Subtelność kultury: Silicon Valley vs. Polska

Z wierzchy jak San Francisco i tylko głębiej widać różnicę. Bo tu jest kultura otwarta.

Najbardziej zadziwiło mnie jak mało Dolina Krzemowa w powierzchownym, pierwszym wrażeniu, różni się od Polski. Centra handlowe – jak w Polsce. Sklepy pod jednym dachem, choć podobno często są tu budowane inaczej – każdy sklep w oddzielnym budynku. Fasony, ciuchy i marki – jak w Polsce. No dobrze, tu jest znacznie więcej marek luksusowych i jak się głębiej przyjrzeć, to w sklepach są całe stoiska z rozmiarami petite, skrojonymi tak, że przy wzroście 160 wszystko leży, jak należy. U nas rozmiarówka jest szyta na wzrost 174, choć idę o zakład, że nie jest to najpopularniejszy wzrost kobiet w Polsce. Może to sugestia, że polska kobieta powinna tyle mierzyć?
I San Jose – miasto biurowców (i lądujących samolotów), do złudzenia przypomina warszawski Mordor. Ot, globalizacja.

A jednak wszystko jest inaczej.
Choć oczywiście tu inna jest roślinność – palmy. Zabudowa jest niska, drewniana, w wiktoriańskim stylu. (Żadnych betonowych blokowisk, którymi Polska stoi.) Domy są stare, często można odnieść wrażenie, że się sypią. W wielu nie ma pralek, są za to świetliki: na klatkach schodowych, oraz między łazienką, a ubikacją potrafią być szyby z oknami (jak wentylacyjne) od dachu, po sam grunt.
I okazuje się, że pod tą powierzchowną powłoczką jednak wszystko jest inaczej, tylko to „inne”, jest bardzo subtelne. Przykład? Kościołów więcej niż w Polsce, po dwa na każdej ulicy, ale tu wiara, czy niewiara, to prywatna sprawa każdego. Nikt nie pyta, czy i do którego z nich chodzisz.
Będąc tu, człowiek uświadamia sobie jak bardzo dyskryminującym krajem jest Polska. Na ulicach San Francisco nieustannie spotyka się osoby z niepełnosprawnościami. Oni są obecni i w muzeach, i w sklepach, i w restauracjach, gdzie przygotowano dla nich wygodne, specjalnie oznakowane miejsca. W środkach komunikacji publicznej, choć wagony i autobusy są stare, to jednak każdy z nich przystosowany jest do przewozu osób z trudnością w poruszaniu się. Przystanki mają platformy ułatwiające wjazd do wagonu. I ludzie z nich korzystają. Pomyślałam o tym, gdy do tramwaju wsiadła niewidoma pani z psem przewodnikiem, który się położył, a przystanek dalej wjechał pan na wózku i uważał, by nie przejechać kołem po jego uchu. Sam trzymał na kolanach małego pieska. Potem wsiadło kilka pań z wózkami dziecięcymi. Kiedy byłam na spacerze z jedną z mam, pchając pod górę wózek z trzylatkiem, spostrzegłyśmy, że jedzie się gładko, wszędzie są podjazdy. Powiedziała: „Tu miasto jest dla ludzi, by im ułatwić” I podała przykład Warszawy, gdzie wycieczka z wózkiem po mieście przypomina bieg z przeszkodami.
W dużych sklepach, ładują się elektryczne pojazdy, dzięki którym osoby starsze nie muszą przemarzać kilometrów o własnych siłach.

I tutaj starsze osoby pracują.
Seniorów można spotkać za ladą sklepów z ubraniami, w restauracjach, kawiarniach, muzeach. U nas jak panienka kończy 28 lat już jest do sklepu w galerii za stara. I oczywiście nie wiemy, co tych ludzi w jesieni życia do pracy sprowadza, ale domy kupowali w młodości, za ułamek dzisiejszej ich ceny i dawno je spłacili. Słyszę, że często pracują dwa, trzy dni w tygodniu, bo potrzebują ubezpieczenia, ale generalnie, że podejmują pracę wśród ludzi, bo nie chcą siedzieć zamknięci w czterech ścianach suburbii. W muzeach, to często emerytowani pracownicy naukowi, czasem wolontariusze. Bo wolontariat jest tu bardzo popularny, każdy go robi i jest z tego dumny. Nawet profesjonaliści i ludzie sukcesu dzielą się (za darmo!) wiedzą ekspercką i doświadczeniem. Na przykład mentorują ludziom szukającym pracy w określonej branży.
I pieszy zawsze zostanie przez kierowcę samochodu przepuszczony, choćby wparował na drogę znienacka, w miejscu nieoznakowanym. Samochód zazwyczaj nie jest emanacją statusu, tylko środkiem komunikacji, jak w Polsce rower.
W ogóle tu panuje przyjemna kultura otwartości i spotkania. Ludzie uśmiechają się do nieznajomych, rozmawiają z nimi. Tak łatwo poznaje się ludzi! Każdy chętnie dzieli się kontaktami, chce się umówić na kawę, choćby na pół godziny.
I często tu słyszę, że jestem mądra, mam duża wiedzę. Padają pytania w rodzaju: „A skąd to wszystko wiesz?”. W Polsce nikt nigdy (poza najbliższymi) tego rodzaju komunikatów mi nie wysyłał. Widocznie u nas nie jest to czynnik kluczowy, na który ludzie zwracają uwagę.

Czytaj dalej:

  • o transporcie publicznym w Dolinie Krzemowej, kliknij tutaj
  • o edukacji w Dolinie Krzemowej, kliknij: tutaj
  • o bezdomności w San Francisco, kliknij: tutaj
  • o wolontariacie seniorów w Polsce, kliknij tutaj

Szkoła w Dolinie Krzemowej.

Tu nikt nie ratuje dzieci przed edukacją. Do szkoły idą pięciolatki, a do tego, o zgrozo, nie dość, że nauczycielki zmieniają się co roku, to jeszcze w sierpniu miesza się dzieci z całego rocznika i od nowa buduje klasy. W szkołach ponadpodstawowych na każdą niemal lekcję idzie się z innymi dzieciakami. Chodzi o to, by od najmłodszych lat uczyły się budować relacje z osobami, których nie znają. Ciągle i ciągle, i ciągle, otwierały się na nowych ludzi. By umiały budzić sympatię i budować relacje. Ot, szkoła w Dolinie Krzemowej.

Jak budować relacje? 
Wszystko, co tu napiszę, należy opatrzyć zastrzeżeniem, że tu każdy dystrykt może sobie ustalić w edukacji inne zasady, a liczne mikroklimaty modyfikują szkolne rutyny.
Rok szkolny rozpoczyna się w okolicy połowy sierpnia, za to prócz wakacji są dwie dwutygodniowe przerwy w trakcie roku.
Temat szkoły warto jednak zacząć od budynków. Podstawówki mieszczą sześć roczników – „zerówka” i pięć klas (jeszcze siódma, mała, dla dzieci które rocznikowo się kwalifikują, ale we wrześniu nie ukończyły jeszcze wymaganego wieku) – często są zbudowane na planie sześciu kół (albo brył). Te okrągłe, jednopiętrowe budynki podzielone są na klasy z głównymi wejściami z podwórka. Z każdej jest też wyjście do wnętrza budynku, gdzie znajdziemy aulę, bibliotekę i toalety (tu nazywane restroom-ami). Dzieci zostawiają plecaki na dworze, bo niemal nigdy nie pada. Mają w nich głównie kopertę do komunikacji z rodzicami i pudełko z lunchem, który rodzice przygotowują swojemu dziecku sami. Wszystkie materiały edukacyjne dostarczone są przez nauczycielkę. Przed wejściem do klas są też stoliki, przy których w trakcie przerwy dzieci jedzą. Jest także boisko i place zabaw.
Tu nikt nie ratuje maluchów przed edukacją – do szkoły idą pięciolatki, a do tego, o zgrozo, nie dość, że nauczycielki zmieniają się co roku, to jeszcze w sierpniu miesza się dzieci z całego rocznika i od nowa buduje klasy. W szkołach ponadpodstawowych na każdą niemal lekcję idzie się z innymi dzieciakami. Chodzi o to, by od najmłodszych lat uczyły się budować relacje z osobami, których nie znają. Ciągle i ciągle, i ciągle, otwierały się na nowych ludzi. By umiały to robić, budzić sympatię i budować relacje. Co nie oznacza, że nie powstają przyjaźnie. Człowiek zawsze „złapie” kogoś z kim czuje się nadzwyczaj dobrze, by został z nim na dłużej.
Spóźnienie do szkoły przekraczające 10 minut, skutkuje uruchomieniem akcji informacyjnej do rodziców – mailami, telefonami, sms-ami – gdzie jest dziecko? To na wypadek porwania, które tutaj są obsesją, albo może zdarzają się częściej, więc ludzie są na nie wyczuleni. Przed bramą szkoły policjant codziennie wita dzieci. Nie można po prostu napisać dziecku usprawiedliwienia – nieobecność musi być zapowiedziana i potwierdzona na przykład przez lekarza, jeśli spowodowała ją u niego wizyta. Spektakularne zaćmienie słońca widoczne w sąsiednim stanie, nie jest wystarczającym powodem do nieobecności. Słyszałam, że kiedy rodzina nie stawiła się na rozpoczęciu roku, dzieci zostały ze szkoły wykreślone. Choć z drugiej strony, pewne ustępstwa można ze szkołą ustalić.

Procedury są dobre
Podczas szkolnej wycieczki zepsuł się autobus. W polskiej szkole rodzice dowiedzieliby się o tym zapewne po powrocie, albo przypadkowo, od któregoś z dzieci przez telefon, co mogłoby spowodować „nakręcanie” się wirtualnych zdarzeń. Tu procedury nakazują dyrekcji powiadamianie rodziców na bieżąco o zaistniałym incydencie i postępach w jego usuwaniu. Dostają sms-y z informacją o tym, że jeden z trzech autobusów się popsuł, więc stoi tu i tu, ale już na miejsce jedzie pojazd zastępczy. Nikomu nic się nie stało, a dzieci są pod opieką określonej osoby. Potem powiadomienie, że zamienny autobus już przybył, a dzieci się przesiadły. Na koniec, że temat jest zakończony, bo wszystkie dzieci znajdują się już w miejscu docelowym i dobrze się bawią. Tu procedury są czymś wszechobecnym i działają. Alarm, powiadamianie o postępach w usuwaniu kwestii i info o odwołaniu alarmu. Nawet jeśli ktoś w sklepie niefrasobliwie zażartuje i przestraszy klienta w kolejce, wszczyna się procedurę wyjaśniającą. Gdy jest podejrzenie wycieku gazu, mieszkańcy okolicy są powiadamiani. Dzieci regularnie ćwiczą alarm przeciwpożarowy (trzeba szybko wyjść na zewnątrz), alarm na wypadek trzęsienia ziemi (trzeba wejść pod stół, skulić się i przykryć rękami kark, a następnie wybiec na boisko), czy lock alarm (w razie strzelaniny – wszystkie drzwi i okna zamyka się na klucz i nie wolno wpuścić nawet kolegi, który wyszedł do toalety). Tu jest raczej oczywiste, że procedury i ich przestrzeganie ułatwiają życie, a nawet je ratują. Polacy powinni to wiedzieć najlepiej, ale zbyt często liczą na to, że mają wystarczająco dużo władzy, bo się na nie nie oglądać. Władzy grawitacja nie dotyczy.

Wsparcie dla obcojęzycznych
Moja bratanica w zeszłym roku rozpoczęła edukację w zerówce, w dobrej szkole publicznej – w rankingach 10/10. W tym miasteczku na przedmieściu San Francisco wszystkie szkoły są bardzo dobre i mają podobny ranking, dlatego wielu rodziców na początku roku w którym dziecko obejmuje obowiązek szkolny, przeprowadzają się do dystryktów w których szkoły są lepsze, choć czynsze znacząco wyższe. Bratanica szkołę uwielbia! Biegnie do niej jak na skrzydłach! Ponieważ do USA przyjechała zaledwie kilka miesięcy przed rozpoczęciem nauki, gmina, by przekonać się, czy dziewczynka potrzebuje wsparcia, zaprosiła ją na rodzaj egzaminu z języka angielskiego. Badają wszystkie dzieci które pochodzą z mieszanych rodzin, albo takich, gdzie angielski nie jest w domu językiem podstawowym. W efekcie, przez cały rok, kilka razy w tygodniu wraz w kilkorgiem innych dzieci z klasy (bo przyjeżdżających jest tu mnóstwo) przez dodatkową godzinę nauczycielka powtarzała z nimi zagadnienia o których była mowa na lekcjach i upewniła się, że zrozumiały kluczowe kwestie.

Prace domowe
Zadania domowe zadawane były w poniedziałek, na cały tydzień z góry. Odrobione miała oddać w piątek. (Weekend jest do odpoczywania.) Przy takim systemie musiała planować, codziennie zrobić coś, bo w jeden wieczór nie dałaby rady wykonać wszystkiego. Jednak w tym roku, w szkole ustanowiono inne zasady. W badaniach wyszło, że prace domowe nie przynoszą oczekiwanego pożytku, więc je zlikwidowano. W domu, zamiast odrabiania lekcji jest czas na czytanie książek i właśnie wspólnego czytania się od rodziców oczekuje, co jest powiedziane wprost.

Każdy jest godny.
I nieustający storytelling. Dzieci uczą się mówić o sobie – o swoich potrzebach, zainteresowaniach, co lubią, czego nie lubią, co sądzą, kim są. Cały czas przygotowują publiczne wstąpienia. Chwilami mam wrażenie, ze wszystko tu ludzie układają w historię.
I jeszcze: Yearbook. Pod koniec roku każdy dostaje album ze zdjęciami, nazwiskami, a nawet opisami uczniów i pracowników szkoły. Są tu wszyscy, również „pan od śmieci” i „pani, która przeprowadza nas przez ulicę.” Każdy jest „godny” by się tu znaleźć, bo bez jego pracy nie byłoby szkoły. Są częścią wspólnoty.
Po zakończeniu roku, gmina znów przeprowadziła sprawdzian z języka. Bratanica jest niemal w normie dzieci, które tu się urodziły. W kolejnej klasie spotka tylko jedną koleżankę z poprzedniego roku.

 
O edukacji na Stanfordzie, kliknij: tutaj
O najlepszych uniwersytetach świata, kliknij: tutaj 
O różnicach kulturowych między Polską a Doliną Krzemową, kliknij: tutaj.
O bezdomności w Dolinie Krzemowej, kliknij: tutaj.
O transporcie publicznym w Dolinie Krzemowej, kliknij: tutaj

Jesteśmy coraz fajniejsi. Emeryci wchodzą w wolontariat

Rys. Michał Dziekan

25 lutego 2016 

Marta: – Trochę jak na wariatkę patrzą. Zdzichu: – Nikt nie wierzy, że za darmo to robię. Tego się nie da przeliczyć na pieniądze.

– Trzydzieści lat pracowałem pod ziemią i wydawałem 5 tysięcy kalorii na dniówkę. Wiedziałem, że na emeryturze muszę coś robić, więc kupiłem rower – mówi Zdzisław Majerczyk, 62 lata, były sztygar kopalni Wieczorek. – Polskę objechałem w ciągu 30 dni – 3600 km. Na Litwie rowerem byłem, na Węgrzech. W Rumunii – po Karpatach jeździliśmy, nad Morze Czarne. U córki w Splicie w Chorwacji. Ludzie się do mnie przyłączali i powstał klub rowerowy Pozytywnie Zakręceni. Przewinęło się może 100 osób, zostało 25. Starsi głównie. Panie też, Helena jeździ, Ola jeździ. W tym roku na Kubę planujemy. A tu, w Katowicach, wszyscy mnie pytali, jak z Nikiszowca na Giszowiec przejechać. Kiedy się jedzie główną drogą, jest duży ruch i przewężenie na wiadukcie. Jest też trasa przez las, ale trudno wytłumaczyć. Myślałem: kupię farbę i oznakuję. Zrobiłem kurs znakarzy szlaków turystyczno-rowerowych. A w 2009 roku Waldek mnie spotyka: chciałeś ścieżkę zrobić, to zgłośmy projekt do programu „Seniorzy w akcji”.


Tu się szlak zaczyna – po lewej szyb Wilson, jedna z największych galerii wystawienniczych w Katowicach. Już osiem razy odbył się tu Międzynarodowy Festiwal Sztuki Naiwnej. Ostatnio autorzy z 37 krajów, co roku są i moje trzy obrazy. Maluję od dziewięciu lat, w Grupie Janowskiej, która w tym roku będzie obchodziła 70. rocznicę istnienia.

Na ścieżkę dostaliśmy 12 tysięcy złotych. Poszedłem do urzędu miasta, żeby była oficjalna. Drogowych znaków nie mogę robić, a na same tablice Miejski Zakład Ulic i Mostów potrzebował 25 tysięcy. Na psychikę władz to działa, że ludzie zdobyli grant. Jak mają powiedzieć, że się nie dołożą?

Robocizna naszego klubu rowerowego była. Pięć-sześć osób robiło. Na otwarciu był prezydent miasta i 160 innych osób. Co roku robimy rajdy po szlaku.

Przed tymi drzewami skręcamy.

Jak Nikiszowiec powstał – koncern Giesche go wybudował, po otwarciu szybu Carmer i elektrowni Jerzy w 1908 roku – to była najbardziej socjalna dzielnica na świecie. Kolejka darmo. Pralnia darmo.

Jest pani w centralnym miejscu Nikiszowca. Na rynku. To była biedna dzielnica. Bójki. Domy sprayami pomazane. Komitet obchodów 100-lecia Nikiszowca przeobraził się w stowarzyszenie Razem dla Nikiszowca – chcieliśmy zrobić coś dobrego i wymyśliliśmy monitoring. Na początku prosiliśmy mieszkańców, by nas wsparli. Babcie mówiły: pieniędzy nie mam, ale mogę ciasto upiec. I wymyśliliśmy jarmark. Byłem sceptyczny. Postawimy pięć stołów i co? Wie pani, co się porobiło? Plac zastawiony straganami. Setki ludzi. Zespół Dżem podpisywał przedmioty, które sprzedawaliśmy. Hokeiści z Naprzodu Janów koszulkę do licytacji dali. I nazbieraliśmy 12 tysięcy złotych. Poszliśmy z tym do prezydenta miasta. Po dłuższym molestowaniu mamy monitoring.

Teraz chcemy wypożyczalnię rowerów zrobić, ale konserwator się nie zgadza. Tu wszystko nietykalne. Nikiszowiec jest pomnikiem historii.

Zjedziemy trochę ze szlaku rowerowego, pokażę pani Nikiszowiec. Te stopy na chodniku to też jest przez nas oznakowany szlak pieszy.


Nasze stowarzyszenie robi sprzątanie Nikiszowca, w wielu oknach są kwiaty – ludzie dostają je darmo. Na placu wykładamy skrzynki. Tu jest mnóstwo organizacji pozarządowych i jedni drugim pomagają. Tu pomnik górników poległych na kopalni zrobiliśmy. 188 nazwisk, które w archiwach się zachowały. Wszystkich jest pewnie ponad 300.

Na tych torach Nikiszowiec się kończy. Jest plac zabaw, stowarzyszenie go zainicjowało. Tu ściana była brzydka, wymyśliłem mural. Po drugiej stronie placu jest knajpa i też mur. Właściciele dali nam dwie stówy, kupiliśmy materiały i z koleżanką Sabiną zrobiliśmy drugi mural.

Bo ja się nudzę. Jak jeżdżę sam na wyprawy rowerowe, wieczorami harmonijkę wyciągam i gram. Spotykamy się też w soboty w knajpie i gramy. Dużo bluesa, trochę rocka, jazzu.

Żona mnie puszcza. Jest na tyle mądra, że mi nie zabroni, bo wie, że krzywdę byśmy sobie zrobili. Ona ma swój mały biały domek pod lasem i ogródek. Logistykę mi załatwia. Rowerem jadę, dzwonię: za dwie godziny będę tam i tam, spróbuj zobaczyć, czy tam jest jakiś nocleg. „No tam nie ma nic, ale jest dalej”. A jak w dziczy jestem, to namiot postawę. Wstaję rano i jadę.

