Wykwintne życie w kredycie

DUŻY FORMAT nr 32  z dnia 14/08/2006, str. 10

Szamoczą się z kredytami. Ale gdyby nie kredyt, nie mieliby nic

Ania i Bartek: Kredyt daje nam wolność

Wchodzą po drewnianych dechach przez wybity w ścianie otwór. Kierownik budowy prowadzi ich na piąte piętro. Kurz. Wilgotny zapach betonu. Cisza, bo to sobota. Nikt nie pracuje.

Anię od rana mdli. Jest w ciąży.

Idą przez kuchnię przyszłych sąsiadów spod piętnastki, salonem tych spod dwudziestki. Ciemno. Nie ma okien. Przedpokój lokalu 12? A może to łazienka? Bartek schyla się, by nie uderzyć głową w pustak wystający ze ściany.

Chcą zobaczyć lokal narożny, na drugim piętrze. 52 metry.

Jest.

Jasne, północno-zachodnie mieszkanie. Okna na dwie strony. Duży salon z balkonem i ścianą kuchenną. Mały pokój – dla nadchodzącej Melki. Jeszcze łazienka i przedpokoik.

Najlepsze spośród tych, które widzieli.

Od trzeciego piętra lokale są tańsze.

Będzie winda.

Idą zobaczyć.

A jeśliby wejść jeszcze wyżej, to nie byłoby widoku okno w okno z sąsiadami, tylko klimat jak „dachy Paryża”.

Tymczasowy dach, po którym chodzą, to przyszła podłoga ich mieszkania. Nad nimi powstanie jeszcze jedno piętro i poddasze.

Jest kwiecień 2002 roku. Jedyne zmartwienie państwa Jedlińskich to kredyt. Rok wcześniej go nie dostali. A byli w lepszej sytuacji finansowej. Bartek pracował w firmie międzynarodowej. Miał dobre dochody. Ania w instytucie. Nie byli małżeństwem, a takim wtedy w ogóle nie dawali. Zdolność kredytową Bartka pani w banku wyliczyła na połowę takiego mieszkania.

Teraz mają 25 proc. wkładu własnego, ale Bartek robi doktorat, więc jego stypendium w rozumieniu banku w ogóle nie jest dochodem. Ania ma część pensji z umowy o pracę, a część z grantu europejskiego, co też jest kłopotliwe do udokumentowania.

Z kredytem bujają się do lipca. Wynajmują mieszkanie. Od kilku lat. Płacą 1100 zł miesięcznie. Tyle chcieliby przeznaczyć na ratę. Kredyt najlepiej na dziesięć lat.

Bank jednak wie lepiej. Kredyt weźmie sama Ania, by nie mieć Bartka na utrzymaniu. Oprocentowanie – 5,75 proc. – to standard w tamtych czasach. A to oznacza 25-letni kredyt i ratę w wysokości ok. 600-700 zł.

Biorą.

Klucze mają dostać na jesieni.

Oboje są fizykami. Dziś mają po 31 lat.

Ania robi doktorat – bada lasery emitujące promieniowanie podczerwone. Bartek jest „IT – wszystko”. Menedżer, security officer, helpdesk, do niedawna też programista. Dziś pracuje w firmie zajmującej się zarządzaniem tymczasowym. Taki desant usprawniający działanie firmy.

Listopad 2002. Dwa tygodnie po terminie, a Melka nie może się zdecydować, by przyjść na świat. Przyjeżdżają na budowę pobiegać po schodach. Pomaga.

Klucze dostają w styczniu.

Nie biorą kredytu na urządzenie mieszkania. Nawet nie przychodzi im to do głowy. Mają trochę oszczędności. Zlecają wykonanie łazienki i kładą panele. W gładzeniu i malowaniu ścian pomagają rodzice.

Sami projektują łaciatą kuchnię. Z kartką w ręku i katalogiem, między karmieniem Meli a przewijaniem, rysują, w której szufladzie plastikowe sitka i pudełka na żywność (drugiej od góry, bliżej lodówki), w której talerze (żeby się nie schylać), a gdzie garnki (koło kuchenki). Stolarz początkowo jest przerażony, ale jak wykona zlecenie, przyzna im rację. Fajnie wyszło. Kupują lodówkę i kuchenkę. Szafę.

Tyle potrzebują, by się przeprowadzić. Resztę dokupują systematycznie przez dwa lata. Z tych bieżących dochodów, o których bank uznał, że ich nie mają.

Na pralkę czekają pół roku. Dżinsy i kurtki wożą do rodziców. Lżejsze rzeczy Ania pierze ręcznie, co jej kręgosłup pamięta do dzisiaj. Na zmywarkę odkładają trzy miesiące. Pod koniec każdego miesiąca sprawdzają, ile im zostało. Dokładnie czytają oferty. Porównują ceny. Twierdzą, że wbrew powszechnemu przekonaniu urządzenie mieszkania nie jest drogie. Wystarczy 1-2 tys. zł miesięcznie.

Na jesieni 2003 roku się pobierają. Rok później rodzi się brat Meli – Fifi.

Jedlińscy nie oglądają wiadomości, bo są nudne. – Jakie znaczenie dla naszego życia ma to, że pani Beger dostała pierwszą dwóję na studiach? – pytają retorycznie.

A co ma znaczenie?

Na przykład powstanie najmniejszego samochodu świata. On oczywiście nie jest widoczny gołym okiem. Ma koła z fulerenów (to takie piłki z 60 atomów węgla). To idealny środek transportu w nanofabrykach. Tłumaczą mi jak dziecku, że to takie fabryki, które będą budowały różne przedmioty, atom po atomie. Ktoś rzuci garść nanofabryk na podłogę i z cząsteczek wychwytywanych z powietrza powstanie krzesło. Na naszych oczach. – OK, dziś to science fiction, ale za sto, może za pięćdziesiąt lat? Już się wpuszcza do krwiobiegu mikroroboty, które udrażniają żyły – zapewnia Bartek.

Na początku tego roku w życiu państwa Jedlińskich następuje seria ważnych zdarzeń. Ważący 105 kg Bartek zaczyna się odchudzać. Ma dość zadyszki, podwyższonego ciśnienia i opiętych ciuchów. Dojrzał do zmiany. Podchodzi do zagadnienia profesjonalnie i inwestuje w dietetyczkę, która na podstawie tego, co Bartek lubi jeść, przygotowuje zbilansowaną dietę. Każdy kilogram, który traci na wadze, odkłada się jednym punktem zwyżki na jego poczuciu własnej wartości.

Coraz więcej mu się chce. Ma nowe pomysły. To, co dotychczas wydawało mu się nieosiągalne, stopniowo staje się rzeczywistością.

W okolicy 95. kilograma decydują się zawalczyć z kredytem. Od pół roku to odkładali. Bo Fifi maleńki. Bo praca. Bo nie ma czasu. Przez cztery lata spłacania oprocentowanie na rynku spadło, a oni więcej zarabiają. Zamarzył im się dom, więc chcą jak najszybciej spłacić mieszkanie i wziąć nowy kredyt.

Bartek po wyjściu od doradcy finansowego dzwoni do Ani. – Wydłużamy okres kredytowania.

Nie jest zaskoczona. Jej stosunek do kredytów zaczął się zmieniać półtora roku temu, po spotkaniu z dziewczyną, która wszystko kupuje na kredyt. – Potrzebuję lodówki, to ją kupuję. W najgorszym wypadku mi ją zabiorą. Przecież głowy nie urwą – mówiła.

Jak doradca przedstawił ich sytuację?

Jeśli w tej chwili kredyty we frankach oprocentowane są na poziomie 2,5 proc. (na taki zmienią, zamiast 5,75 proc. w dolarach), a na funduszach inwestycyjnych można zarobić 10 proc., to nie warto wcześniej spłacać kredytu. Lepiej obracać tymi pieniędzmi, które zaoszczędzą na zmniejszeniu miesięcznej raty.

Są naukowcami, liczby ich przekonują.

Oczywiście 10 proc. zysku na funduszach nikt nie zagwarantuje. – Ale ryzykiem jest życie – mówią. Mogliby zaplanować mniejszy zysk i ponieść mniejsze ryzyko.

A co się stanie, jeśli plan się nie powiedzie? Załamanie gospodarki? Zdaniem Bartka najgorsze, co może nas tutaj spotkać, to wystąpienie z Unii Europejskiej. Uważa, że Giertych, Lepper i Kaczyńscy kompletnie nie rozumieją, jak działa gospodarka. – Rozwój będzie wolniejszy, niż mógłby być, inne kraje regionu nas wyprzedzą i to będzie zasługa tych panów, ale nic strasznego się nie stanie. Przedsiębiorcy sobie poradzą – twierdzi Bartek.

Po zabiegu refinansowania rata kredytu spadła do 350 zł. Nie można więc mówić o strasznym obciążeniu, nawet na 30 lat. Owszem, na 5 lat zobowiązali się wpłacać na fundusz po 1000 zł miesięcznie.

Mają też oszczędności, które pozwoliłyby im przeżyć pół roku bez pracy. To Ani daje poczucie bezpieczeństwa. Rozważają jednak – za te pieniądze – kupno samochodu.

Na mieszkaniu i tak zarobili już dwa razy.

Po pierwsze, na różnicy kursowej. Kredyt wzięli w dolarach, których wartość później spadła, a więc mniej złotówek są winni bankowi. O 25 tysięcy. Oczywiście nikt nie jest w stanie przewidzieć, czy przez 30 lat sytuacja się nie odwróci. I ile razy.

Po drugie, wartość ich mieszkania wzrosła. Dziś jest zadłużone tylko w 1/3 swojej rynkowej wartości.

