w okolicy połowy sierpnia, za to prócz wakacji są dwie dwutygodniowe przerwy w trakcie roku. Temat szkoły warto jednak zacząć od budynków. Podstawówki mieszczą sześć roczników – „zerówka” i pięć klas (jeszcze siódma, mała, dla dzieci które rocznikowo się kwalifikują, ale we wrześniu nie ukończyły jeszcze wymaganego wieku) – często są zbudowane na planie sześciu kół (albo brył). Te okrągłe, jednopiętrowe budynki podzielone są na klasy z głównymi wejściami z podwórka. Z każdej jest też wyjście do wnętrza budynku, gdzie znajdziemy aulę, bibliotekę i toalety (tu nazywane restroom-ami). Dzieci zostawiają plecaki na dworze, bo niemal nigdy nie pada. Mają w nich głównie kopertę do komunikacji z rodzicami i pudełko z lunchem, który rodzice przygotowują swojemu dziecku sami. Wszystkie materiały edukacyjne dostarczone są przez nauczycielkę. Przed wejściem do klas są też stoliki, przy których w trakcie przerwy dzieci jedzą. Jest także boisko i place zabaw. Tu nikt nie ratuje maluchów przed edukacją – do szkoły idą pięciolatki, a do tego, o zgrozo, nie dość, że nauczycielki zmieniają się co roku, to jeszcze w sierpniu miesza się dzieci z całego rocznika i od nowa buduje klasy. W szkołach ponadpodstawowych na każdą niemal lekcję idzie się z innymi dzieciakami. Chodzi o to, by od najmłodszych lat uczyły się budować relacje z osobami, których nie znają. Ciągle i ciągle, i ciągle, otwierały się na nowych ludzi. By umiały to robić, budzić sympatię i budować relacje. Co nie oznacza, że nie powstają przyjaźnie. Człowiek zawsze „złapie” kogoś z kim czuje się nadzwyczaj dobrze, by został z nim na dłużej. Spóźnienie do szkoły przekraczające 10 minut, skutkuje uruchomieniem akcji informacyjnej do rodziców – mailami, telefonami, sms-ami – gdzie jest dziecko? To na wypadek porwania, które tutaj są obsesją, albo może zdarzają się częściej, więc ludzie są na nie wyczuleni. Przed bramą szkoły policjant codziennie wita dzieci. Nie można po prostu napisać dziecku usprawiedliwienia – nieobecność musi być zapowiedziana i potwierdzona na przykład przez lekarza, jeśli spowodowała ją u niego wizyta. Spektakularne zaćmienie słońca widoczne w sąsiednim stanie, nie jest wystarczającym powodem do nieobecności. Słyszałam, że kiedy rodzina nie stawiła się na rozpoczęciu roku, dzieci zostały ze szkoły wykreślone. Choć z drugiej strony, pewne ustępstwa można ze szkołą ustalić.
Procedury są dobre Podczas szkolnej wycieczki zepsuł się autobus. W polskiej szkole rodzice dowiedzieliby się o tym zapewne po powrocie, albo przypadkowo, od któregoś z dzieci przez telefon, co mogłoby spowodować „nakręcanie” się wirtualnych zdarzeń. Tu procedury nakazują dyrekcji powiadamianie rodziców na bieżąco o zaistniałym incydencie i postępach w jego usuwaniu. Dostają sms-y z informacją o tym, że jeden z trzech autobusów się popsuł, więc stoi tu i tu, ale już na miejsce jedzie pojazd zastępczy. Nikomu nic się nie stało, a dzieci są pod opieką określonej osoby. Potem powiadomienie, że zamienny autobus już przybył, a dzieci się przesiadły. Na koniec, że temat jest zakończony, bo wszystkie dzieci znajdują się już w miejscu docelowym i dobrze się bawią. Tu procedury są czymś wszechobecnym i działają. Alarm, powiadamianie o postępach w usuwaniu kwestii i info o odwołaniu alarmu. Nawet jeśli ktoś w sklepie niefrasobliwie zażartuje i przestraszy klienta w kolejce, wszczyna się procedurę wyjaśniającą. Gdy jest podejrzenie wycieku gazu, mieszkańcy okolicy są powiadamiani. Dzieci regularnie ćwiczą alarm przeciwpożarowy (trzeba szybko wyjść na zewnątrz), alarm na wypadek trzęsienia ziemi (trzeba wejść pod stół, skulić się i przykryć rękami kark, a następnie wybiec na boisko), czy lock alarm (w razie strzelaniny – wszystkie drzwi i okna zamyka się na klucz i nie wolno wpuścić nawet kolegi, który wyszedł do toalety). Tu jest raczej oczywiste, że procedury i ich przestrzeganie ułatwiają życie, a nawet je ratują. Polacy powinni to wiedzieć najlepiej, ale zbyt często liczą na to, że mają wystarczająco dużo władzy, bo się na nie nie oglądać. Władzy grawitacja nie dotyczy.