Na ścieżki jeździłem popatrzeć, jak ludzie użytkują, i to jest satysfakcja. Tego się nie da przeliczyć na pieniądze. Zostałem zaproszony do miejskiego zespołu ds. polityki rowerowej. Mam potrzebę wewnętrzną, widzę, że i to trzeba zrobić, i to – pragmatycznie, co będzie służyło. Wolontariat to mój charakter. Wyzwala energię, żeby mnie nie rozerwała. Żebym nie zgłupiał, siedząc przed telewizorem. Ludzie do mnie dzwonią z pomysłami. Coś jeszcze mogę zrobić, nie jestem skazany na wymarcie jak dinozaur.

A rakieta będzie?

Barbara Bogacka, była nauczycielka, przewodnicząca samorządu Sudeckiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku: – To opuszczone miejsce każda z nas, mieszkanek Piaskowej Góry, pamięta jako tętniące życiem. Chodziłyśmy tam z dziećmi na plac zabaw. Olbrzymi teren, półtora hektara. Napisałyśmy projekt rewitalizacji tego ogródka i kiedy ogłoszono w Wałbrzychu budżet partycypacyjny, zaplanowaliśmy place zabaw – dla młodszych i starszych dzieci, siłownię dla dorosłych, altanę, szachy, miejsce z grillem.

Krystyna Bartoszyńska, szefowa sekcji wolontariatu Sudeckiego UTW, była dyrektor ośrodka pomocy społecznej: – Podpisy zbierało dwie trzecie słuchaczy naszego uniwersytetu. Mieszkanki Piaskowej Góry obleciały sąsiadów. Szefowa prowadzi zajęcia oswajające z internetem, więc głosowali w sieci. Ustawiałyśmy się z banerem przed Biedronką, Realem i na targowisku Manhattan – zaczepiałyśmy ludzi, prosiłyśmy o poparcie projektu. Szedł napakowany ABS (od: absolutny brak szyi) z dzieciakiem. „Ja nigdy nie głosuję” – rzuca i ucieka. „No ale chodzi o plac zabaw”. Przyhamował. Wraca: „A rakieta będzie?”. No będzie, będzie! Podpisał. Potem opowiadał: „Jak byłem dzieckiem, chodziłem tam i rakieta była najfajniejsza”. Nasza dzielnica ma 20 tysięcy mieszańców, projekt poparło 1055 osób.

Basia: – Wygraliśmy! Miał być realizowany w 2014, ale były odwołania od przetargu, a potem nie było zgody na wycięcie topoli. Budżet partycypacyjny realizuje miasto, nie my. Ale udało się go otworzyć latem 2015 roku.

W tym roku zgłosiłyśmy projekt rozbudowy ogródka o budynek i boiska do piłki plażowej i siatkówki lub koszykówki. Znów wygrałyśmy.
Krysia: – Chcemy, żeby w trzecim etapie powstały boiska do piłki nożnej i tor saneczkowy. Jak nie zadbamy o swoje osiedle, to nikt o nie nie zadba. Już skończmy z tym myśleniem, że to ONI są za to odpowiedzialni. Nie oni! My!

Teresa Ziegler, 59 lat, kierownik Sudeckiego UTW, nauczycielka matematyki: – Dwa lata temu utworzyliśmy sekcję wolontariatu. Zgłosiło się do niej 25 naszych studentów. Cztery kilometry od nas inne stowarzyszenie prowadzi dzienny dom pobytu dla osób z chorobą Alzheimera. Chcieli mieć klomb.

Krysia: – Pełno kamieni, ujeżdżone samochodami, zarośnięte sumakiem, który wypuszcza grube korzenie.

Basia: – Za pierwszym razem pojechaliśmy w 30 osób. Sporo mężczyzn, naszych mężów, trzeba było karczować i głęboko skopać.

Krysia: – Z własnych działek przywiozłyśmy stosy sadzonek – hosty, ciemierniki, pięciorniki – co która miała.

Basia: – Od czterech lat do przedszkola integracyjnego koleżanki chodzą czytać bajki, zrobiliśmy inscenizację „Kubusia Puchatka”. W projekcie „Ciekawe zawody” Rysiu, inżynier, pokazywał dzieciom, jak działa adapter.

Krysia: – Z butelek po płynach do płukania robiłyśmy gitary, z łyżek grzechotki. Wśród tych dzieci jest 20 integracyjnych, z nadpobudliwością ruchową, z lekkim autyzmem, niedosłyszące i trzeba je uspołeczniać. Zostałyśmy przeszkolone przez panią psycholog.

Krysia: – Czy chciałybyśmy zarobkować? Eee, nie! Emerytury mamy do wytrzymania, więcej niż średnie.

Teresa: – Ja jeszcze pracuję. Uczę matematyki w liceum i jestem latarnikiem polski cyfrowej – starsze osoby zachęcam do internetu. Dzieci odchowane, nie muszę się martwić o byt, więc coś dobrego jeszcze chcę w życiu zrobić.

Zostawiam ślad

Marta Dzikowska-Łuczywo, 67 lat, architekt wnętrz, współtworzyła magazyn „Cztery Kąty”. Na emeryturę, dziesięć lat temu, wyprowadziła się z mężem na Kaszuby: – Jak się sprowadziliśmy, wpadłam w amok ogrodowy i całe półtora hektara próbowałam zagospodarować. Po czterech latach dotarło do mnie, że ogrodu marzeń mieć nie będę. Zaczęło mi też brakować ludzi, robienia czegoś razem. Julka, moja córka, która brała udział w programie „Kobiety Muranowa” z Towarzystwem Ę, mówiła: „Mama, może byś coś jeszcze zrobiła, pomyśl, wystąp o dotację”.

Dowiedziałam się, że tu był dom dziecka, który podzielono na trzy mniejsze. Wymyśliłam, że poopowiadam dzieciakom o świecie. Dostałam grant. Pokazywałam im slajdy z naszych podróży, puszczałam muzykę, gotowaliśmy potrawy z danej kultury, a tydzień później na zajęciach plastycznych inspirowaliśmy się etnicznymi wzorami. Jak było o Indiach, dziewczyny robiły sobie kolczyki i bransoletki z koralików. Przebierałyśmy się w sari. Przynosiłam mnóstwo książek designerskich i ze sztuką etniczną.

Czasami było widać, że one mają ochotę coś robić, a czasami była wrogość. Nie do mnie, między nimi. „Halo! Jestem tu! Spójrzcie!”. Zaczynamy, a co chwilę iskrzy, mięso lata. Raz dwie dziewczyny zaczęły niszczyć trzecią. Wtedy się wkurzyłam i powiedziałam, że sobie nie życzę, że mogą nie przychodzić na zajęcia, jeśli będą tak się zachowywały. To były dzieci w trudnym wieku gimnazjalnym.

Czterech przesympatycznych braci, najstarszy bardzo uzdolniony plastycznie, drugi bardzo dobrze się uczy. Zamiast być razem i nawzajem sobie dawać siłę, każdy jest właściwe sam.

I mają zerowe poczucie własnej wartości. „Ja nie umiem”. To też rodzaj manipulacji. „No jak nie umiesz, przecież potrafisz!”. „Nie, ja jestem głupia, nie potrafię”. Nawet zdolny, jak ma przekonanie, że mu się nie uda i nie warto zaczynać, nie zrobi nic.
Czasami myślałam: nie dam rady! Koleżanki psycholożki mówiły: „Marta, nie przejmuj się, przecież często nie wychodzi. Ważne, że z nimi jesteś, że coś z nimi robisz”. Dzieci miały świadomość, ile pracy w to wkładam, i że nie dostaję za to pieniędzy. Przychodzę, bo są dla mnie ważne. Zależy mi na nich. Tylko dlatego!

Na zakończenie odbyło się przyjęcie w bibliotece na zamku i były przeszczęśliwe. Pytały, jakie zajęcia będą w następnym roku. Wymyśliłam trzy edycje. Pierwsza: otwieranie się przez te zabawy kolorem, inne kultury, muzykę. Drugi rok – myślałam – zaczną współdziałać, pracować koncepcyjnie. Robiliśmy filmy techniką poklatkową – fotografując kolejne obrazki. A trzeci miał być teatr, żeby nauczyć się wyrażania uczuć, przemyśleń. Do filmiku o dwóch krawcowych Marta – moja córka – malowała scenografię, a dziewczyny dostały mnóstwo papierków w kolorowe krateczki, kropeczki, kwiatuszki, robiły sukienki dla bohaterek i były bardzo zadowolone. Jak zobaczyły efekt końcowy, to już było: ach!!!

Widziały jak my z Witkiem (mężem) się do siebie odnosimy – był na każdych zajęciach, razem to prowadziliśmy. Przyjeżdżały moje córki – widzieli ich relacje. Dostawały informacje, że są fajne, potrafią, że są lubiane, akceptowane. Jak człowiek się poczuje bezpieczny w jakimś miejscu, zauważony, jest w stanie schować kolce. Na koniec były zdecydowanie mniej agresywne.

Starałam się wciągać do tych zajęć jak najwięcej starszych. Sądziłam, że ich wesprą, będą odwiedzać. Miałam dwie wspaniałe osoby: Ewę Kalisz i Stenię Malczewską, które chciały coś z dziećmi zrobić.

Jak były slajdy, przychodziło 15 starszych, ale jak dzieciaki, które się szybciej nudziły, zaczynały gadać, to starsi państwo pokrzykiwali na nie i byli oburzeni. Jak trzeba było dla dzieci się trochę poświęcić i wytrzymać jakieś odzywki – wymiękali. Namawiałam, ale słyszałam: ze swoimi miałam kłopoty, odchowałam, chcę mieć czas dla siebie. Ale ja jestem zadowolona ze swojego życia, więc może mnie stać na to, żeby nie myśleć wyłącznie o sobie?

Zazwyczaj idą do szkół zawodowych. Kończą 18 lat, dostają jakieś mieszkanka, a nie umieją sobie radzić. Może powinnam z nimi zrobić zajęcia o tym, jak dom urządzić? Nie musisz mieć dużo pieniędzy, żeby kupić w lumpeksie kawałek tkaniny i zrobić abażur. I one były bardzo zainteresowane tym pomysłem. Przyjdzie czas, znów zaczniemy coś z nimi robić.

I mamy kolejny pomysł – spotkań z literaturą dla starszych osób. Coś przeczytamy, porozmawiamy o tym – może wystawimy spektakl?

Człowieka powinno się zauważyć – twierdziła moja mama – a zauważa się go, jak potrafi coś dawać. Mam poczucie, że nie marnuję życia, coś sensownego robię. Moje działanie zostawia ślad. Trochę się za to polubiłam.

W życiu pozadomowym może to najważniejsze, co zrobiłam?

I dostałam przyjaźń Ewy i Steni, które mnie wspierają w prowadzeniu zajęć. Miło, jak człowiek ma poczucie, że może zaufać, a one mogą mi zaufać. Przedłużyłam sobie sprawność zawodową. W wolontariacie człowiek dostaje coś, na czym mu zależy.

Test na młodość

Ewa Szemińska-Morsakowska, 78 lat, była technikiem analityki medycznej, skarbnikiem „Solidarności” Regionu Mazowsze, radną: – Jestem jedna, a 30 starszym osobom naraz pomagam. W czwartki w ośrodku dla seniorów na Bielanach w Warszawie prowadzę gimnastykę. Zachęcam: spójrzcie na mnie, jestem energiczna, młoda, zdrowa, 22 lata do setki, co to jest?! Do ogródka do dziś przez okno wyłażę.

Z ciasta kruchego medale dla nich wypiekam i dekoruję. Co roku jest gala, pracownicy i kierownik. Rozdaję też dyplomy. I wierszyki piszę z przesłaniem. Jak oni się cieszą, kiedy je dostaną! Jak idą na wycieczkę, niektórym trzeba pomóc, biorę pod rękę. Są panie rozgoryczone. Miały ciężkie życie, dzieci nie pomagają. Głaszczę taką po główce i ona się uśmiecha. Jeżeli oni ze mną przez te kilka godzin się pośmieją, to dużo.

Pokazują mi wyniki badań i tłumaczę, co z nich wynika. Sprawdzamy daty przydatności leków.

Odwzajemniają się, bo chcą ćwiczyć. Po powrocie ze szpitala usłyszałam: „Jak myśmy się za tobą stęskniły!”. Jak to wycenić? Nie lepiej komuś pomóc, niż zarobić 200 zł? Mam satysfakcję, że przydaje się moje życie komuś.

Pracowałam 45 lat, to nie narzekam, że mam niską emeryturę. Zostałam wolontariuszką, bo mam charakter wolnego człowieka – robię to, na co mam ochotę.

Gadałyśmy do wyczerpania

Joanna Konieczna była dziennikarką, pracowała w kancelarii premiera i w Ministerstwie Kultury. Szczupła, energiczna, wygląda na 55 lat: – O nie, nie powiem wieku! To za dużo.

Pierwsza była Moniczka. Chodziła do liceum. Ojciec alkoholik, matka leżąca, po wylewie. Moniczka wszystko w domu robiła. Załatwiała rehabilitację, wychodziła w gminie mieszkanie z windą. Mieli niewielkie alimenty, słyszałam, jak się denerwowała na brata: dlaczego kupiłeś takie drogie masło? Ciągle się obrażał, a ona ustępowała, bo był ukochanym dzieckiem mamy. Potem została opiekunem prawnym obojga, bo nikogo innego nie było.

Miałam jej pomagać w nauce, ale zaczęłam zabierać do teatru, do kina. I rozmawiałyśmy, bo jej mama nie była do pogadania. O tym, że trzeba iść za swoim zainteresowaniem, nie zwracać uwagi na pozory.

Monika zdała maturę, miała chłopaka i po co ja tam? Jak będzie chciała, to zadzwoni.

Druga pani miała 102 lata – słabo widziała, ale miała niezwykle bystry umysł! Obie interesujemy się polityką. Słuchała TOK FM i radia ojca Rydzyka, bardzo się na niego buntowała. Gadałyśmy do wyczerpania. Nawet się kłóciłyśmy – o Palikota na przykład, nie znosiła go, a teraz się nawet przychylam do jej opinii.

Piłyśmy kawę, czytałyśmy pocztę – ze skrzynki przynosiłam stosy podziękowań za datki od rozmaitych fundacji. Syn z zagranicy jej pomagał finansowo. Przychodziła manikiurzystka, pedikiurzystka, rehabilitant. Jakaś pani sprzątała, jakaś gotowała. Ja jedyna dostawałam kawę. Ale po dwóch latach się skończyło, bo nie mogła dłużej mieszkać sama i przeprowadziła się poza Warszawę.

Mam teraz trzecią panią. Też słabo widzi i potrzebowała kogoś do wychodzenia na spacery. Zawsze idziemy na pocztę, bo nie lubi chodzić bez celu. Trzyma mnie pod rękę i opowiada: teraz to ludzie tacy, a kiedyś tacy, ale to nie jest narzekanie! Opowiada o swojej młodości. Jest w tym urok, harmonia jakaś. Jakaż zgoda. Miło mija mi czas. Gdy rozmawiam z ludźmi, często mam uczucie: już przestałby gadać, a tu ani razu tak nie pomyślałam.

Zadzwoniłam raz, że przyjdę dwie godziny później, a ona: „To ja się już będę ubierać”. Jak mogłabym zawieść, skoro tak czeka? Ciągle: „A może panią poczęstować?”, „A może kupimy wuzetkę albo sernik?”. Mówię: „Dziękuję, nie jadam słodyczy”. „To co ja pani dam?”. „No nic, po prostu jesteśmy, dobrze nam razem. Czy ja pani coś przynoszę?”.

Gdy się ma nową osobę, zawsze się odczuwa pewien lęk, czy to zaskoczy. A ona zadzwoniła do pani Kasi, koordynatorki wolontariatu na Bielanach, podziękować za mnie.

Co człowieka spotka, gdy nie pójdzie rano do pracy? Myślałam o tym przed emeryturą, bo bardzo się jej bałam. Odczuwam jako niebezpieczeństwo, że zostanę na tej pustyni czasu. Bardzo lubię się spieszyć, taki mam temperament.

Angielskiego uczę się ze względu na spotkania z Pepiro, partnerem mojej córki, która mieszka w Amsterdamie. Zajmuje mi to godzinę dziennie. Chodzę na aerobik w wodzie i na pilates. Chcę się zapisać na komputerową obróbkę zdjęć. Jestem na bieżąco z kinami, teatrami, uzależniona od „Gazety Wyborczej” i TOK FM. Mam też działkę pod Warszawą i jeszcze trochę pracuję – piszę dwa teksty w miesiącu.

A wolontariat? Nie wynika z wielkoduszności, to czysto pragmatyczne: czuję się potrzebna i chcę mieć zajęcie, co pomaga mojej psychice.

Marzenie łatwe do spełnienia

Anna Dubrawska-Skalska, 75 lat, była dziennikarka: – Przyszłam: „Może pani poczytam?”. „Nienawidzę, jak mi się czyta”. „Może wyjdziemy na dwór, jest ładna pogoda, pomogę pani z windy, do windy?’. „Nienawidzę chodzić na spacery”. „Następnym razem przyniosę płytę, może się pani spodoba?”. „Nie. Nie. Nienawidzę muzyki”.

Poprosiłam znajomego psychiatrę, żeby się ze mną do niej wybrał. Powiedział: „Charakter, nie choroba”. Odwróciłam sytuację: „A o czym by pani chciała ze mną rozmawiać?”. Zastanowiła się: „O chorobach albo o jedzeniu”. Zrozumiałam, że nie jestem dla niej partnerką.

Następny był mężczyzna od 20 lat chory na stwardnienie rozsiane. Był jak kłoda, tylko głową mógł poruszać, ale jego świat ciekawił. Chciał ze mną rozmawiać o teatrze, o audycjach telewizyjnych, o tekstach w gazetach. Naprawdę na mnie czekał! Odwiedzałam go dwa razy w tygodniu. Kiedyś spytałam, co by mu sprawiło radość. „Nie zdążyłem przejechać nowymi mostami w Warszawie” – powiedział. W pobliżu była szkoła. Poprosiłam chłopców z najstarszej klasy, żeby mi go znieśli – nie było windy – usadzili w samochodzie i potem wnieśli. Wielu się zgłosiło. Przejęci bardzo.

Przypięłam go mocno pasem i pojechaliśmy. Mnie spełnienie jego marzenia przyszło niesłychanie łatwo, a dało tyle samo radości co zrealizowanie własnego.

Czasem trafiamy w gorsze samopoczucie podopiecznego, czasami jestem umówiona i zgrzytam zębami, że idę, ale potem zawsze robi się lepiej.

Miałam okres zainteresowania religioznawstwem – buddyzmem, kabałą. Wszystkie te religie, nie tylko nasza, chrześcijaństwo, mówią: nie będziesz, człowieku, szczęśliwy, jeśli nie potrafisz dawać. Ta potrzeba jest częścią naszej natury. Nie mamy pieniędzy, dajmy swój czas i pod koniec zobaczymy, że jest fajnie. W młodości tego nie wiedziałam. Radość czerpałam z żeglowania, podróżowania, z jazdy na nartach. Ale przestało mi to wystarczać. W miarę upływu lat zaczęłam czuć i rozumieć, że nie jest dobrze tylko chłapać życie, bo zubożymy się, skrzywimy, jak ptak postrzelony. Są ludzie obdarzeni darem rozumienia tego wcześniej i im jest w życiu lepiej.

Ale do dziś żegluję, jeżdżę na nartach. Ciągle mam szafkę w końskim klubie, mogę zadzwonić, żeby mi przygotowali konia, i sprawia mi to wielką radochę! Nie jestem na wolontariat skazana.

Chodziłam na pogrzeby moich podopiecznych. Pan umarł po trzech latach. Joga uczy, że przywiązanie nie jest dobre, wiec troszkę je tonowałam, ale jak odchodzili, był ból. Kolejną podopieczną trzymałam za rękę, kiedy umierała. Dusiła się, cały czas miała aparat przy łóżku. Bardzo inteligentna, umysłowo bardzo aktywna. Była dyrektorem banku. Nie miała nikogusieńko na świecie. Przeżyła życie samotnie, w pracy. Interesowała się podróżami, moje zdjęcia ją ożywiały. Dziwiłam się: są programy podróżnicze, wystarczy nacisnąć pilota. A ona mówiła: to nie to. Bardzo ją lubiłam. Bardzo mi było przykro, kiedy umarła.

Ale po kilku tygodniach przychodzę do pani Kasi i mówię: pochowałam go, pochowałam ją i jestem do dyspozycji.