Do tego uświadamiają sobie, że wraz ze wzrostem dochodów zwiększa się ich zdolność kredytowa. Mogą więc zaciągnąć kolejny kredyt na budowę domu. I zrobią to, jak tylko znajdą odpowiedni kawałek ziemi. – Kredyt daje nam wolność – mówią.

Bartek waży dziś 80,5 kg. Lubi nową, zdrowo zbilansowaną dietę.

Bank śledzi drogie hobby

Bankowość polska wie o nas więcej, niż się pozornie wydaje.

Co się dzieje z wnioskiem kredytowym za szybką bankowego okienka? Najpierw sprawdzają nas w bazach danych. Zaczynają od dokumentów – czy niekradzione.

Potem Biuro Informacji Kredytowej (BIK). Działa 4,5 roku. Wszystkie banki raportują tam przebieg każdego z kredytów, którego udzieliły. Na mieszkanie, samochód, nawet na żelazko z supermarketu. Także kredyt gotówkowy czy odnawialny przy rachunku. Karty kredytowe.

Bank, rozpatrując nasz wniosek, dostaje w tabelce: stan zadłużenia, wysokość każdej raty, regularność spłacania (regularnie, nieregularnie, windykacja, egzekucja). Figurują tam wszelkie zmiany warunków umowy, zawieszenia spłat. Są też dane o wszystkich złożonych wnioskach kredytowych i decyzjach banków w tych sprawach. Jeśli trzy odmówiły ci pożyczki, czwarty zastanowi się, dlaczego.

Niżej to samo o kredytach już spłaconych.

Każdy z nas może się dowiedzieć, co BIK o nim wie. Mamy prawo nie zgodzić się na przetwarzanie naszych danych starszych niż pięć lat.

Dziś w BIK-u zarejestrowanych jest 14 mln obywateli. 642 tysiące osób (4,5 proc. tej populacji) spóźnia się ze spłatą powyżej 90 dni. W tym 418 tysięcy osób ma status windykacji lub egzekucji.

Rozpatrując wniosek kredytowy, bank ma też dostęp do danych Biura Informacji Gospodarczej (BIG). Zalegasz za komórkę? Nie płacisz za prąd? Wystawca faktury, nim wpisze do BIG-u, ma obowiązek cię o tym uprzedzić.

Każdy bank prowadzi też własne bazy danych. W niektórych – niemalże online – opracowuje się informacje o wnioskach podobnych. To samo nazwisko, adres, data urodzenia, a inne dochody? W trzech wnioskach zaświadczenia z trzech różnych miejsc pracy? Mamy cię, bratku!

Nie miej też złudzeń, że w razie wątpliwości bank nie przejrzy wydatków z karty. Gdzie? Za co płaciłeś? Tak wykryje na przykład drogie hobby, jeśli zadeklarowałeś, że na utrzymanie wydajesz podejrzanie niskie kwoty.

Dzięki temu systemowi mamy dziś kredyty „na dowód”. Nie zarejestrowano cię jako klienta kłopotliwego – udzielą ci go od ręki. Odmowę kredytu dostanie dziś 5,8 proc. osób w wieku produkcyjnym.

– Czasem biorę kredyt, mimo że mógłbym kupić za gotówkę. Tylko po to, by znaleźć się w bazie danych banku. Dzięki temu za jakiś czas, jak będę potrzebował większego kredytu, będę dla banku klientem wiarygodnym – zaproponuje mi lepsze warunki, nie będzie oczekiwał sterty dokumentów. Dla osoby prowadzącej działalność gospodarczą to ważne ułatwienie – mówi Michał Macierzyński z Bankier.pl.

Edyta i Arek: Dzisiaj ty płacisz

Wchodzi do kuchni. Stawia siatki. W zlewie sterta brudnych naczyń.

A mąż gdzie? Rozgląda się.

Przed telewizorem.

Zazwyczaj spokojna, teraz się na niego wydziera. Nie, nie o naczynia – to bzdury. Raczej, żeby się wyładować, wykrzyczeć.

Zapłaciła dziś ratę kredytu mieszkaniowego – 1400 zł – i trzy inne raty kredytów – łącznie ponad 60 proc. pensji. A na wystawie były takie śliczne czółenka. Nawet nie przymierzyła.

Lęk związany z kredytami nasila się u Edyty tuż przed wypłatą. Boi się, że nie da rady czegoś zapłacić. Gdy pojawiają się nieprzewidziane wydatki: dentysta, dodatkowe ubezpieczenie, konieczny wyjazd – zdarza jej się budzić w nocy i zastanawiać, co zrobić. Ma jednak opracowane sposoby jego redukcji.

Po pierwsze, codzienne bieganie w pobliskim parku i ćwiczenia w fitness clubie.

Po drugie, nieustannie się rozwija zawodowo. Ma 34 lata, ukończone studia magisterskie i dwa kierunki studiów podyplomowych. W październiku chce rozpocząć kolejny.

Po trzecie, koncentruje się na zadaniach w pracy i nie myśli o kredycie.

Po czwarte, wyobraża sobie, jak będzie wspaniale w nowym mieszkaniu. Jak je urządzi. Biega (przez park) na budowę oglądać pnące się mury nowego bloku. Utwierdza się w przekonaniu, że to dobra inwestycja. Bo blisko centrum, bo blisko parku, bo na drugim piętrze.

I po piąte wreszcie – dziecko. W dużym, 75-metrowym mieszkaniu będą mogli zaprosić je do swojej rodziny.

Ale po kolei.

W 1998 roku się pobierają. Na kredyt. A właściwie na pożyczkę z kasy zapomogowo-pożyczkowej pracowników banku, w którym pracuje Edyta.

Po roku chcą kupić mieszkanie. Do remontu.

Znajdują strych w starej kamienicy. Ze skosami. Bez łazienki. Bez ogrzewania.

Duszno. Edyta otwiera okno. Zostaje jej w ręku.

30 m kw. za 50 tysięcy złotych.

Arek nie znosi kredytów. Traktuje je jak zło konieczne. Prowadząc własną firmę budowlaną, posiłkuje się co najwyżej kredytem obrotowym.

Ale decydują się.

W kredycie na 6 lat i 80 proc. wartości.

Edyta też ma obawy. Jej siostra na wszystko potrafi odłożyć. Bo pieniądze to trzeba szanować, uciułać, nazbierać razem z mężem i wtedy dopiero wydawać. Edyta tego nie potrafi. Bierze kredyty gotówkowe.

Pierwszy inwestuje w łazienkę – od wanny, płytek, rurek, przez armaturę po ręczniki. Wymienia okna.

Drugi – dokupuje sąsiadujące pomieszczenie: powstaje sypialnia, a mieszkanie powiększa się o 20 metrów. Robi kominek. Ogrzewanie.

Kredyty systematyzują Edycie życie. Jak ma ratę, datę, to spłaca. Skończy jeden, odpocznie dwa-trzy miesiące i już za nią chodzi myśl, żeby wziąć następny. – To jak nałóg – żartuje. Stara się, by jednorazowo nie był on większy od jej rocznych dochodów. Miesięczna rata jednego kredytu – 400 zł.

Trzeci kredyt przeznacza na remont kuchni. W międzyczasie jeszcze jeden na kupno mebli. W ciągu sześciu lat inwestują 50 tys. zł.

I jeszcze jeden. Na studia podyplomowe.

Biegając codziennie przez park, Edyta zauważa, że powstaje nieopodal nowa inwestycja. Prawdziwe mieszkania dla rodzin z dziećmi. Z balkonami. Przynosi do domu plany.

Arek marzy o kawałku ziemi i domku za miastem. – Nie będziemy brać pod uwagę takiej inwestycji – decyduje. Ma na myśli 30 lat spłacania i 250 tys. długu. Ma niższą niż ona zdolność kredytową.

Edyta odpuszcza temat mieszkania.

Na dwa miesiące.

Kilka razy mija drzwi banku, zanim zdecyduje się wejść. Chce wiedzieć, czy przy jej zarobkach może sama dostać kredyt. Tak. Musi tylko przeprowadzić rozdzielność majątkową.

Myśleli o tym już wcześniej. Bo nigdy nie mieli wspólnej kasy. On inwestował w firmę i płacił rachunki. Ona spłacała kredyty i robiła zakupy – samo tak wyszło.

Jak jadą na zakupy i w portfelu pusto, mówi: „Dzisiaj ty płacisz”. Nie poprosiłaby go o kupno sukienki czy garsonki, ale na normalne życie codzienne? Na ratę? No problem.

On robi tak samo.

Więc co, jeśli nie pieniądze stanowi „my” tego związku?

To, że lubią ze sobą spędzać czas. Dużo rozmawiają. Razem rano biegają. Doskonale wiedzą, że mogą siebie stracić, i robią wszystko, by tak się nie stało.

Pieniądze są gdzieś obok. Nie dotyczą sedna – tego, co dzieje się między nimi.

Edyta nie chce niczego robić wbrew woli męża, nie chce też go do niczego zmuszać. Jak jej się noga powinie, będzie miał pełne prawo powiedzieć – sama brałaś, radź sobie.

Wszyscy ją jednak namawiają na nowy kredyt. Rodzice, nawet 77-letnia babcia.

Ma też zabezpieczenia. Od dziesięciu lat odkłada na fundusz emerytalny – w razie kłopotów może go zlikwidować i zmniejszyć raty. Dostała też pakiet akcji.

Z czasem Arek przekonuje się do pomysłu Edyty. – Może pójdziemy obejrzeć to mieszkanie – proponuje znienacka. Podoba mu się. W razie kłopotów pomoże jej spłacać raty. Wiele rzeczy w mieszkaniu zrobi sam.