Wsparcie dla obcojęzycznych Moja bratanica w zeszłym roku rozpoczęła edukację w zerówce, w dobrej szkole publicznej – w rankingach 10/10. W tym miasteczku na przedmieściu San Francisco wszystkie szkoły są bardzo dobre i mają podobny ranking, dlatego wielu rodziców na początku roku w którym dziecko obejmuje obowiązek szkolny, przeprowadzają się do dystryktów w których szkoły są lepsze, choć czynsze znacząco wyższe. Bratanica szkołę uwielbia! Biegnie do niej jak na skrzydłach! Ponieważ do USA przyjechała zaledwie kilka miesięcy przed rozpoczęciem nauki, gmina, by przekonać się, czy dziewczynka potrzebuje wsparcia, zaprosiła ją na rodzaj egzaminu z języka angielskiego. Badają wszystkie dzieci które pochodzą z mieszanych rodzin, albo takich, gdzie angielski nie jest w domu językiem podstawowym. W efekcie, przez cały rok, kilka razy w tygodniu wraz w kilkorgiem innych dzieci z klasy (bo przyjeżdżających jest tu mnóstwo) przez dodatkową godzinę nauczycielka powtarzała z nimi zagadnienia o których była mowa na lekcjach i upewniła się, że zrozumiały kluczowe kwestie.
Prace domowe Zadania domowe zadawane były w poniedziałek, na cały tydzień z góry. Odrobione miała oddać w piątek. (Weekend jest do odpoczywania.) Przy takim systemie musiała planować, codziennie zrobić coś, bo w jeden wieczór nie dałaby rady wykonać wszystkiego. Jednak w tym roku, w szkole ustanowiono inne zasady. W badaniach wyszło, że prace domowe nie przynoszą oczekiwanego pożytku, więc je zlikwidowano. W domu, zamiast odrabiania lekcji jest czas na czytanie książek i właśnie wspólnego czytania się od rodziców oczekuje, co jest powiedziane wprost.
Każdy jest godny. I nieustający storytelling. Dzieci uczą się mówić o sobie – o swoich potrzebach, zainteresowaniach, co lubią, czego nie lubią, co sądzą, kim są. Cały czas przygotowują publiczne wstąpienia. Chwilami mam wrażenie, ze wszystko tu ludzie układają w historię. I jeszcze: Yearbook. Pod koniec roku każdy dostaje album ze zdjęciami, nazwiskami, a nawet opisami uczniów i pracowników szkoły. Są tu wszyscy, również „pan od śmieci” i „pani, która przeprowadza nas przez ulicę.” Każdy jest „godny” by się tu znaleźć, bo bez jego pracy nie byłoby szkoły. Są częścią wspólnoty. Po zakończeniu roku, gmina znów przeprowadziła sprawdzian z języka. Bratanica jest niemal w normie dzieci, które tu się urodziły. W kolejnej klasie spotka tylko jedną koleżankę z poprzedniego roku.