Dokonując wyborów w przyjaźniach czy znajomościach, gromadzimy ludzi podobnych, a tu jest szansa wyjścia na spotkania z osobami, których bym nie poznała.

Świat jeszcze nie zwariował

Katarzyna Kulik-Cała, od 14 lat koordynator wolontariatu w Ośrodku Pomocy Społecznej dzielnicy Bielany w Warszawie: – Każdego dnia mi udowadniają, że świat jeszcze nie zwariował. Normą powinno być, że sobie pomagamy, zauważamy, że sąsiad przestał wychodzić. Wśród naszych wolontariuszy starsze osoby stanowią kilkanaście procent. Są bardzo solidni. Przychodzą przez wiele lat. Na początku staram się dowiedzieć, jakie mają zainteresowania i co by chcieli robić. Co sprawia im przyjemność? Oferty dla wolontariuszy spływają od pracowników socjalnych, którzy bywają w domach klientów OPS, ale też od pedagogów szkolnych, kuratorów i osób prywatnych. Najczęściej potrzeba pomocy w nauce matematyki i języka angielskiego dla dzieci klientów. I są osoby starsze – wolontariuszom proponujemy, żeby się zajęli nimi poprzez rozmowy, wyjście na spacer, zrobienie niewielkich zakupów. Bardzo nas interesują projekty artystyczne, bo mamy dwa dzienne ośrodki wsparcia dla osób starszych.

Beata Tokarz-Krzemińska, Towarzystwo Inicjatyw Twórczych Ę: – Wolontariat jest popularny na Zachodzie. Odwiedziłam w Londynie projekt „Mężczyźni w warsztacie”. Zrobili sobie kanciapę z narzędziami w centrum sąsiedzkim. Szkoła zgłosiła im prośbę o kurnik. Park, że potrzebują kładki nad strumyczkiem. Przynosili kawę, herbatę, mieli system dyżurów. W USA i Wielkiej Brytanii starsze osoby pracują z dziećmi z trudnych środowisk, z nastoletnimi matkami. W Berlinie – to program z dużym wsparciem psychologów – są mediatorami w szkole. Są też programy wolontariatu, gdzie inżynierowie czy architekci pracują w Afryce przy budowach. Dla nich to przygoda w egzotycznym regionie. Aktywność fizyczna, bycie w grupie i podejmowanie nowych wyzwań aktywizują pracę mózgu i opóźniają procesy starzenia.

Anna Dubrawska-Skalska: – I u nas wolontariat też robi się coraz popularniejszy, wielu młodych przychodzi. Stajemy się coraz fajniejszym narodem.

Według badań Eurobarometru w Polsce doświadczenia w wolontariacie deklaruje 12 proc. osób powyżej 55. roku życia, podczas gdy w Islandii 64 proc., w Holandii i Szwecji – po 56 proc., w Austrii – 49 proc. Średnia w UE to 27 proc.

Zimnokrwiści

Składniki krwi przetacza się przy co dziesiątej operacji. Każdy z nas lub naszych bliskich może potrzebować transfuzji. A kiedy ty ostatnio oddałeś krew?

Małgosia i Jacek wczoraj przylecieli z Finlandii, gdzie są na kontrakcie, dziś przyszli oddać krew. Dla nich krwiodawstwo zaczęło się dwa lata temu. Przy porodzie Gosia niespodziewanie doznała krwotoku, straciła 3 litry. Jej serce się zatrzymało. Natychmiastowa cesarka. Przetoczenie. Siedem jednostek. – Ta sytuacja mi uświadomiła, jak niewiele potrzeba, by życie się skończyło – mówi Jacek. Od tego czasu oddał krew sześć razy. – Spłacam dług – mówi Gosia. Oddała dziś po raz pierwszy (jako matka karmiąca nie mogła tego robić). – W Finlandii jest zupełnie inna kultura krwiodawstwa. Oddają wszyscy. Co 2–3 miesiące pod moją firmę podjeżdża ambulans i pracownicy schodzą pojedynczo. Standard – kwituje Jacek.

Puste półki

W lodówkach Regionalnego Centrum Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa przy ul. Saskiej w Warszawie (to sklep z krwią dla wszystkich szpitali województwa) można zobaczyć głównie metalowe pręty pustych półek. Dzień jak co dzień. Kiedyś niedobory były głównie od czerwca do września, kiedy młodzież wyjeżdżała na wakacje. Teraz nie ma już lepszych okresów. Krwi brakuje okrągły rok. Szpitale nieraz czekają na krew po kilka dni. Dziś w każdym razie nie odbędzie się w całym województwie żadna planowa operacja.

W Polsce w 2006 r. krew oddał co sześćdziesiąty dorosły. Dla trzech dawców na pięciu to przygoda jednorazowa. W kilkunastu warszawskich biurowcach organizowana jest zbiórka krwi od chętnych pracowników. Michał Wysokiński, kierownik departamentu administracji Deutsche Bank, otworzył punkt krwiodawstwa w budynku Focus. Półtora roku temu na skutek reorganizacji zamknięto punkt w szpitalu dziecięcym przy ul. Litewskiej, gdzie chodził regularnie od 2003 r. Pielęgniarki znały swoich krwiodawców, pytały: Jak dzieci, jak się udał urlop. – Oddanie krwi to akt osobisty, chciałoby się, żeby towarzyszył temu ciepły klimat – mówi Michał. Spróbował więc zorganizować zbiórkę w miejscu pracy.

Drzwi wejściowe do budynku mija codziennie 2 tys. pracowników Focusa, więc na tydzień przed akcją rozwiesza plakaty. W wejściu, w holu głównym, w kuchniach, przy wejściu do stołówki. W recepcjach leżą ulotki. Do wszystkich pracowników swego banku (250 osób) Michał rozsyła imienne e-maile, a przychylny przedsięwzięciu zarządca budynku – do pozostałych firm.

W pierwszej akcji w lipcu 2005 r. uczestniczyły 43 osoby; w drugiej, październikowej – 31; w kolejnych – trochę ponad 20. To raptem 1–2 proc. zatrudnionych w biurowcu…

Ambulans warszawskiej stacji po całym dniu pracy zazwyczaj przywozi do stacji ok. 20 jednostek krwi (jedna jednostka krwi pełnej to 450 ml). Raz w miesiącu zdarzają się takie perełki jak Polfa Tarchomin czy Uniwersytet Warszawski, gdzie podczas jednej akcji krew oddaje nawet 90 osób. Pracownicy oddają swoją krew nieodpłatnie, bo trudno nazwać zapłatą osiem czekolad regeneracyjnych, odpis podatkowy, perspektywę nieodpłatnych przejazdów komunikacją miejską po 10 latach regularnego krwiodawstwa, medal czy przysługujący dzień wolny od pracy. Tym bardziej że pracodawcy zazwyczaj nie honorują zwolnień. – Jak ambulans przyjeżdża do biura, wolny dzień na dojazd nie jest konieczny. A odpoczynek? Tu jest praca biurowa, rowów się nie kopie – mówi Michał.

Motobank 777

W dłoni gumowa piłeczka – praca mięśni sprawia, że krew płynie szybciej. Pielęgniarka delikatnie wkłuła się w żyłę. Najbardziej przykra część zabiegu już za nami. Mija minuta. Czuć przyjemne ciepło rurki, która leży na przedramieniu. Waga wskazuje już 100 udojonych mililitrów.

Przedsionki serca zapewne zauważyły ubytek krwi. Nie wypełniają się do końca, ścianki są mniej napięte, co oznacza, że układ krążenia jest za słabo wypełniony – trzeba przeciwdziałać spadkowi ciśnienia. Reakcja organizmu jest natychmiastowa: skurczyć najdrobniejsze naczynia krwionośne w mięśniach. Nie wystarczy? To jeszcze skurcz naczyń w trzewiach i w skórze. Jak w wężu ogrodowym: mniejszy otwór ujścia – wewnątrz ciśnienie wzrasta. Priorytet to ochronić mózg przed niedostatecznym ukrwieniem. – Ubytek 450 ml krwi pod względem zmiany ciśnienia można porównać do obciążenia, jakiego on doznaje, gdy zmieniamy pozycję z leżącej na stojącą – kwituje obawy prof. Jacek Przybylski z Akademii Medycznej w Warszawie.

Układ krążenia potrafi też błyskawicznie uzupełnić ubytek cieczy. Wysysa ją z tkanek – to skutek różnicy ciśnień po skurczu naczyń. Swoisty dług, który w ciągu kilku godzin trzeba będzie spłacić – napić się wody lub herbaty. Póki tego nie zrobisz, nerki ograniczą wydalanie wody z organizmu. Cztery minuty czterdzieści sekund. 450 ml krwi. Koniec zabiegu. Dziękujemy.

Dorota Borowska motorami pasjonuje się od zawsze. Jako nastolatka jeździła ze swoim ówczesnym chłopakiem jako tak zwany plecak. Czytała motoryzacyjne gazety. Rok temu postanowiła zabrać się za sprawę na poważnie. Zebrała pieniądze na Kawasaki AR6, teraz robi prawo jazdy kategorii A. Mimo że nie czuje się jeszcze pełnoprawnym motocyklistą, uczestniczy w życiu środowiska. Założyła w Warszawie motocyklowy bank krwi 777. To inicjatywa zrodzona w Poznaniu we wrześniu 2006 r.

– Mówią o nas lekceważąco: dawcy narządów, ale to nieprawda. Już przy zderzeniu z prędkością 50 km/godz. tkanka miękka jest tak zmasakrowana, że nie nadaje się do przeszczepu – twierdzi Dorota. Za to co drugi motocyklista to krwiodawca.

W pewnym sensie bank krwi jest fikcją. Koncentrat krwinek czerwonych ma datę przydatności: 35 lub 42 dni od pobrania. Osocze świeżo mrożone przetrwa rok, a koncentrat krwinek płytkowych – pięć dni. Idea banku to w istocie forma rekrutacji potencjalnych krwiodawców.

Dziś 7 proc. polskich krwiodawców oddaje krew dla konkretnej osoby, czyli zapewnia tej osobie pierwszeństwo w dostępie do odpowiedniej krwi. Dokonuje się zamiany krwi oddanej na odpowiednią jej grupę. Chociaż w sytuacji zagrożenia życia szpital ma obowiązek zapewnić krew i teoretycznie nie ma prawa uzależniać przeprowadzenia zabiegu od złożenia donacji przez rodzinę i znajomych. Ale co zrobić, gdy krwi fizycznie nie ma? Nie wyczaruje się.

Bank motocyklistów sprowadza się zatem do hasła: 777. Można się na nie powołać w stacjach Poznania, Warszawy, Szczecina, Opola, Łodzi. Pełni ono taką funkcję jak owo nazwisko konkretnej osoby. Bank zgromadził już ponad 30 l krwi. W razie potrzeby motocykliści będą mogli powiedzieć: Oddaliśmy, proszę podać z tej puli. Na razie, poza jednym przypadkiem, nie było takiej potrzeby. Ich krew jest podawana innym chorym.

Mason krwiopijca

Negatywne skutki krwiodawstwa? – Nie ma takich badań, które łączyłyby z krwiodawstwem jakiekolwiek skutki chorobowe – mówi prof. Przybylski.

Dorosły człowiek ma w krwiobiegu ok. 5 l krwi. – Pani ma hematokryt, czyli objętość krwinek w całej krwi – 44 proc. Nawet gdyby utraciła pani cały litr, czyli ponad dwa razy tyle, ile honorowo oddała (byle nie nagle!), to po uzupełnieniu płynów hematokryt obniżyłby się do 35 proc., a to ciągle jest dolna granica normy. Ludzie chodzą po ulicach mając hematokryt 20 proc. Poziom śmiertelny to 6 proc. – tłumaczy prof. Wiesław Jędrzejczak z kliniki Hematologii i Transfuzjologii Szpitala Akademii Medycznej w Warszawie, na dowód, że krwiodawstwo jest zupełnie bezpieczne.

Hematokryt zwykle spada nieznacznie – dużo mniej, niżby wynikało z rachunku matematycznego. Zapas czerwonych krwinek, na wypadek krwotoku, magazynowany jest w wątrobie i śledzionie. Wprawdzie w tej ostatniej to krwinki-starowinki, które przybyły tu obumrzeć, ale jeszcze kilka dni popracować mogą. Zwykle produkcja nowej krwinki trwa ok. 2 tygodni, po krwotoku – kilka dni. – Odmłodzenie krwi to bonus krwiodawstwa. Ludzie od zawsze dla zdrowia robili sobie krwioupusty. Utaczał cyrulik, przystawiał pijawki. Nawet hipopotamy sobie krwioupusty robią. To poprawia kondycję systemu krwiotwórczego i całego organizmu – zapewnia prof. Jacek Przybylski.

Kamil pierwszy raz oddał krew w wieku 18 lat. I zemdlał. Drugi raz przyszedł po dwóch miesiącach, znów zemdlał. Kiedy zemdlał za trzecim razem, zbiegli się lekarze i zabronili mu więcej przychodzić. Zupełnie się nie przejął, choć w domu było trochę paniki. – Gdyby powiedzieli mi coś konkretnego, że nie mogę oddawać, bo moja krew się nie nadaje, nikomu się nie przyda, nie spełnia parametrów albo że jestem chory, to pewnie bym przestał przychodzić. Ale oni mówią, że krew jest okej, tylko mam słaby organizm i za którymś razem może zdarzyć się zapaść – twierdzi Kamil. Stara się zmniejszyć ryzyko. Przychodzi rano, wypoczęty, najedzony, dobrze nawodniony. Po oddaniu krwi czuje się senny, więc zwykle wybiera wolne dni. – Ludzie niszczą sobie zdrowie pijąc, paląc, narkotyzując się. Moja krew przynajmniej się komuś przyda – mówi.

Za czwartym razem przestał mdleć. W książeczce PCK ma dziewięć pieczątek. Kiedy na lekcję weszła nauczycielka z prośbą o oddanie krwi dla kolegi po wypadku, zgłosił się na ochotnika. Pozostali zaczęli pytać: Dlaczego to robi? Czy to boli? W ciągu dwóch dni w centrum krwiodawstwa zameldowali się kolejno wszyscy – łącznie 22 chłopa z jednej klasy technikum mechanicznego. Od tej pory chodzili razem. Po lekcjach do stacji. Potem do pubu. I dopiero do domu.

 Kiedy się urodziłem, miałem wszystkie możliwe choroby. W wieku 14 dni przetoczono mi całą krew, od ojca. On ma nawet medal za honorowe krwiodawstwo. Od zawsze planowałem, że też będę krew oddawał – mówi Kamil. I wbrew wszystkiemu dotrzymuje słowa.

Jest jakiś opór w polskim narodzie. Co każe obojętnie mijać plakaty i apele o krew? Ludzie się boją, najczęściej bezpodstawnie.Zakażenia? Krew przesiadła się ze szklanych butelek do jednorazowych woreczków mniej więcej wtedy, kiedy mleko z butelki do kartonu. Dziś krew od dawcy do biorcy płynie w jałowym systemie zamkniętym, zgodnie z regułami certyfikowanego systemu zarządzania jakością. Do obróbki krwi stosuje się najnowocześniejsze urządzenia i preparaty.

Strach przed widokiem krwi? – To atawizm. W czasach prehistorycznych zranienie oznaczało zazwyczaj eliminację. Przeżywał silniejszy, który nie dał się zranić, więc widok własnej krwi powodował silną negatywną emocję – wyjaśnia prof. Przybylski. – Dodajmy, że głównie u mężczyzn.

Obawa, że krwiodawcy kiedyś krwi zabraknie? Absurd! Komórek macierzystych w szpiku, z których powstają poszczególne rodzaje krwinek, mamy 50, a może nawet 500 razy więcej, niż jesteśmy w stanie zużyć podczas całego życia.

Poza tym ludzie wstydzą się, gdy przed oddaniem krwi muszą odpowiadać na pytania o ryzykowne zachowania seksualne, które się zadaje ze względu na profilaktykę HIV/AIDS. No i nie ma w Polsce mody na krwiodawstwo. W Internecie można spotkać poglądy typu: a czy ja wiem, komu ta krew zostanie przetoczona? A jak pijakowi? Narkomanowi? Masonowi jakiemuś?

Zrób to sam

Dla co trzeciej osoby próba oddania krwi kończy się zresztą niepowodzeniem. Lista dyskwalifikacji z jednego dnia: trądzik, astma, arytmia serca, podwyższone ciśnienie krwi, leczenie psychiatryczne, podwyższone białe krwinki, niedolot (zemdlał nim na wadze pojawiło się 450 ml), nadlot (więcej niż 495 ml, też do utylizacji, bo nie jest zachowana proporcja konserwantu do ilości krwi w woreczku), za słabe żyły, guzek tarczycy, podwyższona temperatura, leki, menstruacja, krwiodawca zrezygnował po oddaniu próbki do morfologii, przekłucie pępka, depilacja kosmetyczna, przebyta żółtaczka.

Krew mogą oddać wyłącznie osoby zdrowe. Dokładną listę przeciwwskazań można znaleźć na stronach internetowych każdego z regionalnych centrów krwiodawstwa.

Pacjentom nie podaje się tzw. krwi pełnej, by niepotrzebnie nie obciążać ich organizmu obcym białkiem – składnikami, których nie potrzebują i będą musieli na własny koszt się pozbyć.

Po 15 minutach wirowania krew w woreczku się rozwarstwia. Na dnie są krwinki czerwone, które teraz zagęszczone nabrały barwy wręcz czarnej. Nad nimi unosi się żółtobeżowe osocze. Jak się bliżej przyjrzeć, rozdziela je jasny kożuszek – tworzą go białe krwinki i płytki krwi.

Pod naciskiem elektronicznej prasy 220 żółtych ml przeciska się do pustego woreczka na górze, a 300 ml czarnych – do tego na dole. W środku woreczka zostaje kożuszek. Oddzielną ścieżką podróżują porcje, które bada się pod kątem wirusologicznym (HIV, żółtaczka, kiła) i serologicznym (grupa krwi, czynnik Rh, przeciwciała). Morfologię krwi (białe krwinki, czerwone, płytki krwi) robi się na wstępie jeszcze przed dopuszczeniem do pobrania właściwego.

Od ukłucia do lodówki w dziale ekspedycji krew przechodzi przez 40 par rąk. Każda czynność rozpoczyna się i kończy identycznie – sprawdzeniem zgodności danych na opakowaniu i wprowadzeniem informacji o jej wykonaniu do systemu komputerowego. Dopiero kiedy wszystkie czynności i badania są wykonane, system drukuje etykietę z kompletem danych. Tak opisana jednostka krwi może ze stacji wyjechać. Jej produkcja trwała około doby.

W 2005 r. na 500 tys. dawców było 1266 płatnych. Rzadkie dobro zazwyczaj jest cenione i dlatego sporadycznie płaci się osobom o rzadkich grupach krwi, wzywanym imiennie. W większości jednak ustawiają się do kasy tzw. dawcy zimmunizowani, czyli specjalnie szczepieni w celu wytworzenia określonych przeciwciał. Z ich osocza produkuje się np. immunoglobulinę anty-D, podawaną Rh (–) ciężarnym, w celu zapobiegania konfliktowi serologicznemu, jeśli dziecko, które noszą, ma grupę Rh (+).

W lodówce ekspedycji przy Saskiej jest jedna półka przyszłości. Nazywa się autotransfuzja. W 2005 r. leżały na niej worki z krwią dziesięciu pacjentów. W 2006 r. – już kilkuset. Codziennie przychodzi ktoś, kto chce oddać krew dla samego siebie. Żeby dobrać idealnie, trzeba by przebadać milion donacji, jak przy przeszczepie, więc przetoczenie własnej krwi to pod każdym względem najbezpieczniejsza forma transfuzji. Do operacji planowej można sobie krwi uzbierać. Do kolana wystarczą trzy jednostki, standardowo do innych zabiegów – dwie. Przy dobrym stanie zdrowia do autotransfuzji można oddawać krew co tydzień po 450 ml. Własna krew czeka wtedy w lodówce przy Saskiej i w określonym momencie przyjeżdża na oddział wskazanego szpitala.

Krew przetacza się najczęściej przy otwartych złamaniach, transplantacjach, operacjach ginekologicznych i wycinaniu dużych nowotworów. Ponadto – przy białaczce i hemofilii. A krwi ciągle brakuje…

https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kraj/215997,1,zimnokrwisci.read

Raczkowanie po ekranie

Czy już przedszkolakowi potrzebny jest dziś komputer? Jedni traktują go jak darmową niańkę. Inni demonizują zagrożenia.