W sierpniu ubiegłego roku w ciągu dwóch dni Edyta dostaje kredyt. Przewidywany termin oddania inwestycji – listopad 2006.

Dnia, kiedy ma 64 lata i płaci ostatnią ratę, w ogóle sobie nie wyobraża. Ten kredyt jest dla niej nie do ogarnięcia. Raczej myśli, że sprzedadzą mieszkanie na strychu i połowę zainwestują w urządzenie, a połowę w spłacanie nowego.

Za półtora roku spłaci wszystkie inne zaciągnięte kredyty gotówkowe – będzie więcej pieniędzy.

W jednej z chwil zwątpienia rozgląda się po ich pierwszym, spłaconym już mieszkanku pod skosami. Jej półki. Jej kanapa. Jej dywan. Pięknie. Jest u siebie. – Gdyby nie kredyty, tobym tego wszystkiego nie miała. Nic bym nie miała!

Bank ufa nauczycielowi

Scoring wygląda jak system zapadni w filmach przygodowych. To sposób na określenie wiarygodności klienta. Wsadzają go do rury. Enter.

Automatyczny system pytań i odpowiedzi błyskawicznie uruchamia odpowiednie zapadki, kierując cię we właściwą stronę. Jeśli korzystałeś już z usług banku – scoring behawioralny – analiza zachowań z przeszłości. „Czy klient brał kredyt?”. Nie – w lewo. Tak – w prawo. „Opóźnienia”. Zero – lewo. Tyle tuneli, ile opóźnień – kierują cię do właściwego. „Jak często wpada w debet?”, „Przekracza saldo debetowe?”, „Czy miał depozyty?”. Znów wybór. „W jakiej wysokości?”. „Jak zmieniały się wpływy?”.

Jeśli bank widzi cię pierwszy raz w życiu, w BIK-u i innych bazach danych też o tobie nie słyszeli – przeprowadza się scoring aplikacyjny na podstawie danych statystycznych.

Wiek. Stan cywilny. Wykształcenie. Zawód. Czy ma samochód? Czy ma dzieci?

Kilkanaście pytań na każdej zjeżdżalni. Każda odpowiedź jest punktowana, byś na koniec wpadł do jednej z setki szuflad z napisem z serii „zaproponować dwukrotne zwiększenie limitu”. Albo preferencyjne oprocentowanie. Albo podwyższone. Tak dzieli się klientów: od najsłabszych do najlepszych.

W przypadku firm wypracowano model przewidywania przyszłości. Na podstawie obrotów, dotychczasowych dochodów, biznesplanu itp. bank ocenia, jakie są szanse powodzenia przedsięwzięcia, w które ma zainwestować.

W przypadku klientów indywidualnych bank przyszłości nie przewiduje. Jak miałby to zrobić? Pytać młodego człowieka, który w pierwszej pracy przychodzi po kredyt mieszkaniowy na 30 lat, jakie miał oceny na studiach? Czy jest rozrzutny? Ile chce mieć dzieci? Jakich środków antykoncepcyjnych używa? Nie robi testów psychologicznych, by ocenić szansę powodzenia w obranym zawodzie. Nie bada inteligencji.

Wróży z fusów?

Opiera się na tym, co zdarzyło się w przeszłości ludziom do nas podobnym. Przez lata w każdym banku wypracowany został obraz zachowań Polaków. Prawdziwy, bo oparty na faktach, a nie deklaracjach.

Każdy lekarz, który zalega ze swoją ratą, wpływa na zaniżenie średniej dla lekarzy. Każdy wojskowy, który ratę wpłaca w terminie, podwyższa statystykę dla swojej grupy zawodowej.

Kobiety spłacają kredyty lepiej czy mężczyźni? Ze względu na zakaz dyskryminacji banki nie wprowadzają tej cechy do swoich tablic scoringowych. Zaklinają się, że nie.

Wśród najgorzej spłacających są przedstawiciele handlowi. Bank nie spekuluje, dlaczego. Po prostu tak jest. Ostrożnie podchodzi się do zawodów rzadkich, jak piłkarze, aktorzy, pisarze. Obserwacji jest na tyle mało, że wyciąganie ogólnych wniosków nie ma sensu.

Wśród najlepiej spłacających są zawody zaufania publicznego: prawnicy, nauczyciele. Paradoksalnie, nie można tego powiedzieć o politykach. Po przegranych wyborach często nie mogą znaleźć innej pracy.

Tabele scoringowe, czyli punkty za określone cechy, to jedne z najpilniej strzeżonych tajemnic banku. Znane w centrali nie więcej niż kilku osobom. Nawet inspekcja nadzoru bankowego nie upiera się, by je zobaczyć. To element konkurencji między bankami.

Martwić się jednak nie należy, bo nawet najgorsza ocena wiarygodności klienta nie wyklucza go z kredytowania tak długo, jak długo zarabia. Oczywiście bank będzie żądał większej liczby zabezpieczeń, poręczycieli, udzieli kredyt w niższej wysokości albo podwyższy oprocentowanie. Raczej nie odmówi.

Marta i Piotr: Weźmy melona i gorgonzolę

Upał. Marta zagląda do szafy. Kupiłaby kilka T-shirtów. Niby nie wydatek, ale przy sześciu czy ośmiu robi się duża kwota. Poczeka do następnego miesiąca.

Trochę ją to boli.

Najgorzej jest wtedy, gdy po zapłaceniu kredytów, rachunków, wszystkich kosztów stałych pod koniec miesiąca na koncie nie zostaje ci nic albo wręcz 500 zł debetu. Przy obciążeniu kredytowym rzędu 5 tys. złotych miesięcznie.

Tylko Zuzia, ich córeczka, się nie martwi. Ma 2,5 roku. – Jej nasza mikrorestrukturyzacja nie dotyczy.

Ich wspaniały czas to przełom wieków.

Rok 1999 – ślub. Rok 2000 – własne mieszkanie. 49 metrów kwadratowych betonowej podłogi, ściany, zapełnione otwory – okienne i drzwiowe.

Marta jeszcze studiuje, Piotr właśnie dostaje pierwszą pracę.

Nawet przez chwilę rozważają, czy na początek nie wystarczą im panele, materac, jedna szafa i zlew.

Nie wystarczą.

Wolą wziąć pożyczkę hipoteczną. Pod zastaw mieszkania.

Wybór mają niewielki, bo Piotr ma nieuregulowaną służbę wojskową. Tylko jeden bank decyduje się pożyczyć mu pieniądze. Na stosunkowo wysoki procent.

– Kiedy już zainwestujesz pieniądze, płacisz drugą, trzecią ratę, świadomość kredytu znika. Jak rachunek za prąd, za telefon. Nie myślisz o tym – mówi Marta.

Urządzanie się zajmuje im pół roku. Pochłania najpierw 40, potem kolejne 40 tysięcy zł. Kredyt jest na dziesięć lat, więc praktycznie go nie odczuwają. Rata miesięczna to tyle, ile pierwsza pensja Marty w doraźnym miejscu pracy – call centre. Tym bardziej że Piotr zmienia firmę. To dla niego awans, również finansowy. Służbowy samochód.

Marta zaczyna pracować w swoim wymarzonym miejscu. Wydaje im się, że tak już będzie zawsze.

On od zawsze wiedział, że chce pracować w sprzedaży. Skończył ekonomię. Dziś jest szefem działu klientów kluczowych, odpowiada za biznes z sieciami handlu zagranicznego (Tesco, Carrefour, Cash & Carry) w polskim oddziale jednego ze światowych koncernów spożywczych. Optymista, nastawiony na cel, nie na kłopoty i serię planów awaryjnych.

Ona skończyła biologię. Prowadzi badania kliniczne poprzedzające wprowadzenie na rynek nowych leków.

Mają po 31 lat.

Jesień 2003 roku to czas przełomu. Marta jest w piątym miesiącu ciąży. Na zwolnieniu lekarskim. Jej umowa z firmą kończy się za pół roku.

Piotr z dnia na dzień traci pracę. Czym my teraz będziemy jeździć? – to pierwsza myśl. Szuka nowej. Wysyła oferty, chodzi na rozmowy. Czeka.

Mijają tygodnie. – A może powinieneś zmniejszyć oczekiwania – Marta zaczyna dawać mu rady. – Nie myśl o tym, ja to wszystko załatwię – uspokaja ją. Łatwo powiedzieć. Tym bardziej że on, zwykle dość zamknięty w sobie, zbyt często odmalowuje sytuację w różowych barwach. Stresuje się.

Żyją z jej pensji i oszczędności. To jedyny okres w ich życiu, kiedy je mają. Robią też debet, który będą musieli spłacić.

Po trzech miesiącach Piotr znajduje pracę. Miesiąc później rodzi się Zuzia.

Wbrew wcześniejszym planom Marta postanawia wrócić do pracy. Do opieki nad wnuczką ściągają mamę. Przez pięć dni w tygodniu mieszkają razem.

Ich apetyt rośnie w miarę jedzenia.

Im więcej zarabiasz, tym szybciej pojawiają się nowe potrzeby. To dzieje się niezauważalnie. Naturalnie. Wydatki są pochodną dochodów. W jakimś momencie okazuje się, że jabłka już nie wystarczą. Może mango? Weźmy melona. Coraz częściej sięgasz po produkty luksusowe. Gouda Krasnystaw zamienia się w westberga, parmezan, mozzarellę. Pojawiają się dor blu, gorgonzola, camembert. Wykwintne. Pleśniowe. Już nie 20, ale 40, 50, 75 zł za kilogram.