Jak działa transport publiczny w USA? Pociąg lub korporacyjny autobus – możesz. Własnym autem lub Uberem przez Dolinę Krzemową przejedziesz jednak najsprawniej.
Przez Dolinę Krzemową jedzie pociąg – Caltrain się nazywa. Piętrowy. Że w weekendy, co półtorej godziny, przemilczę. W dni powszednie, w godzinach szczytu z San Francisco w głąb Bay Area wywozi tysiące ludzi. Żeby zrobić to sprawnie i skrócić nawet o połowę czas przejazdu (każdego szybciej dowieźć do domu) pociągi zatrzymują się co kilka stacji, więc wsiadając musisz wiedzieć czy to ten, który zatrzyma się na twojej. I mocno trzymać się ławki, jeśli akurat czekasz na stacji, na której przejeżdżający pociąg się nie zatrzymuje. Trąbią, ale nie zwalniają.
Kierownik pociągu to jego gospodarz. Zapowiada stacje, często zabawnie, ale też przeprowadza boarding – wpuszcza na peron na pierwszej stacji, a na pozostałych, gdy wszyscy wsiądą i wysiądą, daje znak do odjazdu. Odpowiada za pociąg od strony technicznej – widziałam jak prowadził podpinanie wagonów. To on dbał o pasażerów w przypadku drobnej kolizji pociągu czy nagłej awarii.
Długo wydawało mi się, że skoro lokomotywa znajduje się na czele pociągu wyłącznie w kierunku San Jose, to oznacza, że w kierunku San Francisco jadą automatycznie, może przy pomocy monitorów? Okazało się jednak, że nie. Ostatnio dostrzegłam maleńką kabinkę na podwyższeniu pierwszego wagonu pasażerskiego.
Metro BART i autobusy widmo.
W poszczególnych miasteczkach Doliny Krzemowej komunikacji publicznej można właściwie nie zauważyć. Przystanki cienkie jak znaki drogowe. Autobusy też właściwie ledwie dostrzegalne, bo rozkładowo jeżdżą co dwie godziny – wymiennie, raz jeden, raz drugi, raz trzeci – po różnych trasach. I: „rozkładowo”, to też określenie z gatunku umownych: plus/minus trzydzieści minut. Na pytanie: „dlaczego nie jeździcie zgodnie z rozkładem?” odpowiedź jest prosta: „Z jakim rozkładem?!” I nie uświadczysz go na przystankach. Są ulotki wewnątrz pojazdu, albo Google. Autobusami jeżdżą właściwie wyłącznie emeryci. Pojedynczy, podjeżdżają do najbliższej stacji kolejki i do centrów handlowych. W efekcie kierowcy zatrzymują się tylko na żądanie. Jeśli chcesz wysiąść, musisz podejść do pierwszych drzwi. I ostatnie kursy realizowane są w okolicy 9 wieczorem, później do domu publicznym transportem nie dojedziesz. A odległości są tu spore, bo Dolina w promieniu nawet 30 kilometrów od kolejki jest szczelnie oblepiona miasteczkami – sypialniami.
W samym San Francisco sieć komunikacji publicznej jest gęstsza. Niemniej jednak coś jak metro – kolej BART (jedna linia – no dobrze, trochę się rozgałęzia – cztery) sprawia wrażenie, jakby jej wagony przyjechały żywcem wyjęte z lat 70-tych. W wielu tramwajach i autobusach wzdłuż wagonu na wysokości okna rozwieszona jest metalowa linka. Chcesz wysiąść? Pociągnij. (Oj, rozpieściła nas ta Unia Europejska inwestycjami w infrastrukturę transportu publicznego. W Warszawie, bezdyskusyjnie.)
Własnym autem, autobusem korporacyjnym lub Uberem
W efekcie wszyscy jeżdżą tu samochodami, a jeśli mają dzieci, zmuszeni są posiadać nawet trzy auta. I oczywiście są one piękne, wielkie – benzyna jest tania. Autostrady po sześć pasów w jedną stronę. Oczywiście najczęściej zakorkowanych, bo nie ma takiej ilości pasów, jakiej nie dałoby się zapełnić.