Mamo, co to jest mgławica? – 5,5-letni Ksawery ogląda niebo w programie Google Earth. Na ekranie monitora zdjęcie z teleskopu Hubble’a przypomina kolorowo podświetlone dymy. Ksawery, operując strzałkami na klawiaturze, porusza się między gwiazdozbiorami. Umie pisać, więc w wyszukiwarce wstukuje: droga mleczna. – Mamo, czy to jest to niebo, do którego idzie się po śmierci? – pyta w końcu.

Ksawery nauczył się czytać sam – ktoś kiedyś posadził go przed edytorem tekstu. W wieku czterech lat pisał już krótkie liściki do babci. Notował przepisy kulinarne. Ubiegłej zimy z wujkiem czatowali na Skypie, a to znacznie ciekawsze niż samotny Word. Gdy miał cztery lata, mama poprosiła, żeby sprawdził, o której odjeżdża najbliższy autobus linii 700. Znalazł. Teraz to jego ukochana witryna – został fanem komunikacji miejskiej. Sam odnalazł strony miłośników tramwajów i stronę przegubowiec.pl. Interesują go strony dobranocek, książeczek i czasopism, które czyta.

Współczesny rodzic coraz częściej na typowe dziecięce pytania odpowiada: nie wiem, ale możemy sprawdzić w Internecie. Komputer to dziś sprzęt tak powszedni jak lodówka, odkurzacz czy czajnik. – Włączony jest cały dzień, częściej niż telewizor – mówi Joanna Gorzeń-Noszczak, mama Ksawerego. Oboje z mężem są architektami, używają tych maszyn do pracy. Pozwalają synowi korzystać z komputera, bo niby dlaczego nie?

Przedszkolak przy komputerze nie jest jeszcze w Polsce zjawiskiem naukowo zbadanym. W Stanach Zjednoczonych, gdzie Internet jest dostępny w 70 proc. domów, dwoje na troje dzieci poniżej 6 roku życia korzysta z sieci, z czego duża część codziennie. – Kompetencje potrzebne do obsługi komputera kształtują się już w 8–10 miesiącu życia – mówi Katarzyna Ziółkowska, psycholog, autorka książki „Przedszkolaki w sieci” (w druku) i doktorantka Instytutu Psychologii UAM w Poznaniu. Pierwsze próby zabaw klawiaturą czy myszą podejmują, siedząc na kolanach rodziców. Bardzo szybko zauważają związek między działaniem i skutkiem. Dwulatki z powodzeniem surfują samodzielnie. Wprawdzie uczą się procedur na pamięć i gdyby im poprzestawiać ikony, pogubiłyby się, ale na znanej stronie mogą spędzać godziny.

Zaczyna się od oglądania bajek lub filmików. Potem puzzle, zgadywanki, loteryjki, kolorowanki – to, co pokolenie rodziców robiło na papierze, one mają w komputerze. Gry dla najmłodszych to dobieranie właściwych kształtów do zatykania dziur w rurach. Z kości trzeba zbudować dinozaura, z części samochód. Dopasować dźwięki do instrumentów. Jeśli dziecko dobrze policzy kasztany i trafnie dopasuje liść, z głośnika usłyszy radosny głos: „Brawo! Jesteś wspaniały! Zawsze można na ciebie liczyć!”. A to motywuje do dalszej zabawy. Komputerowa „Gratka” co miesiąc zapoznaje graczy z kilkoma literami. – Dzięki tym grom w wieku czterech lat potrafił napisać moje imię, swoje, taty – zachwyca się dr Dominika Urbańska-Galanciak, socjolog, badaczka gier komputerowych, a prywatnie mama 6-letniego Kuby.

Swój własny komputer chłopiec ma w pokoju od trzeciego roku życia. Na pulpicie ledwie mieszczą się ikonki wszystkich zainstalowanych gier. Godzinę dziennie gra na pewno. – Ja wolę, żeby pograł, niż ma jakiś film oglądać – mówi jego mama.

W wieku około 5 lat mali gracze zaczynają sięgać po tzw. platformówki. Trzeba wskoczyć do jadącej windy, rzucić piłką w przycisk, by otworzyły się drzwi – czyli skoordynować ruchy. 6-latki i starsze dzieci najchętniej włączają gry sportowe. Następny krok to gry przygodowe, gdzie trzeba stosować myślenie strategiczne.

Z mamą Kuba gra głównie w gry polegające na kooperacji bohaterów, a z tatą, żeby porywalizować – w wyścigówki albo ulubione „Lego Star Wars”. Sam podróżuje z programem pokazującym zabytki, zwierzęta i kulturę różnych krajów świata.

Inne mózgi

Rodzice 5-letniego Eryka sami lubią grać. Nieraz chłopiec patrzył (jak na film), gdy tata Damian Zieliński (grafik, artdirector w firmie produkującej gry komputerowe) jako „nieumarły” (zbój z mieczami, najwyższy 70 poziom) wraz z sześcioma podobnymi poczwarami walczy ze smokiem. Nie widzi (bo już śpi), że wieczorami tata siada przy swoim komputerze, mama Kasia obok, przy swoim, i wyruszają na wspólne misje. W tym domu to zwyczajny sposób spędzania wolnego czasu. Telewizji nie oglądają. – Inni mają „M jak miłość” i przeżywają emocje bohaterów serialu, my też mamy swoich, tylko możemy kreować ich przygody – mówi Kasia.

Czasem Eryczek prosi, by w Warcrafcie znaleźć mu jezioro, żeby mógł – jak to się w języku komputerowych fanów określa – ponurkować Panią Elfka (którą gra mama). Biega, zbiera leśne owoce, lata nią nad bajecznymi krainami, siedząc na smoku. Każe mamie rzucać czary, żeby zobaczyć, jak działają. Ulubioną grą Eryka są Piniaty na x-boxie. Interfejs rozpracował w jeden wieczór. – Dzięki temu, że obcuje z technologią, której w jego wieku nawet nie mogliśmy sobie wyobrazić, ma inaczej ukształtowany mózg – twierdzi Damian. X-boksa kupili dla siebie. Na początku nic im nie wychodziło i się zniechęcali. – My musimy pokonywać w sobie bariery, których on w ogóle nie ma – mówi. Eryk nie rysuje, woli internetowe kolorowanki. Ręcznie mu nie wychodzi i się denerwuje. Po co rysować kotka, skoro ładniejszego można znaleźć w Internecie i wydrukować?

– Być może mozolny trening pisania, który wszyscy przeszliśmy, nauka koordynacji wzroku i precyzji ręki, ma udział również w kształtowaniu się innych funkcji, np. w posługiwaniu się mową – zastanawia się psycholog Katarzyna Ziółkowska. – Ale nikt nie zrobił jeszcze badań, które by tego dowiodły. Nie wiadomo, czy komputer wywołuje u dzieci zmiany na poziomie ośrodkowego układu nerwowego, który w tym wieku pod wpływem doświadczeń się kształtuje. Badanie, jak ich mózgi funkcjonują poznawczo, to dopiero przyszłość. Może się okazać, że ten wpływ wcale nie jest wielki.

Eryk mówi: kolega mnie popchnął i spadłem na kość ogonową. To echa gry „Encyklopedia małego człowieka” o organach ludzkiego ciała, dodawanej gratis do płatków kukurydzianych. Damian i Kasia troszkę zazdroszczą synowi, że w jego wieku przeszedł już przez dziesiątki różnorodnych światów. – Widzi je dosłownie, dotyka. Może się inspirować. Jego świadomość jest nieporównywalnie bogatsza, niż była nasza w tym wieku– mówi Kasia.

Najbardziej się boi, żeby żaden z nich nie okazał się ciekawszy od normalnego życia. Sama dostała komputer w wieku 14 lat i mogła grać, ile chciała. Po dwóch latach, zamiast rozwiązywać problemy w szkole, uciekała w granie. Damian ma mniej obaw: – Jego szybko te światy nudzą i chce przeskakiwać do kolejnych – obserwuje.

W zasadzie Eryk wie, że to co jest w grze, nie dzieje się naprawdę, ale dziś ta granica nawet dla ludzi dorosłych jest dość mętna. – Jak ktoś powie coś przykrego w grze, to ja czasem się zastanawiam, czy on mnie obraził, czy to się przytrafiło tylko mojej postaci? Ludzie chodzą struci w realu, jak wirtualny przedmiot zgubią – mówi Kasia i nie wymaga od Eryka, żeby się nie przejmował. Zabraniają mu jedynie gier, które go frustrują. Jak nie może zrobić zbyt wielu rzeczy, staje się agresywny, a granie to ma być przyjemność.

Puzzle po węgiersku

Zdaniem Damiana szkoła ma przestarzały system edukacji. Zmusza dzieci do czytania całych tomów, czego dzisiejsze życie nie wymaga. – Mamy inny dostęp do informacji. Gdy coś cię interesuje, zadajesz pytanie i natychmiast dostajesz odpowiedź – mówi.

Nie przeraża go, że dzieci nie potrafią koncentrować uwagi na tyle, by przeczytać książkę, a nauczyciele skarżą się, że dziś każdy z nich musi migać niczym neon, ścigać się ze światem gier, by na lekcji skoncentrować dziecięcą uwagę. – Najpierw ludzie sobie opowiadali, potem ktoś wymyślił alfabet i wyrył treść w kamieniu. Potem powstał papier – łatwiejszy w użyciu, w końcu druk. Teraz mamy jeszcze doskonalsze formy przekazu, w których można uczestniczyć – mówi Damian. I dodaje: – Jeśli przekazy multimedialne okażą się ciekawsze, literatura odejdzie do lamusa. Nic nie zrobisz.

Polski Internet dla dzieci dopiero raczkuje, jest mało ciekawy. Można znaleźć takie strony jak witryna Krakowa czy Instytutu Cervantesa, gdzie dzieci uczą się języka hiszpańskiego. Mamy na forach wymieniają się ciekawymi linkami. Posiłkować się można też stronami zagranicznymi, jak witryna BBC. Puzzle dziecko może układać po francusku, niemiecku czy węgiersku, chłonąc przy tym bezwiednie nowe słówka. Po stronach porusza się swobodnie, gdyż są one skonstruowane na podstawie symboli – dla dzieci nieczytających.

Najaktywniejsze na tym polu są przedsięwzięcia komercyjne. Również dlatego, że skonstruowanie dobrej strony dla dzieci kosztuje 200–300 tys. zł. Strony z zabawami dla najmłodszych mają soki Kubuś, horteksowy sok Leon, ale również ubrania marki Reserved. A także telewizje dla dzieci. Przedszkolaki same wymieniają się informacjami o istnieniu witryn.

Marka, która promuje swoje produkty poprzez serwisy dla dzieci, nie może sobie pozwolić na skandalizujące treści czy choćby bramkę do otwartego Internetu. Co najwyżej do innych reklam. – Najgorsze, co syn może zrobić, to zamówić DVD z USA, ale tego nie zrobi, bo nie poda swoich danych – mówią rodzice, którzy mają zaufanie do światowych marek. I tu mogą być zaskoczeni. Angielskie badania pokazują, że kilkulatki z powodzeniem dokonują zakupów. Te, które nie umieją jeszcze czytać, a rozumieją ideę wyszukiwarki i poruszają się po tym świecie bez opieki, wpisują w okienko nazwy marek np. Barbie, Witch, Winx. Wystarczy popełnić literówkę, by w odpowiedzi na zapytanie dostać strony z pornografią.

Na darmowych, popularnych stronach z rysunkowymi grami jest mnóstwo przemocy. Jedna polega na waleniu pięścią w komputer, aż się całkowicie rozpadnie, inna mierzy prędkość, z jaką gracz uderzył w balonowego miśka. Rysunkowe lale można ubierać w wyuzdane ciuszki. Bywa, że dzieci boją się wejść na kolejny poziom gry i ją wyłączają, bo jest tam zbyt straszna mucha. Gry w Internecie nie podlegają właściwie żadnej kontroli.

Same w sieci

Dzieci angielskojęzyczne, japońskie, koreańskie i niemieckie mają swoje wyszukiwarki Yahoo! Na tę niemiecką rząd federalny wydaje rocznie 1,5 mln euro. Zawiera 10 tys. haseł. Polskie na razie mają rozwijający się, nadzorowany przez wolontariuszy katalog 50 stron na sieciaki.pl.

Ksawery korzysta z Google. Dokładnie czyta opisy wyników wyszukiwania, nim wejdzie na stronę. Zawsze pyta, czy może. – Właściwie to razem szukamy. Mamy jeden pokój, z aneksem kuchennym. Widzę, co robi – mówi Joanna. Nie zainstalowali jednak programu do ochrony nieletnich. Blokują one wejścia na strony zawierające pewne słowa (np. seks) czy wulgaryzmy. Windows Vista ma opcję kontroli rodzicielskiej, dzięki której można zablokować strony, sprawdzać historię wyszukiwań.

– Na razie nie ma potrzeby instalowania tego, bo Ksawery nie włącza komputera sam. Może jak pójdzie do szkoły, będą koledzy z grami przychodzić? Jak po kryjomu coś włączy… Wtedy założymy mu tożsamość, również by chronić swoje dane – mówi Joanna. Nawet jednak bezpieczne w sensie emocjonalnym korzystanie z komputera pociąga koszty. Monitor psuje oczy. Kręgosłup męczy się długim siedzeniem. Dziecko nie ma poczucia czasu, samo nie przestanie. Są raporty i autorzy, którzy biją na alarm, twierdząc, że dziecko powinno poznawać świat prawdziwy, trójwymiarowy. Z zapachami, smakiem, kształtami. Amerykańskie stowarzyszenie pediatrów dzieciom w wieku przedszkolnym zaleca korzystanie ze wszystkich mediów monitorowych nie więcej niż dwie godziny dziennie. (W Polsce statystyczny przedszkolak tylko przed telewizorem spędza ponad trzy godziny).

Katarzyna Fenik, psycholog z fundacji Dzieci Niczyje, zna te zagrożenia jak nikt inny. To do niej trafiają skargi uczniów – ofiar cyberprzemocy, podszywania się, wulgarnych ataków. Pracuje z dziećmi, które naoglądały się pornografii. – Zostawianie dziecka samego w Internecie to jak otwieranie drzwi do dziecięcego pokoju dla pedofilówoszustów i fanatyków. Nie można dawać dziecku do ręki noża i liczyć, że będzie ostrożne – mówi. Słuchając jej, można nabrać przekonania, że dziecko nie potrzebuje Internetu do 15 roku życia, bo o ile technicznie z obsługą sobie poradzi, o tyle z oceną zawartości zdecydowanie nie.

Istnieje też zagrożenie uzależnieniem. Badania prowadzone na dzieciach w wieku szkolnym pokazały, że ulega im niewielka grupa. Jeśli korzystanie z Internetu odbywa się w sposób zrównoważony przez inne aktywności – dobry kontakt z rodzicami, kolegami, wysiłek fizyczny – pod opieką dorosłych, skutki korzystania z sieci są pozytywne. Kłopot tylko w tym, że polskie dzieci surfują głównie same, bo często ich rodzice boją się nowego medium i wolą myśleć życzeniowo, że dziecko robi w nim wyłącznie dobre rzeczy.

Świat z drogi komputeryzacji z pewnością się już nie cofnie. W Ameryce niektórzy badacze mówią już o pokoleniu wychowanym na grach. Obserwują, że to ludzie bardziej ambitni od pozostałych. Godzą się na wynagrodzenie zależne od efektów, a nie czasu pracy. Traktują aktywność zawodową jak pole do pokonywania przeszkód. Nie roztrząsać, nie przeżywać, tylko jak najszybciej się z nimi uporać. Gracz się nie poddaje, lecz zmienia strategię działania.

Co więc zrobić z dzieckiem, które ma pięć lat i swobodnie czyta? Pozwolić, by surfowało, gdzie go Google poniosą? Wydaje się, że dziś już nie ma innego wyjścia, jak tylko uczyć dziecko bezpiecznego i wartościowego korzystania z sieci. Badania pokazują, że im lepiej dorośli znają Internet, tym mają większą świadomość zagrożeń. W dodatku akurat małe dziecko jest jeszcze złaknione akceptacji rodziców. Więc po prostu jeszcze ich słucha.

Co nas uszczęśliwia?

CZEGO CHCEMY, O CZYM MARZYMY

Najszczęśliwszy moment w życiu? Ślub. Oba, bo miałem dwa. Z dwiema kobietami

MAGDALENA SZWARC

W Ogrodzie Saskim w centrum Warszawy pytałam ludzi o najszczęśliwsze chwile ich życia.

Siła, która jest w kobiecie

KAROLINA, 33 LATA, SPECJALISTA DO SPRAW SPRZEDAŻY

– Poród. Miałam przyjemny. Uznałam, że to jest mój własny ból, sama go stworzyłam, więc nie ma opcji, żebym nie była w stanie go wytrzymać. U dentysty bywał większy. Wykonywałam rozkazy: złapać ogromną ilość powietrza i wcisnąć do dołu. Odetchnąć i złapać następne. Jakbym nurkowała. Myślałam tylko o tym, by jak najdłużej wytrzymać te chwile.

Męża odsunęłam. „Muszę cię kątem oka widzieć, ale wiedzieć, że jestem zdana wyłącznie na własne siły. Jak będziesz się nade mną litował, to mnie osłabisz”.

Położna na oddziale opowiadała o moim porodzie – siłami natury, szybki i bez krzyków.

Co w porodzie uszczęśliwia? Chyba ta ogromna siła, jaka jest w kobiecie. Taka moc, że z własnego ciała takie duże dziecko wychodzi. I ja tego dokonałam!

Dawać

MIREK, 35 LAT, FOTOGRAF

Przyjechał z wózkiem dziecięcym.

– Szczęście to jest pełne porozumienie z drugą osobą. Niewymuszone dawanie sobie nawzajem tego, czego się potrzebuje. Mnie uszczęśliwia moja żona. Spotkałem ją dwa lata temu. Miłość to najważniejsze, co możemy w życiu mieć. Nasz syn Bruno jest owocem miłości.

I samorealizacja, czyli praca – w moim wypadku fotografia artystyczna. Nic nie daje mi takiego zastrzyku energetycznego jak zdjęcia. Mówisz w nich coś ważnego od siebie. Jeśli nie masz gdzie ich pokazać, z kim o nich dyskutować, radość jest zerowa.

Trzy siostry

ULA, 42 LATA, SPRZEDAWCZYNI W CUKIERNI

– Moje szczęście to rodzina. Mam dwie siostry – nie jestem sama. Codziennie się spotykamy, albo dzwonimy. Ta zgoda między nami to szczęście. Jest ktoś, na kim można całkowicie polegać.

Kupiłyśmy z siostrą razem samochód. Dzielimy się nim w zależności od potrzeby. Wzięłyśmy wspólny kredyt mieszkaniowy. Na dziesięć lat, a spłaciłyśmy w pięć. Było ciężko, skromnie żyłyśmy – zależało nam, żeby szybko spłacić, bo trzeba było kupić drugie mieszkanie. Ten drugi kredyt wzięłyśmy na maksymalną długość, ale na pewno spłacimy wcześniej. Teraz można swobodniej trochę żyć. Kupić sobie buty ładniejsze.

Nie da się tak co do złotówki się policzyć, ale zasady uzgadniamy na początku i obie czujemy, że jest dobrze.

Na szczęście trafiam na dobrą pracę. Długo pracowałam w sklepie spożywczym jako zastępca kierownika. Potem w odzieżowym cztery lata. Na koniec trafiłam do cukierni.

Tylko najmłodsza z nas ma dzieci – dziewczynkę i chłopczyka. Przepadamy za nimi, są trochę nasze wspólne.

Prawda o Chopinie

DERMOT CLINCH, 40 LAT, MUZYKOLOG

– Najszczęśliwszym momentem w życiu były narodziny moich synów, mają 13 i 15 lat. Wyobrażałem sobie, jak to będzie mieć dziecko, kształtować je. Ale tych wyobrażeń o szczęściu miałem zbyt wiele. One mnie unieszczęśliwiały. Dziś myślę, że trzeba pozwolić szczęśliwym momentom przemijać. Cieszyć się, gdy są, ale nie myśleć, że jeśli całe życie nie wygląda tak, to jest przegrane.