Marta uwielbia eksperymentować w kuchni.

Długo kupują polską fetę. Po wakacjach na Krecie grecka jest o niebo lepsza. Można ją u nas kupić. Raz kupujesz tę, raz tamtą. Potem spostrzegasz, że już tylko grecką. Cztery razy droższą.

Piotr awansuje.

Polędwica sopocka nie jest zła, ale na pewno lepsza jest bez konserwantów. A że o połowę droższa? Przestajesz kupować mięso i wędliny w supermarkecie.

Na studiach żyją za 1000 zł. Wino hiszpańskie w kartonie sprawia im frajdę od wielkiego dzwonu. Dziś kolacja bez winnego trunku w okolicy 25-30 zł za butelkę to już nie bardzo. Musi być w domu zapas.

W jakimś momencie nie patrzysz już na ceny. W jakimś stajesz się lojalny wobec marek. Stosunek ceny do jakości – mówisz sobie.

Piotr śmieje się sam z siebie, kiedy w supermarkecie „złapie” się na tzw. przydasia. Tabletki do zmywarki „25 proc. gratis” w koszyku, choć w domu jest zapas. Pułapki, które sam zastawia. Ekspozycja na końcu regału. Stojaki. Stoiska. To wszystko działa.

Samo się dzieje.

W czerwcu 2004 roku Marta chce kupić samochód. Potrzebuje go do pracy. – Gdybyśmy kupili mieszkanie bliżej centrum, nie potrzebowalibyśmy auta – żartuje. – To nie jest zły pomysł – po kilku dniach stwierdza Piotr. Tym bardziej że jak mała pójdzie spać, siedzą z mamą w trójkę w jednym pokoju. A jak pójdą pogadać do kuchni, mama zaraz podejrzewa, że im na pewno przeszkadza. A przecież to nie tak.

Idą do banku. Stać ich na kredyt na 110-metrowe mieszkanie. Okazuje się też, że obciążona hipoteka nie jest przeszkodą w zbyciu mieszkania. Sprzedaje się, spłaca bank, a resztę dostaje się przelewem na własne konto.

Znajdują nowy dom.

Piotr w internecie wstukuje: www.nbp.pl. Historia kursów walutowych z czterech ostatnich lat. Porównuje. Euro jest bardzo niestabilne.

W lipcu biorą kredyt hipoteczny we frankach szwajcarskich.

Kolejne koszty generują się same. Biorą pożyczkę w firmie na urządzanie mieszkania. Potem kredyt na samochód.

W budżecie zaczyna się robić ciasno.

Aż takiego obciążenia się nie spodziewali.

Co im daje życiowe poczucie bezpieczeństwa?

– Piotr – mówi Marta.

– Miłość – mówi Piotr. I dodaje po chwili: – Żyjemy w takich czasach, że nie ma czegoś takiego jak poczucie bezpieczeństwa. Jeśli kiedykolwiek było.

Marta o 16 wychodzi z pracy. Najwcześniej ze wszystkich. Każdego dnia spędza z córką ok. czterech godzin. W biurze zazdroszczą jej samoorganizacji. Na biurku ma kartkę zadań do wykonania na cały tydzień. W piątek o 15.30 wszystkie są odhaczone, a obok leży nowa lista – na następny tydzień.

Wie, że w innej firmie mogłaby zarabiać dwa razy więcej i mieć służbowy samochód. Woli być tutaj. W miłej atmosferze. Bez siedzenia po nocach. To ich strategiczna decyzja rodzinna.

Piotr lubi swoją pracę, ale zarabia przede wszystkim po to, żeby materialnie zapewnić rodzinie wszystko, czego potrzebuje. Gdybyśmy rozmawiali przed kilku laty, kiedy Piotr zaczynał pracę w korporacjach, pewnie bałby się bardziej. Teraz ma świadomość, że nic gorszego niż utrata pracy tam go nie spotka. Ma się stresować? Osiwieć? Co mu to da? Nauczył się żyć ze świadomością, że każdego dnia może przyjść szef i mu podziękować. Taki lajf. Zawsze jest to ekstremalne doświadczenie, ale wierzy, że w ciągu sześciu-ośmiu miesięcy znajdzie nową pracę. Paradoksalnie poprzednia zmiana pracy oboje ich uspokaja.

Ich horyzont czasowy to dwa-trzy miesiące naprzód.

Od czasu do czasu w ich finansach pojawia się czerwona lampka. Jak teraz. Piotr dwa razy w miesiącu zasiada do komputera, by liczyć. To jego rytuał. Płaci rachunki, planuje budżet. W połowie miesiąca sprawdza, gdzie są w jego realizacji – ile im jeszcze zostało.

Reaguje na bieżąco.

Kolega dostał niższe oprocentowanie kredytu mieszkaniowego. Piotr niezwłocznie na nowo otwiera negocjacje z bankiem.

Główkują. Godzą się na jego warunki.

Rata spada. Troszkę luzu.

Im więcej zarabiają, tym bardziej uświadamia sobie, jak wysokie są prowizje banku dla klientów standardowych. W pewnym momencie daje bankowi zadanie – proszę mi oddać to, co zarobiliście na moich prowizjach. Proponują preferencyjny kredyt. Piotr zamienia droższy na tańszy. Znów zwiększa się luz.

Ale i te możliwości w końcu się wyczerpują. Trzeba redukować koszty.

Wracają do polskiej fety.

Coraz częściej w sklepie pytają siebie: naprawdę tego potrzebujemy? Nie kupują impulsywnie ubrań. Kiedyś to była norma.

Patrzą na ceny. Szukają tańszych zamienników o podobnej jakości. Sedno tkwi nie w tych produktach za 10 zł i więcej, bo ich jest stosunkowo mało. Raczej w tych po 4, po 5, po 7.

Na szczęście Zuzia przestała używać pieluch. Zakupy mają tendencję zniżkową.

Zeszłoroczne wakacje – 6 tys. W tym roku chcieliby pojechać do Nepalu. Jadą nad polskie morze – 2 tys.

Wydatki są pochodną dochodów. Może i chciałby mieć siedem garniturów, ale wystarczają mu dwa. Może wolałby je kupować u światowych kreatorów, ale 1000-1200 zł to wszystko, co jest gotów zapłacić. Sprzęt grający lepszej klasy? Kiedyś podjął już decyzję. Kupił.

Co ma w zamian?

Raczej jakich kłopotów w zamian nie ma.

Najważniejsze, co zrobił Piotr w ramach prowadzonej restrukturyzacji, to zawieszenie spłaty rat na trzy miesiące. Poszedł do banku i zwyczajnie poinformował, że ma chwilowe kłopoty. Powiedzieli – OK, zróbmy to. Za opłatą oczywiście, ale symboliczną. W tym czasie odbudowuje płynność finansową – zasypuje debet.

Żałuje, że takiej operacji nie wykonał przy poprzednim kryzysie, kiedy stracił pracę. Nie wiedział, że tak można. – Banki chcą współpracować z klientem. Są coraz bardziej elastyczne. Walczą o nas, więc czemu z tego nie korzystać – mówi Piotr.

Za dwa miesiące skończą spłacać jeden z kredytów. Wyjdą ze strefy zagrożenia. Zostanie im hipoteczny i dwa komercyjne – jeszcze przez cztery lata.

Piotr przymierza się też do kredytu konsolidacyjnego. Taniej będzie obsługiwał swoje zadłużenie. Ideałem jest sytuacja, w której mają tylko hipoteczny.

– Ale przecież nikt z nas nie wie, co będzie za pięć lat. Może będziemy mieszkali w innym kraju i zarabiali dużo więcej? A może pojawi się sytuacja, w której zdecydujemy się poszerzyć kredyt dotychczasowy lub wziąć nowy? – mówi Piotr. Nie proszą nikogo o pomoc. Radzą sobie sami.

W przyszłości będą oszczędzać. Dla Zuzi. Chcą jej dać możliwość studiowania na dobrej uczelni w Europie.

Piotr jest ubezpieczony na życie. Ma też polisę emerytalną i jedną inwestycyjną.

Gdyby nie mieli kredytów, byliby szczęśliwsi?

– Nie! Gnieździlibyśmy się na 49 metrach. Niczego prócz pieniędzy nam nie brakuje.

Bank dobija się o biały płatek

Cały twój wachlarz to wszystkie miesięczne dochody. Powiedzmy 4500 zł netto. Dzielimy go na płatki.

Pierwszy, czerwony – rata kredytu mieszkaniowego (1000 zł).

Drugi, różowy – rata gotówkowego na samochód (300 zł).

Pomarańczowy – raty za odkurzacz, telewizor i komputer – wszystkie w jednym banku (400 zł).

Potem niebieski, turkusowy, błękitny, granatowy – rachunki za czynsz, prąd, gaz, telefony, benzynę (800).

Wreszcie zielony – koszty utrzymania. Deklarujesz bankowi 1500, bo masz na utrzymaniu dziecko, a bank zakłada pewne minimum, zależnie od miejsca zamieszkania i liczby osób w gospodarstwie domowym. Im więcej, tym taniej. Powiedzmy od 650 przy jednej osobie w Warszawie do 150 przy czwartym dziecku w województwie podkarpackim.

Zostaje ostatni płatek, biały. Nadwyżka. Banki, jak tylko widzą niezagospodarowaną przestrzeń w naszych dochodach, oferują kredyt. W naszym przykładzie – 500 zł. W tej wysokości mogą zaproponować nam najwyższą ratę.

Dobijają się do naszych portfeli ze skrzynek e-mailowych, z telewizorów, z witryn sklepowych i z telefonów, gdy znów dzwoni miła pani z propozycją powiększenia limitu na karcie kredytowej.