Gigantyczne korporacje technologiczne, które zatrudniają dziesiątki, a nawet setki tysięcy pracowników, muszą z całej Doliny zwozić ich do pracy, firmowymi autobusami. Ogranicza to ilość koniecznych parkingów i korków. W autobusach jest wi-fi, więc jeśli zalogujesz się do systemu i pracujesz, czas dojazdu liczy ci się do czasu pracy.
W takich warunkach życie ratuje Uber (czy Lyft, jego konkurencja). Rozkwita tu w nowe funkcjonalności. Oprócz normalnych przejazdów, znanych również w Polsce, możesz tu wziąć Uber Pool i Express Pool – wtedy dzielisz przejazd z innymi pasażerami – jest tańszy i szybszy. Kiedy zamawiasz usługę, zgarnie cię kierowca, który za chwilę będzie tędy jechał w wybranym przez ciebie kierunku, z pasażerem, który wybrał tę samą opcję przejazdu. Czasem musisz kawałek podejść, może 50 metrów do rogu ulicy albo na pas w określoną stronę. Na dłuższej trasie kilka osób może się do ciebie dosiadać i po drodze wysiadać. Klientów jest tak dużo, że zgłoszenia realizowane są niemal w czasie rzeczywistym. Odnoszę wrażenie, że Uber jest podstawowym środkiem transportu w Silicon Valley. Wykończył licencjonowane taksówki, co potwierdzają kierowcy Ubera – niegdyś taksówkarze.
Tu wszystko jest przemyślane i skonstruowane tak, by sprzyjało interakcjom, rozmowie i wymianie. Są liczne kawiarnie i jadalnie. Wydziały są interdyscyplinarne – Stanford, to jakby miks akademii medycznej, politechniki, SGH i UW. Budynki są tak urządzone, by drogi studentów określonych specjalności przecinały się możliwie najczęściej. Pomieszczenia wykładowe są półokrągłe – by wszyscy mogli się widzieć. Ludzie o podobnych potrzebach zbijają się w grupy, choć dbałość o różnorodność jest tu bezdyskusyjna. „Diversity” – to słowo chyba słyszę w Kalifornii najczęściej.
Infrastruktura.
Campus ma powierzchnię zbliżoną do Żoliborza. Przydział do akademików jest losowy, ale studenci studiów licencjackich mieszkają w jednym miejscu, a magisterskich i doktoranckich w innym. Niektóre wydziały mają własne akademiki. Są też wielkie domy bractw, do których studenci studiów licencjackich mogą się dostać wykonując dziwne zadania. I są osiedla dla rodzin z dziećmi: domki-bliźniaki ustawione w krąg, z placem zabaw w środku. Po alejkach walają się rowerki, po ławeczkach książki. Jest tu siedem przedszkoli, w tym jedno w którym przeprowadza się na dzieciach eksperymenty – np. ten najsłynniejszy: „Masz tu słodycz, jeśli nie zjesz go przez kwadrans, dostaniesz takie dwa”.
Stanford niedawno zburzył cześć akademików by wybudować gigantyczne, wielopiętrowe osiedle studenckie. Z drewna, jak wszystko tutaj.
I jest przepiękna, cichutka dzielnica domów wykładowców – uczelnia wytworzyła wewnętrzny rynek nieruchomości.
Dzięki tonom przelanej wody, na kampusie jest zielono, ale wystarczy przekroczyć niewidzialny próg i o tej porze roku krajobraz przybiera barwy złoto-żółte. Niecka dziś porośnięta roślinnością wysuszoną na wiór (patrz zdjęcie z wiewiórką), przez kilka miesięcy w roku jest stawem, po którym można pływać kajakiem. Poza kampusem, bezspornie szczęśliwy żywot wiedzie ogród kaktusowy.
Od idei do infrastruktury.