Teraz czuję się szczęśliwy. Patrzę na fontannę i myślę o tym, że woda jest unoszona do góry, a potem spada i znów jest wynoszona. Jak w życiu, coś następuje po czymś, spada i się podnosi…

Przyjechałem do Polski, bo musiałem coś w życiu zmienić. Przez lata moja żona pracowała na etacie, a ja w domu wychowywałem chłopców i publikowałem teksty o muzyce. Pracowałem też dla BBC. I wreszcie musiałem zrobić to, czego tak naprawdę chcę: od dziesięciu lat piszę książkę o Fryderyku Chopinie. Mam prawie połowę materiału, wiele pomysłów i notatek. Chopina uwielbiam. Gram go trochę, pamiętam, jak matka go grała. Jego muzyka jest zabawna i inteligentna. Zrozumiała dla ludzi różnych kultur. I intensywnie oddziałuje.

W Warszawie staram się odszukać, co jest prawdą o Chopinie, co wyobrażeniem ludzi, a co ja sam sobie dośpiewałem.

Dzikie fiołki

ANNA, 65 LAT, EMERYTKA

– Kiedy byłam szczęśliwa? Gdy sobie uświadomiłam, że się zakochałam i jestem kochana. Wczesną wiosną. Było ciepłe popołudnie w Łazienkach, a on na klombie narwał dzikich fiołków i wyznał to. Nigdy się czegoś takiego nie zapomina.

Zakochałam się w jego intelekcie, umiejętności oceny sytuacji. Miał bardzo miły głos. Ale on kochał nocne życie, był bawidamkiem i jak przyszło dziecko – wcale nie tak szybko po ślubie, miał już 25 lat – nie mógł obniżyć lotów. Miał odebrać syna z przedszkola – dzwonią do mnie do pracy, że dziecko siedzi samo. W końcu nie mogliśmy na siebie patrzeć. Złożyłam pozew o rozwód. Poczułam się wolna. Po 13 latach.

On już nie żyje. Ożenił się potem po raz drugi, ale chciał do mnie wrócić. Mówił, że jestem miłością jego życia. Ale ja nie chciałam, żeby tamto małżeństwo się rozpadło.

Kochałam człowieka czy swoje o nim wyobrażenie? Nie wiem.

Uśmiech

PAWEŁ, 33 LATA, ANALITYK W FIRMIE SPOŻYWCZEJ

– Wakacje u dziadków, jak miałem dziewięć, dziesięć lat. Biegałem, gdzie chciałem, z dziadkiem koniem jeździliśmy. Mam dwóch młodszych braci i tam byliśmy non stop razem. Miałem bardzo szczęśliwe dzieciństwo. Nie wiem, czy to kwestia rodziców, że im się dobrze układało, czy tego, że mieli czas dla nas i dla siebie? Wracali z pracy o 15, co drugi dzień spotykali się ze znajomymi. Teraz, jak jestem w domu o 19, żona się cieszy, że wcześnie. W pracy momentów szczęścia jest bardzo mało. Cały czas tylko: robić, robić, robić… Nie ma czasu się zastanowić, czy to, co zrobiłem, było dobre. Czy można lepiej.

Chyba uśmiech innych ludzi mnie uszczęśliwia. Życzliwość. Zrozumienie drugiej osoby.

Mogę pomóc

MARZENA, 38 LAT, RATOWNIK MEDYCZNY

– Na pewno urodzenie syna. I jak dostawałam dyplom ratownictwa medycznego. Zaczynała nas setka, a skończyło 30. Karmiąc, zmagając się z chorobami – zdałam na 90 proc., jako jedna z niewielu. Piotruś miał dwa latka, ja po trzydziestce i w ręku dyplom. To był dla mnie niebywały sukces.

Kiedy miałam 20 lat, jechałam autobusem. Jakaś matka wysiadała z wózkiem i dziecko jej wypadło. Strasznie krzyczała, prosiła o pomoc, a nikt nie wstał. Ja też nie zareagowałam. Kierowca zamknął drzwi i pojechał. Klęczała tam nad tym dzieckiem i ja przez tyle lat myślę, co się z nim stało. Do dziś nie mogę sobie wybaczyć. Pomyślałam: nie może tak być, że nie pomagam, bo nie wiem jak.

Chciałam iść na medycynę, ale nie zdałam matury i poszłam do pracy. Jestem tkaczem, gobeliniarzem. Spod moich rąk wyszły tkaniny na stroje dla Bohuna i Heleny do filmu „Ogniem i mieczem”. Ale wciąż kołatała się we mnie potrzeba niesienia pomocy. Po ośmiu latach od matury stwierdziłam, że muszę ją zdać na nowo i iść na ratownictwo medyczne. Poprosiłam dyrektorkę mojego liceum i chodziłam na lekcje z ostatnią klasą. Jednocześnie pracowałam. I zdałam!

Jeździłam potem w pogotowiu. Pacjent jest najczęściej nieprzytomny, nie podziękuje, ale ważne jest przeświadczenie, że wykonało się dobrą robotę. Pracowałam dwa i pół roku na pediatrii. Wracałam z tych dyżurów bardzo zmęczona, ale spełniona. Teraz pracuję w prywatnej przychodni.

Mam szczęśliwy związek, mieszkanie, nie mamy długu, jesteśmy w miarę zdrowi.

I jeszcze mam siostrę bliźniaczkę. Z Ewą nie mamy przed sobą tajemnic. To jest miłość, której z niczym nie da się porównać. Czasem się zastanawiam, czy nie kocham jej bardziej od własnego dziecka. Oddałabym za nią życie, bez dwóch zdań. Jak ją oko lewe boli, to mnie prawe. Podobne sny mamy. Chociaż nie jesteśmy podobne, ani z charakteru, ani z wyglądu. Widuję się z nią co drugi dzień. Dlatego nie należy się dziwić Jarosławowi, że w ten sposób postępuje.

Powrót do szkoły

AGNIESZKA, 85 LAT, EMERYTOWANA DOKTOR HISTORII

– Najszczęśliwszy moment? Jak wróciłam do szkoły. Żoliborz – to była moja mała ojczyzna. Opuściliśmy Warszawę po powstaniu niemal tak, jak staliśmy. Jak wróciłam – miałam 16 lat – dom był spalony. Ojciec, jak się potem okazało, zginął w Katyniu. Mama nie miała do czego wracać, więc została na wsi, uczyła w szkole. A ja bardzo chciałam wrócić do mojego gimnazjum. Dawałam korepetycje z matematyki. Utrzymywałam się z tego przez dwa lata liceum i studia. Jeszcze bratu posyłałam.

Pyta pani o dni szczęśliwe? Jak mi lekarz po porodzie powiedział: „Ma pani swojego Jasia”, ze szczęścia zemdlałam! Nie to, że syn lepszy. Ale byłam ogromnie przywiązana do mego teścia Jana i wiedziałam, jak bardzo on chce mieć wnuka. I to chyba było najszczęśliwsze ze wszystkiego!

Teraz mam czterech wnuków. Zdolni bardzo. Strasznie ich kocham. Dzieci kocham, ale to obowiązek, a wnuki to przyjemność. Córka przywoziła ich w piątek, zabierała w niedzielę. Dawała mi ich na wakacje. Najwięcej rozmów prowadziłam z najstarszym – też Janem. Kilka lat temu mówi: „Nawet nie wiesz, jaki ja jestem szczęśliwy, że taką ciebie, babciu, mam!”. O mało się nie popłakałam. Ale ile się włoży czasu, pracy i miłości, tyle się potem odbiera. I dziadek bardzo dużo włożył.

Dopiero jak dzieci miały już swoje życia, zrobiłam doktorat. Miałam 48 lat. I wtedy – zawał. Zawsze byłam szczupła, dużo się ruszałam, ale mój brat umarł na zawał, jak miał 36 lat, dziadek – jak miał 54, mama – 66. I jak w szpitalu otworzyłam oczy ze świadomością, że jednak będę żyła, to był szczęśliwy dzień. Potem wydałam jeszcze książkę – to też było szczęście – o łowiectwie w Polsce Piastów i Jagiellonów. Swoje ambicje zrealizowałam.

Mąż jest strasznie zapracowanym człowiekiem. Na emeryturze, ale ciągle go potrzebują. Zawsze byłam z niego bezgranicznie dumna. Bezinteresowny. Otoczony studentami. Ile on książek napisał! Pierwszy demokratycznie wybrany rektor jednej z najważniejszych uczelni w Polsce. I jak nie kochać takiego człowieka?

Ale miałam miłość w młodości. Zginął w powstaniu. Jak się dowiedziałam, siedziałam w piwnicy i myślałam: ja już stąd nie wyjdę, nie mam po co żyć. Potem chłopcy długo dla mnie nie istnieli. Mój mąż się musiał mocno starać.

Że jestem ciągle promienna? To cecha rodzinna. Wszystkie wnuki uśmiechnięte, dzielne. I ja teraz walczę o samodzielność. Pani widzi, choć z laseczką idę – nie jadę! – z al. „Solidarności” do Pałacu Staszica, bo mam EKG zrobić.

Dwa światy

KATARZYNA, 36 LAT, SKRZYPACZKA

– Jestem jedyną Polką w Mahler Chamber Orchestra. Miałam szczęście. Spośród 35 kandydatów wybrali dwie osoby. Zaczęłam jeździć po świecie. Byłam już zaręczona, ale myślałam: teraz mam za mąż wychodzić? Rozstaliśmy się. Ale on mi pomagał znaleźć mieszkanie, wybierać meble. Był moim najlepszym przyjacielem. W końcu zrozumiałam, że byłoby wspaniale być z nim do końca życia. I był ślub. Pamiętam każdą sekundę tej przysięgi. I szczęśliwe momenty, kiedy nam się rodzili synowie. Pierwszy ma siedem lat, a ten w wózku – cztery miesiące.

Przez całe życie zawodowe – dziesięć lat – żyłam w dwóch światach. 160 dni w roku spędzałam z orkiestrą na wyjeździe. Jak się pojawił starszy syn – 130. Jak zaczął chodzić do zerówki – 90 dni. Nasycałam się graniem, po tygodniu, dwóch, wracałam i cieszyłam się rodziną. Często też mąż i syn jechali ze mną. Grając, jestem szczęśliwa. Już w przedszkolu dzieci bawiły się lalkami, a ja wolałam na pianinku poszukać sobie melodii. Uwielbiam ćwiczyć, bo to nieustanne pokonywanie własnych słabości. Pochłania. Czasami mijają miesiące, zanim się coś doprowadzi do ideału, który i tak jest nieosiągalny! I to jest wspaniałe! Kiedy w orkiestrze wszyscy zagrają idealnie, ma się wrażenie, że się frunie! Jakiś duch się tworzy między muzykami. Jest się wewnątrz szczęścia.

Wciąż się poruszam

STEFAN, 79 LAT, EMERYTOWANY KIEROWCA

– Najszczęśliwsze? Że dożyłem prawie 80 lat. Dziękować Bogu, o własnych siłach się poruszam, a znam takich, którzy w łóżku leżą i są udręką dla otoczenia. Ale są i tacy, co mają prawie sto lat i jeszcze chodzą. Aż miło patrzeć.

Skończyłem szkołę oficerską i dwa lata pracowałem w wojsku, ale dowiedzieli się, że mam siostrę w zakonie, i mnie wyrzucili. Zostałem potem kierowcą. Świetnie zarabiałem, na boku. Teraz taksówki czekają na pasażerów, przedtem odwrotnie było. Ludzie meble ze sklepów czymś musieli wozić – bywało, że w dzień miałem miesięczną pensję.

My tu sobie codziennie na ławeczce siedzimy z kolegami, koleżankami, dowcipy opowiadamy. A co robić? Człowiek musi korzystać. Mam oczy – jest patrzenie, oglądanie, pożądanie, zbliżenie. Najgorsza jest w życiu samotność. Jak dziewczynę pierwszą miałem, to tu, w parku Saskim, z nią figlowałem. Jagoda, fajna, nie wiem, czy żyje. Żona nie lubi tu przychodzić. Ma swoje sprawy osobiste, ja się nie włączam.

Wiara

DOMINIKA, 21 LAT, MATURZYSTKA

– Na pewno chrzest, w wieku siedmiu lat. Ojciec, Serb, jest prawosławny, matka, Polka – katoliczka. Oboje głęboko wierzący i nie mogli się zdecydować, w której wierze mnie wychować. W końcu zdecydowali pragmatycznie – w Polsce łatwiej być katolikiem. Ledwie zostałam ochrzczona, poczułam wiarę.

Drugi szczęśliwy moment to bierzmowanie. Wybrałam – jednak w Cerkwi prawosławnej – siedem miesięcy temu. Byłam bierzmowana z pełnym rytem. Procesja z kapłanem, na bosaka – jak w pierwszych wiekach. Stare śpiewy potęgowały wrażenie.

W prawosławiu większy nacisk kładzie się na głębokie przeżywanie wiary. Bałam się, czy podołam, bo prawosławie wymaga. Jeśli chcesz dążyć do przebóstwienia, zachowuj posty, chodź często na liturgię, korzystaj z sakramentów, bądź dobry wobec ludzi, módl się. Eucharystię – ciało i krew – przyjmuje się na czczo, a sama liturgia trwa dwie godziny. Jak w Kościele katolickim przystępowałam do komunii, nie czułam tej pełni.

Czasem rodzice chodzą do kościoła razem. Bo różnice są głównie w kalendarzu. Mama nie mogła podzielić się z nami radością zmartwychwstania, bo my z ojcem mieliśmy Niedzielę Palmową. W Poniedziałek Wielkanocny – dla nas Wielki Poniedziałek – przyszli sąsiedzi z życzeniami. Ja z suchą kromką chleba, a mama je mięso. Dziwnie.

Zrealizować nierealne

ROBERT, 39 LAT, SZEF FINANSÓW I KSIĘGOWOŚCI W FIRMIE USŁUG DORADCZYCH

– Najszczęśliwszy moment w życiu? Ślub. Oba, bo miałem dwa. Z dwiema kobietami.

Bardziej szukam zadowolenia z siebie, nie szczęścia. Czuję się spełniony, czyli na swoim miejscu. Spełniłem własne oczekiwania względem siebie. Dziś angażuję się tylko w te sprawy, w których jestem dobry. Dzięki temu bilans nakładów i zwrotów jest korzystny.

Kiedy miałem 30 lat, udało mi się zorganizować wyjazd do Ameryki Południowej. Od podstawówki o tym marzyłem! Jak tam jechałem, byłem, wracałem, czułem się szczęśliwy. Tu się tego słowa nie boję! Bo zrealizowałem marzenie, które kiedyś było całkowicie nierealne!

Odpowiedzialność? Tylko za siebie

BARTEK, 29 LAT, PRACOWNIK W LIDLU W LONDYNIE

– Wyjechałem z Polski sześć lat temu, żeby uciec przed wojskiem, i teraz mam dużo lepiej, niż miałbym tutaj. Nie wyobrażam sobie szczęścia bez wolności, a tam ją mam. Mogę łatwo ustawić sobie życie. Przez dwa lata pracowałem na nocki i popołudniami, a poza tym grałem na komputerze – dzień w dzień. Nie z maszyną, z 25 osobami na wspólnym rajdzie. Teraz dużo gram na perkusji, i to też daje mi szczęście.

Chcę żyć spokojnie. Jestem akceptowany. Ale nie chcę się czuć odpowiedzialny za innych. Wystarczy mi odpowiedzialność za siebie. Nie gonię za pieniędzmi. Ale nigdy nie wierzyłem, że w Polsce dostanę emeryturę. Na Zachodzie jakąś emeryturę otrzymam, może w Polsce będę mógł nawet za to żyć.

Rozwód

KASIA, 31 LAT, PRACUJE W MAŁEJ AGENCJI REKLAMOWEJ

– Najszczęśliwszy moment w życiu? Poród. I mój pierwszy wyjazd do Włoch! Bo ja się sama włoskiego nauczyłam. Uczyłam się po sto słówek dziennie. Raz wychodziło, raz nie. Mój były mąż uważał, że to głupota i strata czasu.

I rozwód, to było szczęście! W małżeństwie wiele rzeczy mnie unieszczęśliwiało. Robiliśmy tak, jak chciał mąż. Chciałam iść na prawo, ale powiedział: „Ty sobie nie poradzisz, skończ finanse”. Rok pracowałam w zawodzie i myślałam, że zwariuję. Mąż zabraniał okazywania synowi uczuć, więc po rozstaniu dałam Wojtkowi dużo więcej ciepła niż wcześniej. Odkryłam, że jestem towarzyska.

Wyszłam za mąż w wieku 22 lat, bo bardzo chciałam założyć rodzinę. Teraz moje życie jest lepsze.

Trzeba próbować

BARBARA, 34 LATA, OGRODNICZKA W OGRODZIE SASKIM

– O szóstej rano robi się obchód. Ustawiamy ławki, zgrabiamy pety, zbieramy butelki, na placu zabaw piasek trzeba odświeżyć. Koło siódmej przybiegają biegacze i ludzie z psami. Latem ludzie jadą do pracy rowerami. O ósmej rano przyjeżdżają wodniki – tak ich nazywamy – doglądają fontanny. Nasza firma zatrudniła cztery osoby głuchonieme, wspaniale się sprawdzają. Niektórzy z ust czytają albo sobie piszemy.

W upał podlewamy z samego rana. Żywopłoty się przycina, trawę kosi. Pielenie nie ma końca – skończysz ostatnią rabatę, a już pierwsza zarosła. Zimą odśnieżanie i sypanie piaskiem. Dokarmiamy ptaki. Brudna praca, ale przyjemna.

Najszczęśliwsze w życiu? Jak się dowiedziałam, że jestem w ciąży. Nie udało się donosić, niestety. Może ta praca za ciężka? Trzeba próbować, może następnym razem się uda?

Spokój

KAZIMIERZ, 48 LAT, KIEROWCA AUTOBUSU

– Święty spokój to szczęście. Jak po pracy usiądę przed telewizorem i nikt ode mnie nic nie chce.

Szukać dobrych stron

ELŻBIETA ŚLEDŹ, 41 LAT, PRZYGOTOWUJE WARSZTATY RADZENIA SOBIE ZE STRESEM DLA RODZICÓW DZIECI NIEPEŁNOSPRAWNYCH

– Żyć z oddechem śmierci na ramieniu nie sposób. Nawet jeśli się czai, to się o niej zapomina, bo życie jest bardziej wciągające. Kiedy wracałam do domu, mój partner trzymał córkę na rękach. Śmiała się, jej wzrok był pełen miłości. Pozwoliła mi doświadczyć macierzyństwa, to rodzaj szczęścia.

Zespół Edwardsa, wada śmiertelna, miałam tydzień na dokonanie wyboru między dwiema niewiadomymi: jak sobie poradzę z tym, że usunęłam ciążę? I jak będzie żyło to dziecko, jeśli jej nie usunę? Najbardziej optymistyczny scenariusz zakładał, że będzie żyła kilkanaście lat, opóźniona intelektualnie, może będzie chodzić. Niepodejmowanie decyzji też jest decyzją. Miała poważną wadę serca, więc lekarze mówili, że dojdzie do niewydolności krążeniowej jeszcze w macicy. Potem miała nie przeżyć porodu. Potem pierwszego miesiąca życia. Zoperowaliśmy rozszczep wargi i podniebienia – mogła nie przeżyć.

I znów decyzje: czy ją leczyć za wszelką cenę, robić kolejne operacje, dodatkowo narażać? Spędzać życie w szpitalach, poczekalniach, rehabilitować, choć wiadomo, że nic jej nie uzdrowi? Czy skupić się na opiece paliatywnej, poznawaniu świata , dbaniu o radosną codzienność, żeby ten czas, który ma, przeżyła komfortowo i w miłości? Byliśmy pod opieką domowego hospicjum dla dzieci i mogę powiedzieć, że poza operacją moje dziecko nie cierpiało więcej niż zdrowe, które ma kłopoty z brzuszkiem, z ząbkowaniem. Radosna, otwarta. Nauczyła się mówić „mama”. Nie pracowałam. Żyłam z oszczędności – bo wcześniej dobrze zarabiałam – i ze wsparcia hospicjum.

Mój partner miał bardzo silną więź z córeczką. Dopiero przez ostatni rok mieszkaliśmy oddzielnie, bo już za dużo było konfliktów. Przychodził prawie codziennie, opiekował się, wychodzili na spacery. Statystyki mówią, że kiedy dziecko jest niepełnosprawne, 60 proc. związków się rozpada. Dziś mamy przyjacielską relację. Kto mnie lepiej zrozumie niż on? Ale też w tej najtrudniejszej próbie, czy my ją przeszliśmy?