MAGDALENA SZWARC

Kasiaści, czyli wstydliwi Polacy, samoobsługa i prezerwatywy

– Cip, cip, rybeńko – wyszeptał i sypnęły się monety.

– Jak jestem z dziećmi, to tylko z tych kas korzystam – mówi Monika Ambroziak. I dodaje: – Bo mam szeroki wózek (dzieci siedzą obok siebie) i w normalnych kasach się nie mieści. I jest dużo szybciej, dzieci nie zdążą się zniecierpliwić.


– Pić, mamo! Mamo, pić!

– Nie ma, kochanie… Tutaj sama sobie towar przekładam…

– Jest!

– mnie się wydaje, że tak szybciej. Zanim kasjer wbije…

– Jeść, mamo! Jeść!

– czasami nie ma kodu…

– Pizzę mi kup…

– Mateusz, proszę cię! …Zanim przyjdzie osoba z obsługi, przyniesie z hali kod… Wielu ludzi boi się kas samoobsługowych, bo nie wiedzą, jak z tego korzystać. I w sumie to lepiej, bo są krótsze kolejki. Siadaj, synu. Jak się ktoś przyzwyczai, to już nie chce ze starych.

– A moje chrupki są?

– Są. I chłopcy mnie tu ciągną. Dla starszego to jest zabawa.

– A jakąś przygodę z tą kasą pani miała?

– Koleżanka miała. Połknęło jej 10 zł. Ale jak resztę wydawało, to jej tę dychę oddało!

Piki

Obsadę tradycyjnych stanowisk kasowych planuje się z miesięcznym wyprzedzaniem i wbrew pozorom nie jest to łatwa sprawa. Warszawiacy, na przykład, na długie weekendy wyjeżdżają z miasta, więc do sklepu przychodzą przed nimi i zaraz po. W mniejszych miastach, jak Rzeszów, ukształtował się zwyczaj rodzinnych zakupów w niedzielę po kościele. Z kolei na Śląsku przychodzą w poniedziałek, a w niedzielę sklepy świecą pustkami. Wiele zależy też od otoczenia sklepu. Taki na peryferiach ożywia się w dni powszednie ok. 11. Latem klienci kupują do godz. 22.00, zimą o 20.00 już ich nie ma. W upał nie przychodzą, za to ze wzmożoną siłą nadciągają po burzy.

A zestaw kas samoobsługowych (cztery, czasem sześć) otwarty jest non stop. I wymaga zazwyczaj obsługi jednej osoby.

Auchan 7.30

– Kasy świetne – rzuca w przelocie mężczyzna, którego zaczepiłam w Auchan w Piasecznie, kiedy wychodzi ze strefy kas samoobsługowych. – Tylko trzeba mieć okulary. Ja dziś nie wziąłem – dodaje. I znika. W siatce: jogurt, bułeczka, jabłko – śniadanie.

– Forma płatności kartą w kasie samoobsługowej jest dla mnie psychicznie luźniejsza – recytuje klient następny.

– Nie obnoszę się z tym po kasjerkach, bo to moje sąsiadki – rzuca trzeci i pokazuje prezerwatywy w siatce.

Pani na Miłej

„Proszę zeskanować pierwszy produkt i odłożyć go do siatki” – mówi kasa.

Asystentka sprzedaży na ekranie swojej konsoli w każdym momencie widzi, co się dzieje na każdej z czterech samoobsługowych kas. Gdy coś jest nie tak, na monitorze zapala się czerwona lampka.

– Najpierw patrzę na widełki, na których zawieszone są siatki. Czy klientka torebki nie położyła albo może dziecko wchodzi nogami na półkę. Tu są wagi! Jak bilans nie zgadza się z tym, co powinno być w siatkach, kasa się zawiesza i mnie alarmuje – mówi pani Hania, asystentka sprzedaży przy kasie samoobsługowej. Na konsoli pojawia się informacja, o ile zeskanowany towar jest za ciężki lub za lekki. – Podchodzę i sprawdzam. Jak widzę nadgryzioną bagietkę i 15 g niedowagi – to „akceptuję” i transakcja toczy się dalej. Czasem ktoś z butelki na sklepie upije, batonik zje, a skanuje papierek.

Jednak są takie towary, na które nie można przykleić czytelnego kodu. Kuliste owoce, warzywa, pieczywo.

– Nikt jeszcze nie wymyślił, jak przyczepić kod do szczypiorku – mówi Ewa Szetela, koordynator kas Auchan. Do kodu potrzebne jest miejsce na prostej powierzchni. Dlatego są towary na sztuki, które trzeba wybrać spośród obrazków wyświetlanych na ekranie.

Jak klient nie odpowie na pytanie o kartę stałego klienta – mam, nie mam – i od razu skanuje towar, kasa się wiesza i wzywa pomocy. Mądra jest: klient niesłuchający, niewspółpracujący będzie miał kłopoty. Czasem kod jest nieczytelny i asystentka musi wstukać cyfry ręcznie.

Grosz ma ząbki

– Teraz jej się pieniążek nie podoba! – woła klientka Małgorzata Lenart, która przed chwilą musiała pójść do bankomatu po gotówkę. – Moja nieuwaga – bije się w piersi – kartka wielka wisi, a nie zauważyłam. Miałam do wyboru skanować od nowa na innej kasie albo pójść po gotówkę. – Ona nie lubi nowych, śliskich, trzeba troszkę pomiąć – sugeruje pani Hania. Składa 50-złotowy banknot w kostkę, rozgina i podaje go kasie, a ta bez sprzeciwu połyka.

Kasy nie lubią też tłustych paluchów. Pani Hania co kilka godzin czyści dotykowe ekrany płynem do szyb. Zawieszają się też od ciężkich rzeczy. W Auchan wprowadzono przycisk: „gabaryty”, po wciśnięciu którego asystentka podchodzi z ręcznym skanerem i nie trzeba towaru dźwigać.

W niektórych sieciach kasy nie lubią jednogroszówek, bo te na rantach mają ząbki. Czasem kasa nie wyda i się zawiesza. Trzeba czekać na asystenta, ten odda grosz i dopiero wtedy wydrukuje paragon. Przy płaceniu kartą klienci obracają karnecik i kasa nie może pobrać pieniędzy. Wszystko to rzadko, gros klientów dokonuje zakupów zupełnie samodzielnie.

Koszty

Koszt kasy samoobsługowej zależy od tego, na ile zakupów jest przewidziana (małe czy również duże), a przede wszystkim, od udostępnionych form płatności: kartą, gotówką, bonami. Są urządzenia, które trzeba zasilać w drobne, i takie, które przy wydawaniu reszty korzystają z monet dostarczonych przez klientów.

– W Stanach widziałem urządzenia z czytnikami kształtu – mówi Arkadiusz Stachańczyk, dyrektor ds. rozwoju firmy Jantar, która sprzedaje urządzenia samoobsługowe. Najprostsze stanowisko samoobsługowe kosztuje 60 tys. zł, najbardziej zaawansowane nawet – 400 tys. Stachańczyk twierdzi, że jednej nie warto stawiać. Optymalny boks to cztery urządzenia na jednego asystenta, co przy dwóch zmianach pracowników oznacza oszczędność do sześciu etatów. Przy dobrym wdrożeniu zwrot inwestycji następuje w okresie kilkunastu miesięcy. Rozwiązania samoobsługowe warto wprowadzać w sklepach powyżej 700 m kw. powierzchni, gdzie w linii kas jest ich więcej niż pięć. Czas życia kasy to siedem-dziesięć lat.

Najtańsze stanowisko kasy tradycyjnej można kupić za 1 tys. zł, ale standard w dużych sklepach to dziś wydatek ok. 10-20 tys. za kasę.

A co kasy lubią?

Pani Hania: – Czasem jest klient tzw. wstydliwy. Jak ktoś za nim stoi, chciałby skanować migusiem. „Pomalutku”, wtedy proszę. Ona musi sobie pomyśleć, to tylko maszyna.

Na alkoholu kasa się zawiesza z ustawy. Piotr Kilanowicz podchodzi do konsoli, w lewej dłoni trzyma piwo (kodem do góry, bo wie, że asystentka musi go zeskanować), w prawej – dowód osobisty.

– Wygląda młodo i kilka razy go o dowód prosiłam, więc już nie czeka na wezwanie – śmieje się pani Hania. – Gdyby to była wódka, zdjęłaby zabezpieczające klipsy. Podobnie jak z odzieży. – Tu nikt nas nie oszuka. Widzimy: nazwa produktu, cena, skanuję w swoim tempie. Mam możliwość monitorowania transakcji i z niej korzystam. Bardziej ufam komputerowi niż kasjerce, że się nie pomyli – mówi Kilanowicz.

W Auchan w Piasecznie nie czeka się na asystenta. Nawet rutynowo wezwana ochrona konieczna do zasilenia maszyny w drobne zjawia się w ciągu 15 sekund. Asystentka uważnie obserwuje, co się dzieje na placyku strefy samoobsługowej, i nie zwleka z interwencją. – Ja lubię tę pracę, tu człowiek jest ciągle w ruchu. Może porozmawiać z klientem z innej pozycji – stojącej, nieprzykurczonej, zadzierając głowę – zwraca uwagę pani Hania. Jednak choć dobry asystent to warunek konieczny sensowności takich rozwiązań, nie jest to regułą. W Tesco jeden pracownik ma pod opieką sześć kas. W Bomi znika on na 10 minut, bo ma w zakresie swoich zadań, również inne. I bywa, że trzy z czterech kas stoją zablokowane, a klienci już dawno poszli stać w kolejkach do „normalnych” kas.