Budynki wydziałowe i fantastyczna infrastruktura sportowa: stadiony, boiska, korty tenisowe zostały sfinansowane przez osoby prywatne, często absolwentów Stanford. Jeśli jesteś tu studentem, ile razy pomyślisz: „chodzili tymi alejkami, może i ja będę milarderem, jak oni”? To tu o zarodkach swoich pomysłów dyskutowali z kolegami założyciele Youtube-ów i innych Hewlett-Pacardów – choć ta ostatnia firma została założona przez dwóch wykładowców uczelni. Sfinansowali budowę dwóch budynków Inżynierii, które stoją obok siebie. Stanford zresztą został założony przez przedsiębiorcę kolejowego, który chciał coś po sobie zostawić, a jego syn przedwcześnie zmarł. Z pierwszych budynków i ogromnego kawałka ziemi powstała jedna z najlepszych uczelni na świecie! Rozkwitła, gdy otrzymała zlecenia od wojska – to początek historii Doliny Krzemowej. Tu nie daje się grantów na badania, tylko zlecenie na wyprodukowanie czegoś, co nie istnieje, z wiarą, że to zostanie wynalezione. Wartość firm, które tutaj powstały jest gigantyczna.
Na terenie kampusu jest tylko jeden sklep – z pamiątkami. I centrum handlowe – na granicy kampusu. Jest jeden kościół – wielowyznaniowy, którego proboszczem jest kobieta.
Teraz jest jeszcze pusto, trwają tylko szkoły letnie, ale za kilka tygodni przyjedzie tu kilkanaście tysięcy studentów – z wykładowcami i pracownikami administracji na pewno będzie tu ponad 20 tysięcy ludzi.
Polskich studentów przybywa tu z roku na rok, ale wieża, którą możecie zobaczyć na wielu zdjęciach, kryje w sobie dokumenty polskiej historii. Tu, z dala od Waszyngtonu i politycznych uwikłań, mieści się Instytut Hoovera – analizuje przyczyny wojen. Niemal 20% zgromadzonych tu dokumentów dotyczy Polski. Z ciekawostek: oryginalny rentgen czaszki Hitlera.
Dzięki Robert Kowalski!
Kiedy masz telefon za przewodnika, prędzej czy później trafisz do miejsca, gdzie śpiwór jest domem, gdzie jest nim byle wiadukt. Na chodniku kołdra odsłonięta w półkole, jakby czyimś ramieniem. Poduszka pewnie jeszcze ciepła. Wokół trochę brudnych ubrań, plastikowych naczyń, ale też woda w butelce, książka, jakby przed chwilą ktoś z tego łóżka wstał. Wszystko 30 metrów od siedziby jednego z gigantów (Adobe). Nie jest to najgłówniejsza z ulic, ale ta następna, równoległa. Tu niemal wszędzie po przespanych na ulicy nocach pozostają kartony, kołdry, śpiwory, gacie, czasem brudny materac. Sobota, już po dziewiątej. Co chwila ktoś zaczepia mnie z prośbą o ćwiartkę dolara. Czas zatroszczyć się o śniadanie.
Dziś o tej porze, barłogi są puste, bo miasto wyraźnie jest już w ruchu. Ludzie z psami i kubkami kawy wracają z joggingu. Otwarte są siłownie. W sporej sali ludzie ćwiczą jogę, ale dziesięć, piętnaście kroków przed wejściem do niej, lekko unosi się góra szmat. Przez materiałową kratkę widzę twarz. Oczy ma zamknięte.
Otwarte są wszystkie sklepy, więc wielu mieszkańców miasta niesie zakupy. Zobaczcie zdjęcia z księgarni – pod książkami wiszą nieduże karteczki z ręcznie sporządzonymi recenzjami. Każda inną dłonią. Świetnie to wygląda i zapewne równie dobrze działa. Karmiąc się głównie e-bookami, nie wiem, czy w polskich księgarniach, też można taki patent spotkać?
Z wielu mijanych pubów i kawiarni, na ulicę wylewa się gwar.