Żyła dwa lata i siedem miesięcy. Odeszła rok temu. Poprzedniego dnia byliśmy ze znajomymi w restauracji, a ona się śmiała, gaworzyła i nic nie wskazywało na to, że to się teraz stanie.

Miała bardzo głębokie i mądre spojrzenie. Wiele osób to mówiło. Na nasze kłótnie reagowała spojrzeniem karcącym: zastanów się, co robisz! Czułam się zawstydzona. Czasem reagowała śmiechem, wyśmiewała nas.

Nie ma powrotu do życia sprzed. Do utartych, korporacyjnych kolein. Studia podyplomowe zaczęłam przed jej śmiercią. Potem skończyłam kurs trenerski. Szukam dobrych stron życia. Koncentruję się na drobnych codziennych radościach, na przyrodzie. Przybywa klientów coachingowych, ruszają pierwsze warsztaty.

Co ja mam o szczęściu powiedzieć? Ze szczęściem jest jak z sensem życia: jeśli go nie odnajdziemy, to go nie ma.

– Gazeta Wyborcza nr 58, wydanie z dnia 09/03/2013Magazyn, str. 26

Kasiaści, czyli wstydliwi Polacy, samoobsługa i prezerwatywy

– Cip, cip, rybeńko – wyszeptał i sypnęły się monety.

– Jak jestem z dziećmi, to tylko z tych kas korzystam – mówi Monika Ambroziak. I dodaje: – Bo mam szeroki wózek (dzieci siedzą obok siebie) i w normalnych kasach się nie mieści. I jest dużo szybciej, dzieci nie zdążą się zniecierpliwić.


– Pić, mamo! Mamo, pić!

– Nie ma, kochanie… Tutaj sama sobie towar przekładam…

– Jest!

– mnie się wydaje, że tak szybciej. Zanim kasjer wbije…

– Jeść, mamo! Jeść!

– czasami nie ma kodu…

– Pizzę mi kup…

– Mateusz, proszę cię! …Zanim przyjdzie osoba z obsługi, przyniesie z hali kod… Wielu ludzi boi się kas samoobsługowych, bo nie wiedzą, jak z tego korzystać. I w sumie to lepiej, bo są krótsze kolejki. Siadaj, synu. Jak się ktoś przyzwyczai, to już nie chce ze starych.

– A moje chrupki są?

– Są. I chłopcy mnie tu ciągną. Dla starszego to jest zabawa.

– A jakąś przygodę z tą kasą pani miała?

– Koleżanka miała. Połknęło jej 10 zł. Ale jak resztę wydawało, to jej tę dychę oddało!

Piki

Obsadę tradycyjnych stanowisk kasowych planuje się z miesięcznym wyprzedzaniem i wbrew pozorom nie jest to łatwa sprawa. Warszawiacy, na przykład, na długie weekendy wyjeżdżają z miasta, więc do sklepu przychodzą przed nimi i zaraz po. W mniejszych miastach, jak Rzeszów, ukształtował się zwyczaj rodzinnych zakupów w niedzielę po kościele. Z kolei na Śląsku przychodzą w poniedziałek, a w niedzielę sklepy świecą pustkami. Wiele zależy też od otoczenia sklepu. Taki na peryferiach ożywia się w dni powszednie ok. 11. Latem klienci kupują do godz. 22.00, zimą o 20.00 już ich nie ma. W upał nie przychodzą, za to ze wzmożoną siłą nadciągają po burzy.

A zestaw kas samoobsługowych (cztery, czasem sześć) otwarty jest non stop. I wymaga zazwyczaj obsługi jednej osoby.

Auchan 7.30

– Kasy świetne – rzuca w przelocie mężczyzna, którego zaczepiłam w Auchan w Piasecznie, kiedy wychodzi ze strefy kas samoobsługowych. – Tylko trzeba mieć okulary. Ja dziś nie wziąłem – dodaje. I znika. W siatce: jogurt, bułeczka, jabłko – śniadanie.

– Forma płatności kartą w kasie samoobsługowej jest dla mnie psychicznie luźniejsza – recytuje klient następny.

– Nie obnoszę się z tym po kasjerkach, bo to moje sąsiadki – rzuca trzeci i pokazuje prezerwatywy w siatce.

Pani na Miłej

„Proszę zeskanować pierwszy produkt i odłożyć go do siatki” – mówi kasa.

Asystentka sprzedaży na ekranie swojej konsoli w każdym momencie widzi, co się dzieje na każdej z czterech samoobsługowych kas. Gdy coś jest nie tak, na monitorze zapala się czerwona lampka.

– Najpierw patrzę na widełki, na których zawieszone są siatki. Czy klientka torebki nie położyła albo może dziecko wchodzi nogami na półkę. Tu są wagi! Jak bilans nie zgadza się z tym, co powinno być w siatkach, kasa się zawiesza i mnie alarmuje – mówi pani Hania, asystentka sprzedaży przy kasie samoobsługowej. Na konsoli pojawia się informacja, o ile zeskanowany towar jest za ciężki lub za lekki. – Podchodzę i sprawdzam. Jak widzę nadgryzioną bagietkę i 15 g niedowagi – to „akceptuję” i transakcja toczy się dalej. Czasem ktoś z butelki na sklepie upije, batonik zje, a skanuje papierek.

Jednak są takie towary, na które nie można przykleić czytelnego kodu. Kuliste owoce, warzywa, pieczywo.

– Nikt jeszcze nie wymyślił, jak przyczepić kod do szczypiorku – mówi Ewa Szetela, koordynator kas Auchan. Do kodu potrzebne jest miejsce na prostej powierzchni. Dlatego są towary na sztuki, które trzeba wybrać spośród obrazków wyświetlanych na ekranie.

Jak klient nie odpowie na pytanie o kartę stałego klienta – mam, nie mam – i od razu skanuje towar, kasa się wiesza i wzywa pomocy. Mądra jest: klient niesłuchający, niewspółpracujący będzie miał kłopoty. Czasem kod jest nieczytelny i asystentka musi wstukać cyfry ręcznie.

Grosz ma ząbki

– Teraz jej się pieniążek nie podoba! – woła klientka Małgorzata Lenart, która przed chwilą musiała pójść do bankomatu po gotówkę. – Moja nieuwaga – bije się w piersi – kartka wielka wisi, a nie zauważyłam. Miałam do wyboru skanować od nowa na innej kasie albo pójść po gotówkę. – Ona nie lubi nowych, śliskich, trzeba troszkę pomiąć – sugeruje pani Hania. Składa 50-złotowy banknot w kostkę, rozgina i podaje go kasie, a ta bez sprzeciwu połyka.

Kasy nie lubią też tłustych paluchów. Pani Hania co kilka godzin czyści dotykowe ekrany płynem do szyb. Zawieszają się też od ciężkich rzeczy. W Auchan wprowadzono przycisk: „gabaryty”, po wciśnięciu którego asystentka podchodzi z ręcznym skanerem i nie trzeba towaru dźwigać.

W niektórych sieciach kasy nie lubią jednogroszówek, bo te na rantach mają ząbki. Czasem kasa nie wyda i się zawiesza. Trzeba czekać na asystenta, ten odda grosz i dopiero wtedy wydrukuje paragon. Przy płaceniu kartą klienci obracają karnecik i kasa nie może pobrać pieniędzy. Wszystko to rzadko, gros klientów dokonuje zakupów zupełnie samodzielnie.

Koszty

Koszt kasy samoobsługowej zależy od tego, na ile zakupów jest przewidziana (małe czy również duże), a przede wszystkim, od udostępnionych form płatności: kartą, gotówką, bonami. Są urządzenia, które trzeba zasilać w drobne, i takie, które przy wydawaniu reszty korzystają z monet dostarczonych przez klientów.

– W Stanach widziałem urządzenia z czytnikami kształtu – mówi Arkadiusz Stachańczyk, dyrektor ds. rozwoju firmy Jantar, która sprzedaje urządzenia samoobsługowe. Najprostsze stanowisko samoobsługowe kosztuje 60 tys. zł, najbardziej zaawansowane nawet – 400 tys. Stachańczyk twierdzi, że jednej nie warto stawiać. Optymalny boks to cztery urządzenia na jednego asystenta, co przy dwóch zmianach pracowników oznacza oszczędność do sześciu etatów. Przy dobrym wdrożeniu zwrot inwestycji następuje w okresie kilkunastu miesięcy. Rozwiązania samoobsługowe warto wprowadzać w sklepach powyżej 700 m kw. powierzchni, gdzie w linii kas jest ich więcej niż pięć. Czas życia kasy to siedem-dziesięć lat.

Najtańsze stanowisko kasy tradycyjnej można kupić za 1 tys. zł, ale standard w dużych sklepach to dziś wydatek ok. 10-20 tys. za kasę.

A co kasy lubią?

Pani Hania: – Czasem jest klient tzw. wstydliwy. Jak ktoś za nim stoi, chciałby skanować migusiem. „Pomalutku”, wtedy proszę. Ona musi sobie pomyśleć, to tylko maszyna.

Na alkoholu kasa się zawiesza z ustawy. Piotr Kilanowicz podchodzi do konsoli, w lewej dłoni trzyma piwo (kodem do góry, bo wie, że asystentka musi go zeskanować), w prawej – dowód osobisty.

– Wygląda młodo i kilka razy go o dowód prosiłam, więc już nie czeka na wezwanie – śmieje się pani Hania. – Gdyby to była wódka, zdjęłaby zabezpieczające klipsy. Podobnie jak z odzieży. – Tu nikt nas nie oszuka. Widzimy: nazwa produktu, cena, skanuję w swoim tempie. Mam możliwość monitorowania transakcji i z niej korzystam. Bardziej ufam komputerowi niż kasjerce, że się nie pomyli – mówi Kilanowicz.

W Auchan w Piasecznie nie czeka się na asystenta. Nawet rutynowo wezwana ochrona konieczna do zasilenia maszyny w drobne zjawia się w ciągu 15 sekund. Asystentka uważnie obserwuje, co się dzieje na placyku strefy samoobsługowej, i nie zwleka z interwencją. – Ja lubię tę pracę, tu człowiek jest ciągle w ruchu. Może porozmawiać z klientem z innej pozycji – stojącej, nieprzykurczonej, zadzierając głowę – zwraca uwagę pani Hania. Jednak choć dobry asystent to warunek konieczny sensowności takich rozwiązań, nie jest to regułą. W Tesco jeden pracownik ma pod opieką sześć kas. W Bomi znika on na 10 minut, bo ma w zakresie swoich zadań, również inne. I bywa, że trzy z czterech kas stoją zablokowane, a klienci już dawno poszli stać w kolejkach do „normalnych” kas.


Bomi w Klifie 10.30 – Polak potrafi 


– Nauczyłam się obchodzić jej ograniczenia. Jak coś jest za lekkie, kasa wariuje. Na przykład jednorazowe masełko. Sięgam po inne albo ustawiam się do normalnej kasy – mówi klientka Weronika Ulicz, jednak z kas korzysta. – Tak często, jak tylko mogę. Jestem raczej nieśmiała. Wolę załatwić sprawę i nie gadać.

– Słoneczek nie ma w systemie, choć to po kajzerce najbardziej popularna tu bułka. Często z nich rezygnuję, jak się spieszę, ale dziś się uparłem i zanim podszedłem do kasy, odszukałem na hali asystentkę, bo wiedziałem, że będę miał problem – mówi Robert Świderski.

– Ponieważ wiele drożdżówek nie ma swoich odzwierciedleń w obrazku na ekranie, zauważyłam, że one wszystkie mają taką samą cenę i wagę, więc można wcisnąć dowolną. I sałata lodowa jest zawsze niedoważona, szczypiorek za lekki. Trzeba czekać na asystenta – skarży się klientka Gosia.

Klient woli do ludzi

Adama Sierotę zaczepiam w Bomi po odejściu od kasy zwykłej.

– Czemu pan nie skorzystał z samoobsługowej?

– Wczoraj korzystałem, ale chyba wolę z człowiekiem. Przyzwyczajenie. Bilety autobusowe są do kupienia w automatach, w pojazdach, a sam widziałem, jak osoby podchodziły do kierowcy, żeby kupić.

– Nie chce mi się myśleć. Zlecam kasjerce i się tym nie zajmuję – kwituje inny.

Auchan – 18.00

Właśnie grzmi, nad Warszawą burza, i choć powinien być natłok klientów wychodzących z pracy (na Śląsku ten szczyt jest ok. 16), kasy stoją bezczynnie.

– Z reguły nie rozmawiają z kasami. Czasem, żartują: „Dziękuję pani bardzo”, ale to nawet częściej do nas niż do urządzenia – mówi pani Hania. – W innych krajach klienci w zwykłej kasie rozmawiają z kasjerkami. W Polsce nie ma takiego zwyczaju – mówi Szetela. Klienci twierdzą, że nie mają o czym.

Z wózkiem nie powinien podjechać…

…ale nie ma ludzi, to mu przepuszczę – mówi pani Hania. – Jakby była kolejka, zaraz by go klienci zdyscyplinowali. Klient chyba pierwszy raz, bo zdejmuje towar z widełek i kasa mówi, żeby odłożył go z powrotem. Nie odkłada.

– Nie słucha pan kasy – asystentka próbuje lekkim, żartobliwym tonem.

– Bo ja chcę to zrobić i wyjść.

– To proszę odłożyć zeskanowane zakupy z powrotem na widełki (klient odkłada. Kasa się odwiesza. Znów zdejmuje i wkłada do wózka).

– Aż do zapłacenia.

– Ale ja chcę włożyć do koszyka! – denerwuje się klient.

– Nie posunie się pan dalej w transakcji, jeśli pan będzie zdejmował z widełek. Taki jest system.

– Najgłupszy system, jaki istnieje na świecie! Mam tylko trzy siatki i chcę je wozić, a nie nosić! Zaraz będę miał problem z bułeczkami!

– To ja panu pomogę.

– Nie, dziękuję, dwie osoby jednej kasy nie będą obsługiwały!

Kradzieże

Pani Hania: – Czasem sobie klient na hali, po zważeniu jeszcze pomidorka dorzuci. Papryczkę. Często nie, ale się zdarza. Fajne byłoby, gdyby nie przyklejali kodów z tańszych towarów na droższe. Raz: źle zeskanowane pudełeczko spożywcze, myślałam, podchodzę, a w środku piersiówka.

– Otwierając taką kasę, musieliśmy rozważyć ryzyko ewentualnych strat. Okazało się, że nie ma różnicy między ich poziomem przy kasie tradycyjnej i samoobsługowej – mówi Szetela. – Może poza jednym wyjątkiem. Był czas, kiedy fałszerze próbowali w naszych sklepach wprowadzać do obiegu podrobione pięciozłotówki. Kasjerka zauważyłaby różnicę, a maszyna nie spostrzegła. Szybko to jednak zostało wykryte i we współpracy z policją zlikwidowane.

Przyszłość

W zeszłym roku było w Polsce 400 kas samoobsługowych. Dziś jest więcej. Ile? Tego nikt nie policzył. Można je spotkać w Realu, Carrefourze, Społem PSS Północ we Wrocławiu czy w Społem w Bytomiu. Pierwszy w Polsce był Auchan w 2006 r. Globalne sieci wprowadzają kasy samoobsługowe, bo taka jest polityka całej marki. Pierwsza samoobsługowa kasa na świecie ruszyła w USA 20 lat temu.

W Polsce to jest raczej oferta uzupełniająca sprzedaż normalną, czyli z kasjerem.

– Wprowadzając te kasy, nie tylko nie zmniejszyliśmy zatrudnienia, ale nawet nie obniżaliśmy poziomu rekrutacji – mówi Szetela. W sieci Auchan po sześciu latach od inauguracji co dziesiąty paragon jest wystawiany przez kasę samoobsługową. W Społem PSS Północ we Wrocławiu, gdzie kasy są wdrożone w lutym 2009 r. – 22 proc. W Tesco można samodzielnie skanować dużą ilość produktów, co niekiedy klientów z małymi koszykami doprowadza do białej gorączki. Zwłaszcza że powyżej 30 sztuk, szybciej niż maszyna, obsłuży nas kasjerka z taśmą podającą.

We wrześniu Tesco otworzy pierwszy w Polsce supermarket wyłącznie z kasami samoobsługowymi.

– Bo na miejscu jednej dotychczasowej, takie zmieszczą się dwie – można usłyszeć od rzecznika.

W Europie Zachodniej, w USA jest już mnóstwo takich sklepów. Sieci wyposażają już wózki w skanery do czytania kodów, żeby klient kasował towar, wkładając go do koszyka, ale prawdziwa rewolucja nadejdzie wraz z technologią RFID. O ile można już doliczyć np. 1zł (za czip/nadajnik) do telewizora, o tyle trudno doliczyć ją do ceny chleba. Kiedyś jednak te technologie stanieją, wtedy wypakowany zakupami wózek, mijając bramkę, będzie wyświetlał jego zawartość i wartość. Być może samodzielnie połączy się z bankiem i z konta pobierze opłatę? – Ale to już pewnie nie za mojego życia zawodowego – twierdzi Ewa Szetela, a jest osobą młodą.

(Gazeta Wyborcza – Gospodarka – 30 sierpnia 2011 )

Odwaga ojcowania – w kwartalniku Polityki „Ja My Oni”

 23 maja 2017

Mężczyźni świetnie radzą sobie z dziećmi. Dlaczego wciąż trudno im w pełni zaufać?

Dla mężczyzny główny problem polega na tym, że staje się nikim. Niewolnikiem. To, czego on chce, kim jest, traci znaczenie.

Bycie z dzieckiem jest pracą wymagającą dotarcia do najgłębszych pokładów własnych emocji.

Mirosław Gryń/Polityka

Bycie z dzieckiem jest pracą wymagającą dotarcia do najgłębszych pokładów własnych emocji.

Maciek: – Matki są bardziej przewrażliwione, strachliwe. Ojcowie pozwalają sobie i dziecku na więcej luzu. Nie boją się, że ono nabije sobie guza, jeśli dzięki jakiejś ryzykowniejszej sytuacji może zyskać nową umiejętność czy dobrze się bawić.

Eda: – Tomek traktuje dzieci jak równych sobie. Potrafi zrozumieć, co je zajmuje. Jak gra w piłkę, nie myśli, że to ma jakiś rozwojowy cel. Po prostu z tymi dziećmi jest.

Ania: – Jaś jest dla dzieci i one są całe dla niego. On nie wymyśla, co one powinny, on im proponuje. Potrzebują, to z niego biorą.

Marta: – Maciek akceptuje je bezwarunkowo. Ma przekonanie, że od trzeciego roku życia dziecko jest gotowe do socjalizacji, a do tego czasu – żeby rozwinął się człowiek pewny siebie i szczęśliwy – musi mieć poczucie bezpieczeństwa, ciepło i miłość. U niego nic nie dzieje się w nerwach, w złości, nigdy nie krzyczy na nie, wszystko tłumaczy. Kocha, karmi, chroni. Bardzo dużo przytula. One się przy nim ciągle uśmiechają. Uszczęśliwiają go po prostu. Jego strasznie cieszy, że tak do niego lgną.

Kasia: – Jak się z nim bawi, potrafi się tak zamyślić, zapatrzeć na dziecko z takim uczuciem ogromnym.

Marta: – I ma wtedy taki błysk w oku. To jest bardzo miłe do obserwowania.

Kasia: – Syn wciąż o nim mówi. Tata jest ciągle w jego głowie. Jest między nimi więź. Dla kobiety facet, który ma fajny kontakt z dzieckiem, jest niesamowicie atrakcyjny.

Jaakko: – Skoro mój przyjaciel dał radę, to ja też. Przekonałem się, że jeśli masz motywację i akceptujesz fakt, że musisz opiekować się dzieckiem, poradzisz sobie. Każdy mężczyzna może. Każdy, który chce.

Marta: – Mąż współczuje ojcom, którzy tego nie doświadczają.

Dojrzałość

Pamiętam miejsce i moment, kiedy zauważyłam ich po raz pierwszy: dwaj obcy sobie mężczyźni z wózkami dziecięcymi przepuszczali się na skrzyżowaniu chodników. Było słoneczne, jesienne przedpołudnie. A że każdy z nich popychał ten sam atrybut kobiecości, żaden nie chciał uprzejmości ze strony drugiego: przepuszczenia na drodze. Rozbawiła mnie ta scena. Świadczyła o wyjściu z męskiej roli i wejściu w jakąś nową – jaką?