Bomi w Klifie 10.30 – Polak potrafi 


– Nauczyłam się obchodzić jej ograniczenia. Jak coś jest za lekkie, kasa wariuje. Na przykład jednorazowe masełko. Sięgam po inne albo ustawiam się do normalnej kasy – mówi klientka Weronika Ulicz, jednak z kas korzysta. – Tak często, jak tylko mogę. Jestem raczej nieśmiała. Wolę załatwić sprawę i nie gadać.

– Słoneczek nie ma w systemie, choć to po kajzerce najbardziej popularna tu bułka. Często z nich rezygnuję, jak się spieszę, ale dziś się uparłem i zanim podszedłem do kasy, odszukałem na hali asystentkę, bo wiedziałem, że będę miał problem – mówi Robert Świderski.

– Ponieważ wiele drożdżówek nie ma swoich odzwierciedleń w obrazku na ekranie, zauważyłam, że one wszystkie mają taką samą cenę i wagę, więc można wcisnąć dowolną. I sałata lodowa jest zawsze niedoważona, szczypiorek za lekki. Trzeba czekać na asystenta – skarży się klientka Gosia.

Klient woli do ludzi

Adama Sierotę zaczepiam w Bomi po odejściu od kasy zwykłej.

– Czemu pan nie skorzystał z samoobsługowej?

– Wczoraj korzystałem, ale chyba wolę z człowiekiem. Przyzwyczajenie. Bilety autobusowe są do kupienia w automatach, w pojazdach, a sam widziałem, jak osoby podchodziły do kierowcy, żeby kupić.

– Nie chce mi się myśleć. Zlecam kasjerce i się tym nie zajmuję – kwituje inny.

Auchan – 18.00

Właśnie grzmi, nad Warszawą burza, i choć powinien być natłok klientów wychodzących z pracy (na Śląsku ten szczyt jest ok. 16), kasy stoją bezczynnie.

– Z reguły nie rozmawiają z kasami. Czasem, żartują: „Dziękuję pani bardzo”, ale to nawet częściej do nas niż do urządzenia – mówi pani Hania. – W innych krajach klienci w zwykłej kasie rozmawiają z kasjerkami. W Polsce nie ma takiego zwyczaju – mówi Szetela. Klienci twierdzą, że nie mają o czym.

Z wózkiem nie powinien podjechać…

…ale nie ma ludzi, to mu przepuszczę – mówi pani Hania. – Jakby była kolejka, zaraz by go klienci zdyscyplinowali. Klient chyba pierwszy raz, bo zdejmuje towar z widełek i kasa mówi, żeby odłożył go z powrotem. Nie odkłada.

– Nie słucha pan kasy – asystentka próbuje lekkim, żartobliwym tonem.

– Bo ja chcę to zrobić i wyjść.

– To proszę odłożyć zeskanowane zakupy z powrotem na widełki (klient odkłada. Kasa się odwiesza. Znów zdejmuje i wkłada do wózka).

– Aż do zapłacenia.

– Ale ja chcę włożyć do koszyka! – denerwuje się klient.

– Nie posunie się pan dalej w transakcji, jeśli pan będzie zdejmował z widełek. Taki jest system.

– Najgłupszy system, jaki istnieje na świecie! Mam tylko trzy siatki i chcę je wozić, a nie nosić! Zaraz będę miał problem z bułeczkami!

– To ja panu pomogę.

– Nie, dziękuję, dwie osoby jednej kasy nie będą obsługiwały!

Kradzieże

Pani Hania: – Czasem sobie klient na hali, po zważeniu jeszcze pomidorka dorzuci. Papryczkę. Często nie, ale się zdarza. Fajne byłoby, gdyby nie przyklejali kodów z tańszych towarów na droższe. Raz: źle zeskanowane pudełeczko spożywcze, myślałam, podchodzę, a w środku piersiówka.

– Otwierając taką kasę, musieliśmy rozważyć ryzyko ewentualnych strat. Okazało się, że nie ma różnicy między ich poziomem przy kasie tradycyjnej i samoobsługowej – mówi Szetela. – Może poza jednym wyjątkiem. Był czas, kiedy fałszerze próbowali w naszych sklepach wprowadzać do obiegu podrobione pięciozłotówki. Kasjerka zauważyłaby różnicę, a maszyna nie spostrzegła. Szybko to jednak zostało wykryte i we współpracy z policją zlikwidowane.

Przyszłość

W zeszłym roku było w Polsce 400 kas samoobsługowych. Dziś jest więcej. Ile? Tego nikt nie policzył. Można je spotkać w Realu, Carrefourze, Społem PSS Północ we Wrocławiu czy w Społem w Bytomiu. Pierwszy w Polsce był Auchan w 2006 r. Globalne sieci wprowadzają kasy samoobsługowe, bo taka jest polityka całej marki. Pierwsza samoobsługowa kasa na świecie ruszyła w USA 20 lat temu.

W Polsce to jest raczej oferta uzupełniająca sprzedaż normalną, czyli z kasjerem.

– Wprowadzając te kasy, nie tylko nie zmniejszyliśmy zatrudnienia, ale nawet nie obniżaliśmy poziomu rekrutacji – mówi Szetela. W sieci Auchan po sześciu latach od inauguracji co dziesiąty paragon jest wystawiany przez kasę samoobsługową. W Społem PSS Północ we Wrocławiu, gdzie kasy są wdrożone w lutym 2009 r. – 22 proc. W Tesco można samodzielnie skanować dużą ilość produktów, co niekiedy klientów z małymi koszykami doprowadza do białej gorączki. Zwłaszcza że powyżej 30 sztuk, szybciej niż maszyna, obsłuży nas kasjerka z taśmą podającą.

We wrześniu Tesco otworzy pierwszy w Polsce supermarket wyłącznie z kasami samoobsługowymi.

– Bo na miejscu jednej dotychczasowej, takie zmieszczą się dwie – można usłyszeć od rzecznika.

W Europie Zachodniej, w USA jest już mnóstwo takich sklepów. Sieci wyposażają już wózki w skanery do czytania kodów, żeby klient kasował towar, wkładając go do koszyka, ale prawdziwa rewolucja nadejdzie wraz z technologią RFID. O ile można już doliczyć np. 1zł (za czip/nadajnik) do telewizora, o tyle trudno doliczyć ją do ceny chleba. Kiedyś jednak te technologie stanieją, wtedy wypakowany zakupami wózek, mijając bramkę, będzie wyświetlał jego zawartość i wartość. Być może samodzielnie połączy się z bankiem i z konta pobierze opłatę? – Ale to już pewnie nie za mojego życia zawodowego – twierdzi Ewa Szetela, a jest osobą młodą.

(Gazeta Wyborcza – Gospodarka – 30 sierpnia 2011 )

Intercyza zaufania

Jeśli siadają po przeciwnych stronach, zazwyczaj idzie o rozwód. Jeśli obok siebie, mają inne powody zawierania umowy majątkowej

Małgorzata ma 27 lat. Energiczna, kontaktowa. Prawniczka. Za dwa lata skończy aplikację radcowską. Pracuje od trzech. Ambitna jak piorun, pracowita jak czort.

Po wakacjach wychodzi za mąż. Wie, że rozdzielność majątkowa to najlepsze rozwiązanie. „Uporządkowane” – takiego słowa używa na określenie relacji majątkowych w małżeństwie.

Obsługa ustroju

Małgorzata jak każdy nupturient (narzeczony) i małżonek może ustalić reguły majątkowe przyszłego związku, spisując intercyzę (nazwa małżeńskiej umowy majątkowej zawieranej przed ślubem). Załóżmy jednak, że tak jak większość Polaków z tego prawa zrezygnuje. Wtedy obowiązywałby ją tzw. ustrój ustawowy – wspólnota majątkowa. Oznacza to, że:

majątek, który zgromadziła przed ślubem, nadal pozostaje jej wyłączną własnością (majątek osobisty) i może nim dowolnie dysponować;

dochody z majątku osobistego oraz wszystko to, co zarobi w trakcie trwania małżeństwa, należeć będzie do majątku wspólnego z małżonkiem.

Ustawa z dnia 17.06.2004 roku nowelizująca kodeks rodzinny i opiekuńczy zwiększyła samodzielność małżonków w zarządzaniu wspólnym majątkiem – bez wiedzy współmałżonka można zaciągnąć kredyt (jeśli on/ona o nim nie wiedział, odpowiada wspólnym majątkiem, ale swoimi dochodami już nie) i sprzedać samochód. Tylko wspólnej nieruchomości nie można zbyć bez wiedzy i zgody drugiej strony.

Do takiego systemu Gosia nie ma przekonania. W Polsce w 2005 roku na spisanie intercyzy zdecydowało się 30 tys. małżeństw. Większość zdecydowała się na rozdzielność majątkową (w 1990 roku takich umów majątkowych zawarto niespełna 2 tys.).

Małgorzata uważa, że we wspólnocie majątkowej niejasne jest, co jest moje, a co nie jest moje. Wszystko i nic. Majątek przelewa się jak w naczyniach połączonych.

Rozdzielnie, ale razem

Przed rokiem, kiedy jej narzeczony zakładał firmę, spytała: – Czy wiesz, że gdy podpiszemy intercyzę, będziesz mógł o firmie decydować sam i sam będziesz za nią odpowiadał?