Jutro (niedziela), będę w tej okolicy półtorej godziny później i będzie ona cichutka, jak noc. Nawet psy będą musiały czekać z wyjściem na siku. Sklepy i siłownie zamknięte. Lokatorzy chodnikowych barłogów nadal będą w nich spać. Najbardziej zaboli mnie widok inwalidzkiego wózka i śpiącego obok człowieka. Nie widziałam tu leżących na ulicy dzieci, ale słyszałam, że są. Że sypiają w samochodach, gdy rodziców nie stać na najwyższy na świecie czynsz. Często od ulicy dzieli cię jedna pensja. Spotkana w pociągu kolejki przesympatyczna Polka, (czy może Amerykanka polskiego pochodzenia) powiedziała, że w Nowym Jorku, gdzie żyje, jest takich dzieci znacznie więcej. Że je na ulicach widać. Tu, słyszałam, że w jednej ze szkół otwarto pralnię, by przed lekcjami mogły wyprać ubranie.
Ciągle słyszę, że bezdomni nie stanowią tu zagrożenia, bo czasem tylko głośno do siebie mówią. Słyszę, że często są psychicznie chorzy. Nie leczą się, bo nie mają ubezpieczenia. Ale słyszę też rady, by jednej z dzielnic unikać, zwłaszcza wieczorem. Z jednej strony, firmy niezjedzone przez pracowników lunch-e, przekazują bezdomnym. Z drugiej, ich pracownicy mówią: „Mam w okolicy kilka placów zabaw, na które nie mogę z dziećmi chodzić, bo są okupowane przez bezdomnych.” Póki nie naruszą prawa, władza nie interweniuje. Tu jest wolność, każdy może spać, gdzie chce. Może zrobić ze swoim życiem, co tylko uważa za stosowne. Więc tłum idzie chodnikiem i ich mija. Ja idąc w tym tłumie, też przestaję ich zauważać.
Za to widzę ocean i potężne drzewa parku Golden Gate. Pomarańczowe rowery Jump! – przez aplikację można zamówić stojący najbliżej, a po użyciu, zostawić niemal gdziekolwiek. Widzę latynoskie murale Mission. W Castro, pierwszy gejowski bar z odsłoniętymi szybami – już nie w piwnicy, ukryty, otwierany wyłącznie dla „przyjaciół Dorothy”. (Jak strasznie żałuję, że „Tęczowe San Francisco” mam w papierze i stoi ono w domu na półce! Nie mogę odwiedzić adresów, pod którymi mieszkali bohaterowie! Może ktoś z Was ma e-book i łatwo to dla mnie sprawdzi, plisss?)Widzę drapacze chmur dzielnicy finansowej i wśród nich publiczny park na jednym z dachów. Słyszę radosny, ludzki śmiech. Ot, weekend.
O transporcie publicznym w Dolinie Krzemowej, kliknij: tutaj.
Długo rozmawiałyśmy wczoraj o spełnieniu w zawodzie. Dla Niej tu są świetne warunki, by nieustannie robiła ciekawe, świetnie płatne rzeczy. Jeśli tylko się odrobinę znudzi, czy zdobędzie wiedzę na jakiś temat, już stado innych pomysłów tylko czeka, by pociągnąć ją do swojego świata. Trzeba się bardzo pilnować, dobrze wiedzieć kim się jest i dokąd się zmierza, by w tym nadmiarze możliwości wybrać tą, którą naprawdę chce się iść. Wszędzie nowe, wszędzie intrygujące. Wszędzie ciekawe. Trudno się z takiego świata wydostać, bo i po co?
A potem wyszłyśmy na ulicę. Okolica przepiękna, serce miasta. Zapadał zmrok. Powiedziała, że to jest miasto na kilka lat – dwa, trzy, cztery. Że większość znajomych już wyjechała, więc trudno opowiedzieć, czym ono jest, bo tu właściwie wszyscy są przejazdem, tylko na chwilę. Tożsamość się nie nawarstwia. Czynsze są tak wysokie, że stać na nie tylko ludzi zatrudnionych w jednej branży, więc niemal wszyscy mieszkańcy są w podobnym wieku. Że jak pojawiają się dzieci, ludzie wyprowadzają się w głąb doliny, wracają do domów, albo jadą dalej w świat.