Zaczęłam zwracać na nich uwagę. Codziennie zauważałam kilku. Zagadywałam, w końcu celowo jeździłam po warszawskich placach zabaw i parkach, by rozmawiać z ojcami opiekującymi się dziećmi. Stałam nad stawem na Polu Mokotowskim i jednocześnie widziałam czterech. Na pewno w każdym dużym mieście w Polsce są już takie miejsca.

Wielu mężczyzn po lekturze mojej książki „Ojcowie szóstego levelu”, która powstała po tych spotkaniach (i której bohaterów w tym artykule cytuję), reaguje radosnym: Ja chcę mieć dziecko! Coraz więcej ojców chce uczestniczyć w wychowywaniu. Potrafią powiedzieć partnerce: To jest tak samo moje dziecko, jak twoje. Kocham je tak samo mocno i też nie chcę go skrzywdzić. Musisz mi zaufać, bo potrzebuję go równie bardzo jak ty.

Ale też wielu znajomych mężczyzn przyznało, bez czytania, że boi się mojej książki. Może mają poczucie winy, że nie są ojcami zaangażowanymi? Słyszę: związki będą się przez to rozpadać. Opiekę nad dziećmi uważają – i słusznie – za zagrożenie dla pozycji zawodowej osoby, która się tego podejmuje. Jak bogaci nie kwapią się z oddawaniem majątków biednym, tak mężczyźni nie kwapią się do rezygnacji ze statusu, jaki daje im praca zawodowa. Najwyższy odsetek ojców na urlopach rodzicielskich zanotowano w Krakowie – 2,6 proc. przebywających na nim rodziców i w Warszawie – 2,2 proc.

Kiedy gromadziłam materiał do książki, kilku panów „przyłapanych” w powszedni poranek z wózkiem w popłochu uciekło, mówiąc wprost, że nie ma się czym chwalić i nie jest to powód do dumy. Nie zatrzymywałam. Ale przygniatająca większość napotkanych mężczyzn bez wahania godziła się na rozmowę. – Upokorzenie mężczyzny, bo jest z dzieckiem w domu? Bzdura jakaś! Dzieci dodają męskości. To, że jestem w roli wykonywanej częściej przez kobiety, podejmuję się tego, czerpię z tego przyjemność i wychodzę poza wzorce kulturowe, czyni mnie mocniejszą jednostką – mówi Maciek. – Może jest takie podejście, że do roku dziecko jest zarezerwowane dla matki, bo je mleko z piersi, nic nie mówi i śmierdzi kupą, ale nie wiem, skąd pomysł, że ojcowie mogą opiekę nad własnym dzieckiem uważać za niefajną. W jego pokoleniu, opowiada, ojcowie z dziećmi wychodzą, wyjeżdżają, przewijają je, bawią się z nimi. Nie zna przypadku, że wyłącznie mężczyzna zarabia, a tylko kobieta zajmuje się domem i wychowaniem dzieci. – Spośród trzydziestu młodych ojców, jakich znam, jeden chciałby przynosić do domu pieniądze, gdzie już wszystko byłoby posprzątane, poprane, dzieci uśmiechnięte – tylko poprzytulać i położyć spać. Ale to jest wyjątek. W mojej głowie nie mieści się, że facet zajmujący się własnym dzieckiem może być przedmiotem kontrowersji.

Na placach zabaw spotkałam niemal wyłącznie mężczyzn wykształconych. Widzieli w życiu wiele różnych scenariuszy, wybrali jeden z wielu, najlepiej pasujący do ich rodziny i zaistniałej sytuacji. Zostali w domu głównie dlatego, że kobieta chciała lub musiała wrócić do pracy. Ale żaden z nich całkowicie zarobkowania nie porzucił.

To mężczyźni ponadprzeciętnie dojrzali. – Jeśli rozumiem własne potrzeby – co mnie wytrąca z równowagi, czego potrzebuję w danej chwili – łatwiej zrozumiem potrzeby dziecka – mówi Jaś. Są zwykle nasyceni życiem. Odnieśli już sukcesy i porażki, umieją sobie z tym radzić. Potrafią powiedzieć do żony: masz pasję, rób to, czego naprawdę chcesz. Ja ci pomogę. I o niej: dziś żona i jej potrzeby są ważniejsze, jutro ona uzna, że moje potrzeby są ważniejsze.

Obserwację tę potwierdza Urszula Sajewicz-Radtke, psycholog rozwojowy: – Aby zdecydować się na podjęcie działań niespójnych ze swoją rolą społeczną, mężczyzna musi być niezwykle świadomy siebie, swojej męskości i swojego związku. Widzą siebie nie w damskim przebraniu, tylko w roli ojca – rozumianej inaczej niż bankomat.

Część moich bohaterów miała fajnego, zaangażowanego w ich życie ojca, a więc wzorce z domu. Ale kilku przeszło długi proces dojrzewania do niezależności i autonomii. Na matki swoich dzieci wybrali kobiety utalentowane, z marzeniami zawodowymi i pasjami.

Praca

Z ich opowieści wynika, że bycie z dzieckiem jest pracą wymagającą dotarcia do najgłębszych pokładów własnych emocji. Dla mężczyzny główny problem polega na tym, że staje się nikim. Niewolnikiem. To, czego on chce, kim jest, traci znaczenie. Mówią zgodnie: brak przestrzeni na „ja”. Nie masz czasu pójść na siłownię, pobiegać, pomyśleć, że ma się potrzebę pójścia w góry. Tyle jest do zrobienia, że na filozofię, teatr, kino nie ma już siły. System bez wewnętrznego bhp. Nawet jak dziecko śpi, nie do końca można odpocząć, bo trzeba planować, być przygotowanym na to, co zdarzy się później. Potrzeby dziecka są najważniejsze.

Zdaniem wielu z nich bycie z dzieckiem wzmacnia, dodaje energii, ale też wypala. Sądzą, że matkom akceptacja faktu: nie jestem ważna, przychodzi łatwiej. (A co, jeśli to mit?)

Równie trudne jest dla nich panowanie nad własnymi emocjami. Michał mówi: – Dziecko płacze, a człowiek nie wie, czego ono chce.I opowiada, jak sobie radzi. Są trzy główne problemy: jeść, spać, pić. Jak te rzeczy się sprawdzi i nie o to chodzi, to można leżeć i wyć razem z nim. Bo akurat w tym momencie chodzi mu o coś innego. Dziecko będzie płakało, póki nie zapomni. Trzeba je wtedy zająć czymś innym. Wszystko zależy od poziomu, jak ono jest wkurzone i jak ja jestem wkurzony tym wyciem, bo dziecko dostosowuje się do nastroju opiekuna. Nie można krzyczeć przede wszystkim. Pobiegać, żeby się uspokoić, i od początku spróbować do tego podejść. Wystarczą dwie noce przespane w całości i całkiem inaczej się funkcjonuje.

Męczące i irytujące dla ojca bywa, że z dziećmi każdy dzień jest inny. Wczoraj syn coś uwielbiał, dziś nie cierpi. Co było fajne, już nie jest. Dziecku nie można powiedzieć: ubierz się – i ono się ubierze. Spodnie okazują się nie takie, nawet jak innych nie ma. – Ja mu nie mogę na siłę włożyć butów. Dziecko nie jest w stanie powiedzieć, o co mu chodzi albo co czuje, tylko się złości, jest krzyk, wrzask, bo np. jest zmęczone, ale nie zdaje sobie z tego sprawy – mówi Jaś.

Krzysztof Górski, twórca warsztatów dla ojców, dodaje: – W biurze jest łatwiej, nie trzeba się tak dostosowywać. Można zrobić przerwę, pójść na lunch, nie trzeba cały czas holować na sobie tej drugiej osoby. A dziecko trzeba holować. Non stop reagować na jego potrzeby. Być z nim w kontakcie przez cały dzień. W pracy ludzie są zsocjalizowani i ich reakcje mieszczą się w obrębie akceptowalnej kultury. A dziecku jak czegoś chce, bardzo trudno wytłumaczyć, że tego nie dostanie. Dzieci się nosi, trzeba za nimi biegać, ubierać, prać, gotować, sprzątać. I fizycznie, i psychicznie większość zajęć zawodowych jest mniej wyczerpująca niż zajmowanie się dzieckiem.

Kontrola

Nie każdy mężczyzna ma odwagę na taką wyprawę w głąb nieznanego i w głąb siebie. A polskie społeczeństwo tej zamiany nie ułatwia. Michał, tata Poli, mówi: – Znajomi mają kłopot z tym, że siedzę w domu. Uważają, że nie chcę brać udziału w wyścigu korporacyjnym. Że to taka ucieczka w Polę. Zaczęli się śmiać, że zdewociałem, ząb straciłem, pazur. A sami przychodzą do domu – dziecko już śpi. Wychodzą rano – jeszcze śpi. W weekend ono nie chce na ręce przyjść. Drze się, a on nie wie, co zrobić. Serce się kraje, bo to jednak ojciec. Ja umiem córkę uspokoić, gdy płacze.

Żony nowych ojców słyszą sakramentalne pytanie koleżanek: O, to twój mąż został w domu, a ty pracujesz? Niby nic złego, ale jednak: zaskoczenie, dysonans. Od mam, cioć, babć płynie „troska”: A czy on da sobie radę? A czy on będzie pamiętał? A czy ty się nie boisz? To sieje poczucie niepewności, przekonanie, że ona jest złą matką. Bo to kobieta ma być tym lepszym rodzicem. Dopuszczane do dziecka są ewentualnie babcie, nawet obce – ale kobiety. Często kiedy facet chce coś zrobić, żona go odpędza: Co ty robisz? Źle, oddaj mi to dziecko. Ojcowie narzekają, że kobiety im narzucają: czapeczka, szaliczek, wszystko ma być tak, jak ona chce. Bo niby wie lepiej. – Albo jak ojciec się z dzieckiem bawi, to leży na kanapie. Trochę się pobawią razem, trochę dziecko samo się czymś zajmuje. Zdaniem kobiety tak jest źle. Trzeba się cały czas bawić razem. Zabawa ma być aktywna, cały czas nastawiona na stymulowanie rozwoju – zauważa Krzysztof Górski.

Oddanie kontroli, zaufanie – to jest dla kobiet trudne. A ojcem mężczyzna się staje, gdy jest z dzieckiem sam, choćby na weekend. Wtedy zaczyna się branie odpowiedzialności, bo on musi nakarmić, zmienić pieluchę, iść do lekarza. Zauważa, że dziecko ma różne potrzeby, bo jak są razem z matką, najczęściej to ona ma rozwiązać problem. – Ojciec nie może mieć nad sobą nadzorcy i doradcy, ręcznego sterowania – mówi Górski. – Kobieta powinna sobie powiedzieć: jakoś wytrzymam bez sprawowania kontroli. Jest dorosły, poradzi sobie. Ojciec musi iść na spacer, a dziecko musi się przeziębić, żeby on poczuł konsekwencje. I ona powinna powiedzieć: trudno, zróbmy coś z chorobą, a nie: to twoja wina. Matkom trudno jest pozwolić, by ojcowie popełniali błędy, a oni tylko w ten sposób mogą się uczyć.

Ala starała się we wszystkim męża doceniać, nawet jak robi inaczej niż ona.

Po jakimś czasie zrozumiałam, że on ma takie samo prawo decydowania o dobru tego dziecka jak ja. Robi to w najlepszej wierze. Muszę to uszanować – mówi Kasia. Przyznaje natomiast, że przez pewien czas ulegała stereotypowemu myśleniu, że mąż powinien ją utrzymywać. – To był najgorszy czas w moim życiu. A wszyscy ci mówią, że właśnie tak powinno być. A to nieprawda! Więc nie dam sobie wmówić, że mam się z tym źle czuć.

Wiele razy słyszałam od matek: mąż mnóstwo rzeczy z dzieckiem robi lepiej niż ja. Ale są też trudne chwile. Gdy dziecko spędza dużo czasu z ojcem, jak będzie czegoś chciało, pobiegnie do niego – i to bywa jak nóż w serce kobiety.

Terytoria

Mężczyźni z dziećmi chodzą na spacerach zwykle samotnie. Zazwyczaj nie podchodzą do mam. A nawet jeśli próbują, często są ignorowani, bo porządna matka Polka dość tradycyjnie pojmuje rolę kobiety. Panowie nie mają (jeszcze, jak twierdzą psychologowie) skłonności do budowania ojcowskich grup, w których mogliby otrzymać wsparcie. – Na placu zabaw nie wyobrażam sobie podejść do obcego faceta i zagaić, co jego dziecko jadło albo co umie. Place zabaw, parki to są takie kobiece terytoria. Może tam muszę bardziej być mężczyzną niż gdzieś indziej? – pyta retorycznie Maciek. Ale ma dwóch kumpli z młodości, z którymi spotykają się raz na dwa miesiące, kiedy są z dziećmi. Maciek mówi: – Wiesz, kiedy mi się bardzo dobrze nawiązywało relacje z innymi ojcami? Na wyścigu rowerowym. Musiał być tata na własnym rowerze i dziecko na własnym. Rywalizacji było mało, ale to męska czynność: sport. Relacje z innymi ojcami nawiązywały się przy obserwowaniu swoich i cudzych dzieci, jak marudzą. Bo było za bardzo pod górkę, albo piasek, albo kałuża, albo ogólnie: tato, już nie mogę. – Wspierając dzieci, pochylając się nad tymi ich problemami z czułością, musieliśmy się powstrzymać, żeby się nie śmiać. I w takich momentach z innymi ojcami jest super.

Z tatą się wyżej bujasz, szybciej jedziesz na sankach. Z tatą jest odwaga. Robię i niczego się nie boję. Tak mówią dzieci. Matki spekulują, że może te dzieci będą odważniejsze niż ich rówieśnicy wychowywani głównie przez panie.

Psychologowie rozwojowi twierdzą, że z punktu widzenia dziecka wszystko jedno, kto jest dla niego osobą znaczącą: ojciec czy matka. Ważne, żeby taka osoba była, odpowiadała na jego działania i potrzeby. Badania nie wykazują istotnych różnic między dziećmi wychowanymi przez rodziców samotnych, więc nie należy się ich raczej spodziewać w pełnej rodzinie, gdzie ojciec zajmował się dzieckiem więcej. Tym bardziej że matki po pracy i w weekendy dzieckiem się zajmują. Różnica między ilością czasu spędzonego z pracującą matką i etatowym tatą nie jest dramatyczna. W tradycyjnym modelu mężczyzna po pracy odpoczywa, nie spędza czasu z dziećmi. Przy tym etatowi ojcowie wieczorem wychodzą, bo muszą odpocząć. Kobiety siedzące w domu nie przyznają sobie takich praw (nie ma z kim dziecka zostawić, bo on sobie przecież nie poradzi).

Zamiana ról spowodowana jest głównie decyzjami kobiet. Statystycznie ujmując, są lepiej od mężczyzn wykształcone, coraz więcej zarabiają. Pozycja kobiet rośnie, im bardziej gospodarka jest oparta na wiedzy – mniej siły fizycznej potrzeba do wykonywania pracy, a zarządzanie inteligentnymi, wykształconymi ludźmi bliższe jest inspirowaniu do rozwoju i stawianiu ciekawych celów (więc przypomina wychowanie dzieci). Ważne się staje, jakiego ojca się dla dziecka wybierze. Czy takiego, który będzie oczekiwał obsługi w podstawowych czynnościach życiowych, bo nikt wcześniej nie postawił przed nim wyzwania, jakim jest obsługa pralki? Czy partnera, który będzie rodzicem równie dobrym?

Choć oczywiście zawsze będą kobiety, które nie zechcą pracować zawodowo. Mają silny instynkt macierzyński lub słabą, nudną pracę. Kobiety często nie chcą brać pełnej odpowiedzialności za zarabianie, bo to jest trudne. Zwłaszcza że na razie świat zawodowy urządzony przez mężczyzn nie jest skrojony na damski fason. Ale i to się zmienia: im więcej kobiet w zarządach, a mężczyzn z doświadczeniem opieki nad dziećmi, tym środowisko pracy będzie bardziej przyjazne rodzinie.

Człowieczeństwo

Maciek: – Po doświadczeniu z dziećmi lepiej kieruję ludźmi. Łatwiej mi zachęcać pracowników do zrobienia czegoś. Dzieci to dobre ćwiczenie relacji człowiek–człowiek. Wydawanie poleceń i pilnowanie z batem jest proste, ale mało skuteczne. Trudne i bardzo skuteczne jest budowanie relacji i wyzwalanie w dziecku czy pracowniku wewnętrznej motywacji do robienia czegoś.

Jasiek: – Maja nadała mojemu życiu sens. Dała mi wiarę w siebie, w swoje możliwości. Dała rytm dnia – stałe godziny posiłków, snu. Wcześniej tego nie miałem, a warto, bo można więcej rzeczy zrobić.

Jaakko: – Dostałem niepowtarzalną szansę obserwowania, jak rozwija się człowiek. To rzeźba, którą tworzysz. Twoje dzieło sztuki.


Michał
: – Dziecko się zmienia, codziennie uczy czegoś nowego i bardzo fajnie na to patrzeć. Ja mu coś daję, ono bierze i oddaje. Pokazuję coś, a ono to robi, po paru dniach robi lepiej. Na każdym spacerze z rowerkiem biegowym jeździ coraz sprawniej. To świetne uczucie! Patrz, patrz, patrz, sama jedzie!

Jaś: – Już nigdzie nie muszę biec. Wprawdzie nie pojadę w najpiękniejsze miejsce świata, ale nie mam już takich pragnień. Dostaję coś, czego mi brakowało: spokój, dopełnienie, ciepło.

Jerzy: – Ona cię kocha najbardziej na świecie. Nawet jak nie chcę jej czegoś dać i płacze, to żeby się uspokoić, musi się do mnie przytulić. I to cię tak osłabia.

Tomasz: – Wyszło tak, że to jest bardziej moje dziecko niż żony. Często mówi: Nie obraź się, mamo, ale wolę pójść na spacer z tatą. Czuję satysfakcję, dumę, zbliżenie do tego, co kobiety mają z racji fizjologii: noszenia w brzuchu czegoś, co się rusza, bólu porodu, karmienia piersią.

Jerzy: – Im lepszy masz kontakt z dzieckiem, tym większy wpływ na jego wybory. Jak będzie miało problem, przyjdzie do ciebie, nie do kogoś poznanego w internecie.

Michał: – Obcowanie z własnym dzieckiem daje wrażliwość na świat, inne spojrzenie na ludzi, na inne dzieci.

Krzysztof Górski: – Dzięki dzieciom w ojcach ukazuje się człowieczeństwo. Doświadczają własnych granic. Mężczyźnie zabrano połowę człowieczeństwa – miał być silny. A każdy jest i silny, i słaby. Cała sztuka, żeby to pogodzić.

Intercyza zaufania

Jeśli siadają po przeciwnych stronach, zazwyczaj idzie o rozwód. Jeśli obok siebie, mają inne powody zawierania umowy majątkowej

Małgorzata ma 27 lat. Energiczna, kontaktowa. Prawniczka. Za dwa lata skończy aplikację radcowską. Pracuje od trzech. Ambitna jak piorun, pracowita jak czort.

Po wakacjach wychodzi za mąż. Wie, że rozdzielność majątkowa to najlepsze rozwiązanie. „Uporządkowane” – takiego słowa używa na określenie relacji majątkowych w małżeństwie.

Obsługa ustroju

Małgorzata jak każdy nupturient (narzeczony) i małżonek może ustalić reguły majątkowe przyszłego związku, spisując intercyzę (nazwa małżeńskiej umowy majątkowej zawieranej przed ślubem). Załóżmy jednak, że tak jak większość Polaków z tego prawa zrezygnuje. Wtedy obowiązywałby ją tzw. ustrój ustawowy – wspólnota majątkowa. Oznacza to, że:

majątek, który zgromadziła przed ślubem, nadal pozostaje jej wyłączną własnością (majątek osobisty) i może nim dowolnie dysponować;

dochody z majątku osobistego oraz wszystko to, co zarobi w trakcie trwania małżeństwa, należeć będzie do majątku wspólnego z małżonkiem.