Piotr nie miał pojęcia, że kontrahenci, np. przy: umowach, kredytach, zakupie nieruchomości, zbywaniu ich, będą żądali podpisu żony. Nie wiedział też, że w razie długów wierzyciel może domagać się ich uregulowania z majątku wspólnego Gosi i Piotra. Z ich mieszkania, samochodu, nawet Gosinych oszczędności. A obroty i zobowiązania firmy Piotra znacznie przekraczają zarobki Małgosi, ona też nie jest w stanie ocenić ryzyka decyzji, pod którymi miałaby się podpisać. A do zerwania kontraktu może dojść nie tyle ze złej woli Piotra, ile na przykład z powodu jego choroby, błędu, wypadku czy nieuczciwości kontrahenta.

Jeśli zdecydują się na rozdzielność majątkową, w sytuacji kryzysu firmy ich rodzina będzie dysponować przynajmniej majątkiem zgromadzonym przez Małgosię. Ale uwaga! W sytuacji rozkwitu firmy majątek, który zarobi, będzie wyłączną własnością Piotra. A taki scenariusz przecież zazwyczaj zakładamy.

Rozdzielność majątkowa nie oznacza, że nie będą mieli z Piotrem wspólnych rzeczy. Założyli razem konto oszczędnościowe. Co miesiąc każde z nich wpłaca przynajmniej 1000 zł. Piotr – dużo więcej. Za cztery lata za te pieniądze kupią dom. Wydrukują historię rachunku, zliczą, ile kto wpłacił, i takie właśnie udziały zostaną zapisane w księdze wieczystej nieruchomości. – To jest uczciwe względem Piotra. Bo tak dużo w ten dom zainwestował. Dla mnie zresztą też, widzę, na ile się starałam – mówi Gosia.

Rozdzielność majątkowa nie zwalnia małżonków z łożenia na utrzymanie rodziny. Niezależnie od ustroju majątkowego (prawne określenie), w jakim żyją małżonkowie „(…) są zobowiązani do (…) wzajemnej pomocy i (…) współdziałania dla (jej) dobra” – głosi art. 23 kodeksu rodzinnego i opiekuńczego. Granicę tej pomocy wyznaczają z jednej strony potrzeby osób w domu, a z drugiej – zasobność ich portfeli i realne możliwości.

Gdyby to od Piotra zależało, płaciłby za wszystko. Rozliczanie wydatków wynika z potrzeby Małgosi.

– Chcę, by wiedział, że też zarabiam, że może na mnie liczyć – mówi.

Do takiego układu przywykli. Nie mają powodu zmieniać go po ślubie. Choć mama Gosi uważa, że rozdzielność majątkowa nie przystaje do instytucji małżeństwa. Że w małżeństwie nie można nawet pomyśleć, co jest czyje, a co dopiero dzielić!

– Mama wszystko robi z ojcem. Są jak jedno. Ja chcę raczej partnerskiego modelu we własnym związku – mówi Gosia.

Piotr jeździ po świecie. Kończy pisać doktorat i ma propozycję dwuletnich studiów w USA. To dla niego wielka szansa. Małgosia nie rzuci teraz aplikacji, żeby wyjechać – musiałaby po powrocie zaczynać ją od nowa. – Ślub to ostateczna deklaracja, że będziemy razem. Ale wiadomo, jakie jest życie, wszystko może się zdarzyć – trzeźwo patrzą na sprawę.

Mają za sobą kilkumiesięczne rozłąki. Było ciężko. – Wiem, jakie znaczenie ma dla niego rozwój zawodowy. Przetrzymamy. Będziemy się odwiedzać – ma nadzieję Małgosia.

Nikt, wstępując w związek małżeński, nie zakłada rozwodu, ale statystyki są nieubłagane. W Polsce w 2004 roku na 192 tys. ślubów przypadło 56 tys. rozwodów – ponad 30 proc. Średnia unijna jest wyższa – 50 proc. Małgosia w sądzie napatrzyła się, jak się zachowują ludzie, walcząc o komplet sztućców, i nie chce być w takiej sytuacji. U nich w każdym momencie będzie jasne, co jest czyje.

Rozdzielność na wypadek podziału

Za cztery lata, kiedy wybudują dom, przyjdzie czas na dzieci, planują trójkę. Małgosia dlatego robi uprawnienia tłumacza przysięgłego i chce się specjalizować w tłumaczeniach prawniczych. To pozwoli jej pracować w domu, a każdemu dziecku chce towarzyszyć przez pięć pierwszych lat życia. W tym czasie będzie miała znacznie mniejsze niż Piotr możliwości pomnażania swojego majątku.

Od 20.01.2005 roku w polskim prawie istnieje nowoczesne rozwiązanie – „rozdzielność majątkowa z wyrównaniem dorobków” zwana też „rozdzielnością na wypadek podziału”. Aż trudno uwierzyć, że u nas prawie nikt z niego nie korzysta.

Małżeństwo „z wyrównaniem dorobków” funkcjonuje tak jak w sytuacji rozdzielności majątkowej – każdy posiada, zarządza i pomnaża własny majątek – ale gdy dochodzi do rozwodu, „mierzy się”, o ile się powiększył majątek męża, o ile majątek żony, i dzieli sumę przyrostów na pół. Rozwiązanie to chroni tego, kto zarabiał mniej, bo inwestował w rodzinę w innej formie – na przykład wychowywał dzieci i prowadził dom.

Małgosia uważa, że to sprawiedliwe rozwiązanie. Zaproponowała je Piotrowi. O ile zwykłą rozdzielność zaakceptował, o tyle w tym przypadku nabrał podejrzeń, co do intencji przyszłej żony. Rozdzielność majątkowa z wyrównaniem dorobków nie została zaaprobowana.

Za notarialnym stołem

Aby ustanowić inny niż ustawowy ustrój majątkowy, małżonkowie lub nupturienci muszą w obecności notariusza zgodnie i dobrowolnie skinąć głową. Przy użyciu kancelaryjnego stołu sami podświadomie dzielą się na dwie mniej więcej równoliczne grupy. – Jeśli siadają po przeciwnych stronach, zazwyczaj idzie o rozwód. Jeśli obok siebie, mają inne powody zawierania umowy majątkowej – mówi notariusz Grażyna Socha.

Ci pierwsi, ustalając rozdzielność, mówią zazwyczaj: „Skoro nie żyjemy już razem, nie wiem, co się z tobą dzieje, nie mogę i nie chcę odpowiadać za twoje decyzje finansowe”.

– Gdyby siedem lat temu mąż zaproponował mi rozdzielność majątkową, zawisłoby to nad naszym małżeństwem jako brak zaufania. Dziś, w obliczu rozwodu, myślę, że dla kolejnego związku rozdzielność majątkowa to dobre rozwiązanie – stwierdza jedna z rozwodzących się pań.

Ponieważ w polskim prawie małżeńskiej wspólności majątkowej nie można dzielić w trakcie trwania związku – dopiero po orzeczeniu rozwodu. Dlatego często rozwodzący się chcą zrobić rozdzielność majątkową od dziś, polubownie podzielić dorobek, a potem pójść do sądu po rozwód bez orzekania o winie.

Umowa z powodu syna

Joanna i Kamil. Ona po kilkuletnim związku. On po rozwodzie, kilkuletni syn został przy matce.

Jesienią zamieszkali razem. Kilka dni później Kamil wręczył Joannie swoją pensję. Poczuła się jak żona. Włożyła pieniądze (pomniejszone o alimenty na syna) do koszyczka na półce.

Sześć lat później mieli już ślub, dwoje wspólnych dzieci i małe mieszkanko. Joanna namówiła męża na budowę domu. Dręczyła ją tylko jedna sprawa – nie chciała, aby kiedyś dziewczynki musiały się dzielić ich ciężką pracą z kimś, z kim wcale nie muszą, czyli synem Kamila.

„Stawający wyłączają niniejszym aktem obowiązującą ich dotychczas wspólność ustawową, a w związku z tym obowiązuje między nimi rozdzielność majątkowa polegająca na tym, że każdy z małżonków zachowuje majątek nabyty przed i po zawarciu niniejszej umowy oraz zarządza i rozporządza całym swoim majątkiem samodzielnie” – §2 umowy majątkowej małżeńskiej.

Nie obraził się.

Ziemię kupiła Joanna. Pod swoje dochody wzięła kredyt na budowę. Kamil nie ma do tego domu żadnych praw. Jeśli umrze pierwszy, w spadku po nim (do którego prawo ma również syn z pierwszego małżeństwa) domu nie będzie.

Gdyby to Joanna umarła pierwsza, prawo do spadku po niej mieliby w równych częściach Kamil i ich wspólne dzieci. Małżeństwa żyjące w ustroju rozdzielności majątkowej dziedziczą po sobie w taki sam sposób, jak gdyby żyli we wspólności. Nie dziedziczą rozwiedzeni. Jeśli Kamil zrzeknie się spadku po Joannie, dom odziedziczą wyłącznie ich wspólne dzieci. Syn z pierwszego małżeństwa nie będzie miał do niego praw.

Przeprowadzając rozdzielność majątkową, nie dzielili majątku zgromadzonego przez pierwsze lata. Jest w nim mieszkanie i samochód. Do udziału w tym majątku po śmierci Kamila syn będzie miał prawo niezależnie od tego, kto pierwszy z małżonków odejdzie ze świata.

Na co dzień o umowie majątkowej nie myślą. Wszystkie pieniądze traktują jak wspólne – z wygody. Ona ze swojego konta robi przelewy – opłaca wszystkie rachunki i raty kredytu. Prawie nic nie zostaje. Dlatego wszystkie wydatki na utrzymanie rodziny są z pensji Kamila.

Gdy klęska w biznesie

Marta ma 35 lat. Przez pięć lat miała dobrą pracę, była kierowniczką jednego z sieciowych sklepów.