Słyszałam, że w San Francisco przyrost naturalny jest najniższy w całych Stanach. Że w samym mieście nie ma dobrych szkół, a w tych które są, wiele dzieci ma potężne problemy psychiczne.
Ulice są pełne bezdomnych, wielu jest ciężko uzależnionych. Boję się ich fotografować. Choć może postrzegają to inaczej, ja kierując aparat w ich stronę, czuję się zawstydzona, jakbym ich upokarzała. Miałabym Wam ich pokazać? Ku uciesze sytych i mniej lub bardziej zadowolonych?
Chwilami mam wrażenie, jakby świat lubił stan równowagi: im więcej spełnienia, tym większa góra nieszczęścia wyrasta tuż obok. Im szybciej wiosłujemy w stronę nadprzeciętności, ścigamy się w wymyślaniu czego jeszcze nie było, tym większa grupa ludzi za tym nie nadąża i odpada. A przecież ciągle wierzymy, że wiosłować warto. Że człowiek bez popychania świata do przodu, nie istnieje.
No dobrze, tylko czym jest dzisiaj popychanie świata do przodu?
O różnicach kulturowych między Polską a Doliną Krzemową, kliknij: tutaj.
Najpierw, w chińskiej dzielnicy, spod szarych, ciężkich chmur (dosłownie), spadł na mnie rzęsisty deszcz zaufania i chęci współpracy. (Dziękuję Paweł Tomasz Długosz ) Nawet nie wiecie, jakie to miłe, gdy ludzie chcą się dzielić swoim doświadczeniem i obserwacjami. Chcą opowiadać, spostrzegać, myśleć, analizować. To jeden z najprzyjemniejszych stanów ducha, jakie znam. Wchodzę weń bez wahania, z radością i wdzięcznością. Musiałam schronić się w jakieś ustronne miejsce, by złapać choćby część tych sznureczków, które poniosą mnie do kolejnego etapu projektu. Obiecuję, już niebawem będziecie mogli się nim cieszyć, zapewne nie mniej niż ja.
Łapałam je przez niemal dwie godziny. Potem ruszyłam włoską dzielnicą w kierunku zatoki. Wiało, nie powiem, ale tu słońce świeciło mocno. Kiedy wychodziłam z domu nawet lekko mżyło, więc nie wpadłam na pomysł, by posmarować twarz kremem z filtrem. Szczypie. Jako ta Śnieżka uwędziłam się na różowo.
Podobno w San Francisco pogoda jest jednym z ważniejszych czynników, które wyprowadza z miasta stałych mieszkańców. Tu często jest zimno, szaro i wieje, a już kilkanaście, kilkadziesiąt kilometrów dalej, można spotkać regularny upał.
Wczoraj nad zatoką było jednak pięknie. Szłam wzdłuż brzegu, szerokim, żwirowym, czy piaskiem wysypanym deptakiem, a wraz ze mną dziesiątki biegaczy, rowerzystów, spacerowiczów. Po drodze małe siłownie, pirsy, porty i zieleń nabrzeża. Chwilami, gdy wyłaniał się zza chmur, majaczył mi na horyzoncie Golden Gate. Zieleń oraz błękit wody i nieba – jak błogo. Mogłabym tak iść bez końca.
Wracałam miastem, wśród szeregów wiktoriańskich kamieniczek, tak charakterystycznych dla miejsca, i tych uliczek pod górę i w dół. Jedna tak stroma, że drogę dla samochodów trzeba było poprowadzić zakolami, inaczej nie dałoby się podjechać. Myślałam o tym, jak mi dobrze w tej krótkiej chwili turystycznej rozkoszy. I jak bardzo otwarci są tutaj ludzie. I o ile łatwiej musi się między nimi żyć.
Lubię chodzić. Pod wieczór krokomierz naliczył 22 kilometry.