Ustawa z dnia 17.06.2004 roku nowelizująca kodeks rodzinny i opiekuńczy zwiększyła samodzielność małżonków w zarządzaniu wspólnym majątkiem – bez wiedzy współmałżonka można zaciągnąć kredyt (jeśli on/ona o nim nie wiedział, odpowiada wspólnym majątkiem, ale swoimi dochodami już nie) i sprzedać samochód. Tylko wspólnej nieruchomości nie można zbyć bez wiedzy i zgody drugiej strony.

Do takiego systemu Gosia nie ma przekonania. W Polsce w 2005 roku na spisanie intercyzy zdecydowało się 30 tys. małżeństw. Większość zdecydowała się na rozdzielność majątkową (w 1990 roku takich umów majątkowych zawarto niespełna 2 tys.).

Małgorzata uważa, że we wspólnocie majątkowej niejasne jest, co jest moje, a co nie jest moje. Wszystko i nic. Majątek przelewa się jak w naczyniach połączonych.

Rozdzielnie, ale razem

Przed rokiem, kiedy jej narzeczony zakładał firmę, spytała: – Czy wiesz, że gdy podpiszemy intercyzę, będziesz mógł o firmie decydować sam i sam będziesz za nią odpowiadał?

Piotr nie miał pojęcia, że kontrahenci, np. przy: umowach, kredytach, zakupie nieruchomości, zbywaniu ich, będą żądali podpisu żony. Nie wiedział też, że w razie długów wierzyciel może domagać się ich uregulowania z majątku wspólnego Gosi i Piotra. Z ich mieszkania, samochodu, nawet Gosinych oszczędności. A obroty i zobowiązania firmy Piotra znacznie przekraczają zarobki Małgosi, ona też nie jest w stanie ocenić ryzyka decyzji, pod którymi miałaby się podpisać. A do zerwania kontraktu może dojść nie tyle ze złej woli Piotra, ile na przykład z powodu jego choroby, błędu, wypadku czy nieuczciwości kontrahenta.

Jeśli zdecydują się na rozdzielność majątkową, w sytuacji kryzysu firmy ich rodzina będzie dysponować przynajmniej majątkiem zgromadzonym przez Małgosię. Ale uwaga! W sytuacji rozkwitu firmy majątek, który zarobi, będzie wyłączną własnością Piotra. A taki scenariusz przecież zazwyczaj zakładamy.

Rozdzielność majątkowa nie oznacza, że nie będą mieli z Piotrem wspólnych rzeczy. Założyli razem konto oszczędnościowe. Co miesiąc każde z nich wpłaca przynajmniej 1000 zł. Piotr – dużo więcej. Za cztery lata za te pieniądze kupią dom. Wydrukują historię rachunku, zliczą, ile kto wpłacił, i takie właśnie udziały zostaną zapisane w księdze wieczystej nieruchomości. – To jest uczciwe względem Piotra. Bo tak dużo w ten dom zainwestował. Dla mnie zresztą też, widzę, na ile się starałam – mówi Gosia.

Rozdzielność majątkowa nie zwalnia małżonków z łożenia na utrzymanie rodziny. Niezależnie od ustroju majątkowego (prawne określenie), w jakim żyją małżonkowie „(…) są zobowiązani do (…) wzajemnej pomocy i (…) współdziałania dla (jej) dobra” – głosi art. 23 kodeksu rodzinnego i opiekuńczego. Granicę tej pomocy wyznaczają z jednej strony potrzeby osób w domu, a z drugiej – zasobność ich portfeli i realne możliwości.

Gdyby to od Piotra zależało, płaciłby za wszystko. Rozliczanie wydatków wynika z potrzeby Małgosi.

– Chcę, by wiedział, że też zarabiam, że może na mnie liczyć – mówi.

Do takiego układu przywykli. Nie mają powodu zmieniać go po ślubie. Choć mama Gosi uważa, że rozdzielność majątkowa nie przystaje do instytucji małżeństwa. Że w małżeństwie nie można nawet pomyśleć, co jest czyje, a co dopiero dzielić!

– Mama wszystko robi z ojcem. Są jak jedno. Ja chcę raczej partnerskiego modelu we własnym związku – mówi Gosia.

Piotr jeździ po świecie. Kończy pisać doktorat i ma propozycję dwuletnich studiów w USA. To dla niego wielka szansa. Małgosia nie rzuci teraz aplikacji, żeby wyjechać – musiałaby po powrocie zaczynać ją od nowa. – Ślub to ostateczna deklaracja, że będziemy razem. Ale wiadomo, jakie jest życie, wszystko może się zdarzyć – trzeźwo patrzą na sprawę.

Mają za sobą kilkumiesięczne rozłąki. Było ciężko. – Wiem, jakie znaczenie ma dla niego rozwój zawodowy. Przetrzymamy. Będziemy się odwiedzać – ma nadzieję Małgosia.

Nikt, wstępując w związek małżeński, nie zakłada rozwodu, ale statystyki są nieubłagane. W Polsce w 2004 roku na 192 tys. ślubów przypadło 56 tys. rozwodów – ponad 30 proc. Średnia unijna jest wyższa – 50 proc. Małgosia w sądzie napatrzyła się, jak się zachowują ludzie, walcząc o komplet sztućców, i nie chce być w takiej sytuacji. U nich w każdym momencie będzie jasne, co jest czyje.

Rozdzielność na wypadek podziału

Za cztery lata, kiedy wybudują dom, przyjdzie czas na dzieci, planują trójkę. Małgosia dlatego robi uprawnienia tłumacza przysięgłego i chce się specjalizować w tłumaczeniach prawniczych. To pozwoli jej pracować w domu, a każdemu dziecku chce towarzyszyć przez pięć pierwszych lat życia. W tym czasie będzie miała znacznie mniejsze niż Piotr możliwości pomnażania swojego majątku.

Od 20.01.2005 roku w polskim prawie istnieje nowoczesne rozwiązanie – „rozdzielność majątkowa z wyrównaniem dorobków” zwana też „rozdzielnością na wypadek podziału”. Aż trudno uwierzyć, że u nas prawie nikt z niego nie korzysta.

Małżeństwo „z wyrównaniem dorobków” funkcjonuje tak jak w sytuacji rozdzielności majątkowej – każdy posiada, zarządza i pomnaża własny majątek – ale gdy dochodzi do rozwodu, „mierzy się”, o ile się powiększył majątek męża, o ile majątek żony, i dzieli sumę przyrostów na pół. Rozwiązanie to chroni tego, kto zarabiał mniej, bo inwestował w rodzinę w innej formie – na przykład wychowywał dzieci i prowadził dom.

Małgosia uważa, że to sprawiedliwe rozwiązanie. Zaproponowała je Piotrowi. O ile zwykłą rozdzielność zaakceptował, o tyle w tym przypadku nabrał podejrzeń, co do intencji przyszłej żony. Rozdzielność majątkowa z wyrównaniem dorobków nie została zaaprobowana.

Za notarialnym stołem

Aby ustanowić inny niż ustawowy ustrój majątkowy, małżonkowie lub nupturienci muszą w obecności notariusza zgodnie i dobrowolnie skinąć głową. Przy użyciu kancelaryjnego stołu sami podświadomie dzielą się na dwie mniej więcej równoliczne grupy. – Jeśli siadają po przeciwnych stronach, zazwyczaj idzie o rozwód. Jeśli obok siebie, mają inne powody zawierania umowy majątkowej – mówi notariusz Grażyna Socha.

Ci pierwsi, ustalając rozdzielność, mówią zazwyczaj: „Skoro nie żyjemy już razem, nie wiem, co się z tobą dzieje, nie mogę i nie chcę odpowiadać za twoje decyzje finansowe”.

– Gdyby siedem lat temu mąż zaproponował mi rozdzielność majątkową, zawisłoby to nad naszym małżeństwem jako brak zaufania. Dziś, w obliczu rozwodu, myślę, że dla kolejnego związku rozdzielność majątkowa to dobre rozwiązanie – stwierdza jedna z rozwodzących się pań.

Ponieważ w polskim prawie małżeńskiej wspólności majątkowej nie można dzielić w trakcie trwania związku – dopiero po orzeczeniu rozwodu. Dlatego często rozwodzący się chcą zrobić rozdzielność majątkową od dziś, polubownie podzielić dorobek, a potem pójść do sądu po rozwód bez orzekania o winie.

Umowa z powodu syna

Joanna i Kamil. Ona po kilkuletnim związku. On po rozwodzie, kilkuletni syn został przy matce.

Jesienią zamieszkali razem. Kilka dni później Kamil wręczył Joannie swoją pensję. Poczuła się jak żona. Włożyła pieniądze (pomniejszone o alimenty na syna) do koszyczka na półce.

Sześć lat później mieli już ślub, dwoje wspólnych dzieci i małe mieszkanko. Joanna namówiła męża na budowę domu. Dręczyła ją tylko jedna sprawa – nie chciała, aby kiedyś dziewczynki musiały się dzielić ich ciężką pracą z kimś, z kim wcale nie muszą, czyli synem Kamila.

„Stawający wyłączają niniejszym aktem obowiązującą ich dotychczas wspólność ustawową, a w związku z tym obowiązuje między nimi rozdzielność majątkowa polegająca na tym, że każdy z małżonków zachowuje majątek nabyty przed i po zawarciu niniejszej umowy oraz zarządza i rozporządza całym swoim majątkiem samodzielnie” – §2 umowy majątkowej małżeńskiej.

Nie obraził się.

Ziemię kupiła Joanna. Pod swoje dochody wzięła kredyt na budowę. Kamil nie ma do tego domu żadnych praw. Jeśli umrze pierwszy, w spadku po nim (do którego prawo ma również syn z pierwszego małżeństwa) domu nie będzie.

Gdyby to Joanna umarła pierwsza, prawo do spadku po niej mieliby w równych częściach Kamil i ich wspólne dzieci. Małżeństwa żyjące w ustroju rozdzielności majątkowej dziedziczą po sobie w taki sam sposób, jak gdyby żyli we wspólności. Nie dziedziczą rozwiedzeni. Jeśli Kamil zrzeknie się spadku po Joannie, dom odziedziczą wyłącznie ich wspólne dzieci. Syn z pierwszego małżeństwa nie będzie miał do niego praw.

Przeprowadzając rozdzielność majątkową, nie dzielili majątku zgromadzonego przez pierwsze lata. Jest w nim mieszkanie i samochód. Do udziału w tym majątku po śmierci Kamila syn będzie miał prawo niezależnie od tego, kto pierwszy z małżonków odejdzie ze świata.

Na co dzień o umowie majątkowej nie myślą. Wszystkie pieniądze traktują jak wspólne – z wygody. Ona ze swojego konta robi przelewy – opłaca wszystkie rachunki i raty kredytu. Prawie nic nie zostaje. Dlatego wszystkie wydatki na utrzymanie rodziny są z pensji Kamila.

Gdy klęska w biznesie

Marta ma 35 lat. Przez pięć lat miała dobrą pracę, była kierowniczką jednego z sieciowych sklepów.

Pewnego dnia właściciel sieci złożył kierownikom sklepów propozycję nie do odrzucenia: „Bierzecie swoje sklepy w ajencję albo do widzenia”. Warunki wydawały się dobre. „Jakby co, zawsze możemy się dogadać” – mówił. „Znasz mnie, czuję się za ciebie odpowiedzialny, nie dam ci zrobić krzywdy” – powtarzał. Wszyscy się zdecydowali.

Kilka miesięcy później żałowała tej decyzji. Dochody pokrywały połowę kosztów prowadzenia lokalu i spadały. W okolicy otwarto dwa centra handlowe. Liczyła nato, że nadrobi straty. Pożyczała pieniądze, by płacić czynsz i rachunki. W końcu miała dość – zdecydowała się odejść. Z niewielkim jeszcze długiem na koncie.

– Jak możesz być taka nielojalna! – usłyszała. – Jak jest kłopot, to chcesz nas z nim zostawić?

Chciała, ale okazało się, że w umowie jest zapisany sześciomiesięczny okres wypowiedzenia. Słowa „dogadamy się” z dnia na dzień straciły ważność. – Może obniżymy czynsz? – zasugerował prezes. Została.

Nigdy tego nie zrobił.

Po czterech miesiącach nic się nie zmieniło, a długi były dwa razy większe. Dobiła do 100 tys. zł. Znajomi pożyczali, bo wiedzieli, że odda. Jednak coraz częściej ktoś przychodził po pieniądze. Wpadła w spiralę długów. Rósł strach. Pojawiły się pierwsze symptomy depresji. Wykończona i bezradna zdecydowała się na ostateczne rozwiązanie. Wszystko dokładnie zaplanowała.

W tę ostatnią noc płakała, gdy wszedł jej młodszy, czteroletni, syn. Przytulił się. – Mamo, życie to jest piękne – powiedział. To był przełom.

Następnego dnia złożyła wypowiedzenie. Wiedziała, że teraz zacznie się najgorsze. Dłużnicy zaczną walić drzwiami i oknami. Nie myliła się.

Zaczęły jej drętwieć ręce i nogi. Lekarz powiedział, że to stres. Że jak nic z tym nie zrobi, to się wykończy. Dał leki antydepresyjne. Pomogło.

Na szczęście tydzień później w mieszkaniu wyłączyli prąd i o wszystkim musiała powiedzieć mężowi. Że od 11 miesięcy mają niezapłacone komorne. Że telefony. Że rachunki. Przyniósł kartkę, długopis i kazał spisać wszystko, co do grosza. Wyszło 250 tys. zł. Za ostatnie pieniądze na jego nazwisko otworzyli inny biznes. Pod te mizerne dochody i jego urzędniczą pensję mąż rozpisał terminarz spłat. Od tego dnia każde pieniądze, jakie zarobili, szły na długi. Z żelazną konsekwencją – to jego zasługa.

Długo myślała, że poradzą sobie bez kredytu. Ale jak pani w ZUS-ie zagroziła, że wejdzie na pensję męża, zdecydowali o wprowadzeniu rozdzielności majątkowej.

– Nie uchylaliśmy się od długów, ale potrzebowaliśmy odrobiny spokoju, żebym mogła cokolwiek zarobić. Pewności, że jak się pralka zepsuje i kupię nową, to nie wejdzie mi na nią komornik – mówi.

Sporządzili rozdzielność. Dzięki temu mąż wziął w banku kredyt na 60 tys. zł. Spłacili resztę zaległych zobowiązań. Po raz pierwszy od pięciu lat pomyślała, że jest dobrze.

Z perspektywy czasu ma do siebie trochę żalu o naiwność. Pozostali ajenci w sieci też dorobili się długów. Nieraz kilkakrotnie większego niż ona. Przeszli to samo piekło.

On znika, długi nie

Alicję wezwali w sprawie karnej przeciwko mężowi, bo brała pieniądze z funduszu alimentacyjnego. Na trójkę. Przyszła z dziećmi, nie miała ich z kim zostawić. Biegały po korytarzu, przeszkadzały. Pan prokurator był oburzony. A z kim miała dzieci zostawić, jak chłop zniknął? Pani prokurator miała swoje w podobnym wieku, więc bez kolejki ją wzięła do gabinetu i wszystko wyjaśniła. Jak tę rozdzielność przymusową przeprowadzić, jak rozwód – bo w karty grał i wezwań do sadu nie przyjmował.

Jemu wolność do głowy uderzyła. W latach 90., jak tylko nastała. Rzucił pracę. Firmę założył, ale nic w niej nie robił. Na kontrakt pojechał. Jak najmłodsza się w styczniu urodziła, to w marcu już go nie było.

Za to wezwania z urzędu skarbowego były, że podatek niepłacony, z ZUS-u, że składki zalegają. Sugestie znajomych, plotki, że pieniądze pożycza. Że w karty gra. Najbardziej Alicja się tego urzędu przestraszyła, że nie dość trójki dzieci, to jeszcze jego długi będzie spłacać.

Z ważnych powodów, gdy istnieje uzasadnione podejrzenie, że majątek wspólny jest zagrożony, sąd może ustanowić przymusowy ustrój rozdzielności majątkowej. Gdy mąż zniknie bez wieści lub za granicę wyjedzie. Gdy żona pije, ćpa czy jest uzależniona od hazardu. Ale nawet jak kłamie i zdradza.

W sądzie Alicja pokazała wezwania z urzędów. Przyszli świadkowie.

– Powiedział, że samochód mu się zepsuł i 100 zł (na nowe) musi pożyczyć. Że jutro odda. Półtora roku minęło – mówili.

– Że pieniędzy mu na zakup zabrakło, a bez zakupu to go żona z awanturą z domu wyrzuci. To 50 zł. Do jutra – opowiadali.

Sąd dał wiarę zeznaniom i dokumentom. Zdecydował o rozdzielności z dwuletnią datą wsteczną – odkąd małżonek z pracy się zwolnił. Tego samego dnia do domu zastukał karciany wierzyciel. Na widok wyroku odszedł z niczym jak niepyszny. Już jego długów płacić nie musiała. Rodzinie pomału oddała. Wiadomo.

Zjawiska notarialne

Nikt nie robił badań nad małżeńskimi umowami majątkowymi. Nie ma statystyk dotyczących rodzaju zawieranych umów ani ich powodów. Notariusze zauważają jednak w swoich kancelariach pewne trendy.

– Pokolenie „pesel 72 i okolice” to połowa klientów. Młodzi, przedsiębiorczy. Z wyższą niż przeciętna świadomością prawną, a przede wszystkim z własnym majątkiem. Przychodzą najczęściej w drugim, trzecim roku małżeństwa, rzadko przed ślubem. Po rozdzielność – mówi notariusz Krzysztof Łaski.

– Od pięciu-sześciu lat obserwuję, że w większości przypadków to kobiety są inicjatorkami majątkowych umów małżeńskich. Czasem mówią: „To ja utrzymuję dom, ja zarabiam więcej” – mówi Grażyna Socha.

Czasem przychodzą też osoby w dojrzałym wieku, które zawarły drugie małżeństwo i nie planują już w nim dzieci. Dokonują trzech operacji: ustalają rozdzielność majątkową, spisują testamenty na rzecz dzieci (każde swoich) oraz zrzekają się dziedziczenia po współmałżonku, co oznacza całkowitą, bezwarunkową rezygnację ze spadku.

Są też grupy zawodowe, np. notariusze, którzy za błąd odpowiadają majątkiem. Robią rozdzielność i wszystko przepisują na współmałżonka. Na wszelki wypadek.

W Austrii i Szwajcarii rozdzielność majątkowa jest ustrojem ustawowym. W Niemczech – rozdzielność z wyrównaniem dorobków.

Procedura i ceny

Dowody osobiste, decyzje o przyznaniu NIP-u, akt małżeństwa – to zestaw do podpisania prostej rozdzielności. Poprzednia umowa majątkowa – jeśli była. Akty własności (nieruchomości, samochodów, dokumenty świadczące o nabyciu spadku lub darowizny itp.) – jeśli małżonkowie chcą dzielić wspólny dorobek.

Koszt prostej rozdzielności to 560 zł (400 zł – taksa notarialna + VAT + 38 zł podatek od czynności prawnych + wypisy 7,32 zł za stronę). Jeśli dzielimy dorobek, taksa jest naliczana od wartości majątku. Cała procedura może kosztować od jednego do kilku tysięcy złotych.

Umowa majątkowa małżeńska jest skuteczna od daty podpisania lub później. W każdej chwili można ją zmienić u notariusza.

Czyja ziemia, tego dom

Majątkowe umowy małżeńskie w większości mają na celu wprowadzenie rozdzielności majątkowej. Ustawa przewiduje jednak też inne możliwości: zawężenie wspólności majątkowej lub jej poszerzanie.

Małżeństwa, które mają rozdzielność majątkową do wspólnego worka najczęściej dorzucają grunt, który formalnie należy do jednego z nich, a na którym wspólnie wybudowali dom. Bo w razie rozwodu dom należy do właściciela ziemi. Drugi współmałżonek może co najwyżej z powództwa cywilnego domagać się zwrotu swojego wkładu.

MAGDALENA SZWARC

Imiona niektórych bohaterów na ich prośbę zostały zmienione.

Korzystałam z książki Alicji Brzezińskiej „Intercyzy – umowy małżeńskie”.

WYSOKIE OBCASY nr 28 dodatek do WYSOKIE OBCASY, dodatek do Gazety Wyborczej nr 164, wydanie z dnia 15/07/2006MAŁŻEŃSTWO I PIENIĄDZE, str. 24