Pewnego dnia właściciel sieci złożył kierownikom sklepów propozycję nie do odrzucenia: „Bierzecie swoje sklepy w ajencję albo do widzenia”. Warunki wydawały się dobre. „Jakby co, zawsze możemy się dogadać” – mówił. „Znasz mnie, czuję się za ciebie odpowiedzialny, nie dam ci zrobić krzywdy” – powtarzał. Wszyscy się zdecydowali.

Kilka miesięcy później żałowała tej decyzji. Dochody pokrywały połowę kosztów prowadzenia lokalu i spadały. W okolicy otwarto dwa centra handlowe. Liczyła nato, że nadrobi straty. Pożyczała pieniądze, by płacić czynsz i rachunki. W końcu miała dość – zdecydowała się odejść. Z niewielkim jeszcze długiem na koncie.

– Jak możesz być taka nielojalna! – usłyszała. – Jak jest kłopot, to chcesz nas z nim zostawić?

Chciała, ale okazało się, że w umowie jest zapisany sześciomiesięczny okres wypowiedzenia. Słowa „dogadamy się” z dnia na dzień straciły ważność. – Może obniżymy czynsz? – zasugerował prezes. Została.

Nigdy tego nie zrobił.

Po czterech miesiącach nic się nie zmieniło, a długi były dwa razy większe. Dobiła do 100 tys. zł. Znajomi pożyczali, bo wiedzieli, że odda. Jednak coraz częściej ktoś przychodził po pieniądze. Wpadła w spiralę długów. Rósł strach. Pojawiły się pierwsze symptomy depresji. Wykończona i bezradna zdecydowała się na ostateczne rozwiązanie. Wszystko dokładnie zaplanowała.

W tę ostatnią noc płakała, gdy wszedł jej młodszy, czteroletni, syn. Przytulił się. – Mamo, życie to jest piękne – powiedział. To był przełom.

Następnego dnia złożyła wypowiedzenie. Wiedziała, że teraz zacznie się najgorsze. Dłużnicy zaczną walić drzwiami i oknami. Nie myliła się.

Zaczęły jej drętwieć ręce i nogi. Lekarz powiedział, że to stres. Że jak nic z tym nie zrobi, to się wykończy. Dał leki antydepresyjne. Pomogło.

Na szczęście tydzień później w mieszkaniu wyłączyli prąd i o wszystkim musiała powiedzieć mężowi. Że od 11 miesięcy mają niezapłacone komorne. Że telefony. Że rachunki. Przyniósł kartkę, długopis i kazał spisać wszystko, co do grosza. Wyszło 250 tys. zł. Za ostatnie pieniądze na jego nazwisko otworzyli inny biznes. Pod te mizerne dochody i jego urzędniczą pensję mąż rozpisał terminarz spłat. Od tego dnia każde pieniądze, jakie zarobili, szły na długi. Z żelazną konsekwencją – to jego zasługa.

Długo myślała, że poradzą sobie bez kredytu. Ale jak pani w ZUS-ie zagroziła, że wejdzie na pensję męża, zdecydowali o wprowadzeniu rozdzielności majątkowej.

– Nie uchylaliśmy się od długów, ale potrzebowaliśmy odrobiny spokoju, żebym mogła cokolwiek zarobić. Pewności, że jak się pralka zepsuje i kupię nową, to nie wejdzie mi na nią komornik – mówi.

Sporządzili rozdzielność. Dzięki temu mąż wziął w banku kredyt na 60 tys. zł. Spłacili resztę zaległych zobowiązań. Po raz pierwszy od pięciu lat pomyślała, że jest dobrze.

Z perspektywy czasu ma do siebie trochę żalu o naiwność. Pozostali ajenci w sieci też dorobili się długów. Nieraz kilkakrotnie większego niż ona. Przeszli to samo piekło.

On znika, długi nie

Alicję wezwali w sprawie karnej przeciwko mężowi, bo brała pieniądze z funduszu alimentacyjnego. Na trójkę. Przyszła z dziećmi, nie miała ich z kim zostawić. Biegały po korytarzu, przeszkadzały. Pan prokurator był oburzony. A z kim miała dzieci zostawić, jak chłop zniknął? Pani prokurator miała swoje w podobnym wieku, więc bez kolejki ją wzięła do gabinetu i wszystko wyjaśniła. Jak tę rozdzielność przymusową przeprowadzić, jak rozwód – bo w karty grał i wezwań do sadu nie przyjmował.

Jemu wolność do głowy uderzyła. W latach 90., jak tylko nastała. Rzucił pracę. Firmę założył, ale nic w niej nie robił. Na kontrakt pojechał. Jak najmłodsza się w styczniu urodziła, to w marcu już go nie było.

Za to wezwania z urzędu skarbowego były, że podatek niepłacony, z ZUS-u, że składki zalegają. Sugestie znajomych, plotki, że pieniądze pożycza. Że w karty gra. Najbardziej Alicja się tego urzędu przestraszyła, że nie dość trójki dzieci, to jeszcze jego długi będzie spłacać.

Z ważnych powodów, gdy istnieje uzasadnione podejrzenie, że majątek wspólny jest zagrożony, sąd może ustanowić przymusowy ustrój rozdzielności majątkowej. Gdy mąż zniknie bez wieści lub za granicę wyjedzie. Gdy żona pije, ćpa czy jest uzależniona od hazardu. Ale nawet jak kłamie i zdradza.

W sądzie Alicja pokazała wezwania z urzędów. Przyszli świadkowie.

– Powiedział, że samochód mu się zepsuł i 100 zł (na nowe) musi pożyczyć. Że jutro odda. Półtora roku minęło – mówili.

– Że pieniędzy mu na zakup zabrakło, a bez zakupu to go żona z awanturą z domu wyrzuci. To 50 zł. Do jutra – opowiadali.

Sąd dał wiarę zeznaniom i dokumentom. Zdecydował o rozdzielności z dwuletnią datą wsteczną – odkąd małżonek z pracy się zwolnił. Tego samego dnia do domu zastukał karciany wierzyciel. Na widok wyroku odszedł z niczym jak niepyszny. Już jego długów płacić nie musiała. Rodzinie pomału oddała. Wiadomo.

Zjawiska notarialne

Nikt nie robił badań nad małżeńskimi umowami majątkowymi. Nie ma statystyk dotyczących rodzaju zawieranych umów ani ich powodów. Notariusze zauważają jednak w swoich kancelariach pewne trendy.

– Pokolenie „pesel 72 i okolice” to połowa klientów. Młodzi, przedsiębiorczy. Z wyższą niż przeciętna świadomością prawną, a przede wszystkim z własnym majątkiem. Przychodzą najczęściej w drugim, trzecim roku małżeństwa, rzadko przed ślubem. Po rozdzielność – mówi notariusz Krzysztof Łaski.

– Od pięciu-sześciu lat obserwuję, że w większości przypadków to kobiety są inicjatorkami majątkowych umów małżeńskich. Czasem mówią: „To ja utrzymuję dom, ja zarabiam więcej” – mówi Grażyna Socha.

Czasem przychodzą też osoby w dojrzałym wieku, które zawarły drugie małżeństwo i nie planują już w nim dzieci. Dokonują trzech operacji: ustalają rozdzielność majątkową, spisują testamenty na rzecz dzieci (każde swoich) oraz zrzekają się dziedziczenia po współmałżonku, co oznacza całkowitą, bezwarunkową rezygnację ze spadku.

Są też grupy zawodowe, np. notariusze, którzy za błąd odpowiadają majątkiem. Robią rozdzielność i wszystko przepisują na współmałżonka. Na wszelki wypadek.

W Austrii i Szwajcarii rozdzielność majątkowa jest ustrojem ustawowym. W Niemczech – rozdzielność z wyrównaniem dorobków.

Procedura i ceny

Dowody osobiste, decyzje o przyznaniu NIP-u, akt małżeństwa – to zestaw do podpisania prostej rozdzielności. Poprzednia umowa majątkowa – jeśli była. Akty własności (nieruchomości, samochodów, dokumenty świadczące o nabyciu spadku lub darowizny itp.) – jeśli małżonkowie chcą dzielić wspólny dorobek.

Koszt prostej rozdzielności to 560 zł (400 zł – taksa notarialna + VAT + 38 zł podatek od czynności prawnych + wypisy 7,32 zł za stronę). Jeśli dzielimy dorobek, taksa jest naliczana od wartości majątku. Cała procedura może kosztować od jednego do kilku tysięcy złotych.

Umowa majątkowa małżeńska jest skuteczna od daty podpisania lub później. W każdej chwili można ją zmienić u notariusza.

Czyja ziemia, tego dom

Majątkowe umowy małżeńskie w większości mają na celu wprowadzenie rozdzielności majątkowej. Ustawa przewiduje jednak też inne możliwości: zawężenie wspólności majątkowej lub jej poszerzanie.

Małżeństwa, które mają rozdzielność majątkową do wspólnego worka najczęściej dorzucają grunt, który formalnie należy do jednego z nich, a na którym wspólnie wybudowali dom. Bo w razie rozwodu dom należy do właściciela ziemi. Drugi współmałżonek może co najwyżej z powództwa cywilnego domagać się zwrotu swojego wkładu.

MAGDALENA SZWARC

Imiona niektórych bohaterów na ich prośbę zostały zmienione.

Korzystałam z książki Alicji Brzezińskiej „Intercyzy – umowy małżeńskie”.

WYSOKIE OBCASY nr 28 dodatek do WYSOKIE OBCASY, dodatek do Gazety Wyborczej nr 164, wydanie z dnia 15/07/2006MAŁŻEŃSTWO I PIENIĄDZE, str. 24