Subtelność kultury: Silicon Valley vs. Polska

Z wierzchy jak San Francisco i tylko głębiej widać różnicę. Bo tu jest kultura otwarta.

Najbardziej zadziwiło mnie jak mało Dolina Krzemowa w powierzchownym, pierwszym wrażeniu, różni się od Polski. Centra handlowe – jak w Polsce. Sklepy pod jednym dachem, choć podobno często są tu budowane inaczej – każdy sklep w oddzielnym budynku. Fasony, ciuchy i marki – jak w Polsce. No dobrze, tu jest znacznie więcej marek luksusowych i jak się głębiej przyjrzeć, to w sklepach są całe stoiska z rozmiarami petite, skrojonymi tak, że przy wzroście 160 wszystko leży, jak należy. U nas rozmiarówka jest szyta na wzrost 174, choć idę o zakład, że nie jest to najpopularniejszy wzrost kobiet w Polsce. Może to sugestia, że polska kobieta powinna tyle mierzyć?
I San Jose – miasto biurowców (i lądujących samolotów), do złudzenia przypomina warszawski Mordor. Ot, globalizacja.

A jednak wszystko jest inaczej.
Choć oczywiście tu inna jest roślinność – palmy. Zabudowa jest niska, drewniana, w wiktoriańskim stylu. (Żadnych betonowych blokowisk, którymi Polska stoi.) Domy są stare, często można odnieść wrażenie, że się sypią. W wielu nie ma pralek, są za to świetliki: na klatkach schodowych, oraz między łazienką, a ubikacją potrafią być szyby z oknami (jak wentylacyjne) od dachu, po sam grunt.
I okazuje się, że pod tą powierzchowną powłoczką jednak wszystko jest inaczej, tylko to „inne”, jest bardzo subtelne. Przykład? Kościołów więcej niż w Polsce, po dwa na każdej ulicy, ale tu wiara, czy niewiara, to prywatna sprawa każdego. Nikt nie pyta, czy i do którego z nich chodzisz.
Będąc tu, człowiek uświadamia sobie jak bardzo dyskryminującym krajem jest Polska. Na ulicach San Francisco nieustannie spotyka się osoby z niepełnosprawnościami. Oni są obecni i w muzeach, i w sklepach, i w restauracjach, gdzie przygotowano dla nich wygodne, specjalnie oznakowane miejsca. W środkach komunikacji publicznej, choć wagony i autobusy są stare, to jednak każdy z nich przystosowany jest do przewozu osób z trudnością w poruszaniu się. Przystanki mają platformy ułatwiające wjazd do wagonu. I ludzie z nich korzystają. Pomyślałam o tym, gdy do tramwaju wsiadła niewidoma pani z psem przewodnikiem, który się położył, a przystanek dalej wjechał pan na wózku i uważał, by nie przejechać kołem po jego uchu. Sam trzymał na kolanach małego pieska. Potem wsiadło kilka pań z wózkami dziecięcymi. Kiedy byłam na spacerze z jedną z mam, pchając pod górę wózek z trzylatkiem, spostrzegłyśmy, że jedzie się gładko, wszędzie są podjazdy. Powiedziała: „Tu miasto jest dla ludzi, by im ułatwić” I podała przykład Warszawy, gdzie wycieczka z wózkiem po mieście przypomina bieg z przeszkodami.
W dużych sklepach, ładują się elektryczne pojazdy, dzięki którym osoby starsze nie muszą przemarzać kilometrów o własnych siłach.

I tutaj starsze osoby pracują.
Seniorów można spotkać za ladą sklepów z ubraniami, w restauracjach, kawiarniach, muzeach. U nas jak panienka kończy 28 lat już jest do sklepu w galerii za stara. I oczywiście nie wiemy, co tych ludzi w jesieni życia do pracy sprowadza, ale domy kupowali w młodości, za ułamek dzisiejszej ich ceny i dawno je spłacili. Słyszę, że często pracują dwa, trzy dni w tygodniu, bo potrzebują ubezpieczenia, ale generalnie, że podejmują pracę wśród ludzi, bo nie chcą siedzieć zamknięci w czterech ścianach suburbii. W muzeach, to często emerytowani pracownicy naukowi, czasem wolontariusze. Bo wolontariat jest tu bardzo popularny, każdy go robi i jest z tego dumny. Nawet profesjonaliści i ludzie sukcesu dzielą się (za darmo!) wiedzą ekspercką i doświadczeniem. Na przykład mentorują ludziom szukającym pracy w określonej branży.
I pieszy zawsze zostanie przez kierowcę samochodu przepuszczony, choćby wparował na drogę znienacka, w miejscu nieoznakowanym. Samochód zazwyczaj nie jest emanacją statusu, tylko środkiem komunikacji, jak w Polsce rower.
W ogóle tu panuje przyjemna kultura otwartości i spotkania. Ludzie uśmiechają się do nieznajomych, rozmawiają z nimi. Tak łatwo poznaje się ludzi! Każdy chętnie dzieli się kontaktami, chce się umówić na kawę, choćby na pół godziny.
I często tu słyszę, że jestem mądra, mam duża wiedzę. Padają pytania w rodzaju: „A skąd to wszystko wiesz?”. W Polsce nikt nigdy (poza najbliższymi) tego rodzaju komunikatów mi nie wysyłał. Widocznie u nas nie jest to czynnik kluczowy, na który ludzie zwracają uwagę.

Czytaj dalej:

  • o transporcie publicznym w Dolinie Krzemowej, kliknij tutaj
  • o edukacji w Dolinie Krzemowej, kliknij: tutaj
  • o bezdomności w San Francisco, kliknij: tutaj
  • o wolontariacie seniorów w Polsce, kliknij tutaj

Transport publiczny w Dolinie Krzemowej

Jak działa transport publiczny w USA? Pociąg lub korporacyjny autobus – możesz. Własnym autem lub Uberem przez Dolinę Krzemową przejedziesz jednak najsprawniej. 

Przez Dolinę Krzemową jedzie pociąg – Caltrain się nazywa. Piętrowy. Że w weekendy, co półtorej godziny, przemilczę. W dni powszednie, w godzinach szczytu z San Francisco w głąb Bay Area wywozi tysiące ludzi. Żeby zrobić to sprawnie i skrócić nawet o połowę czas przejazdu (każdego szybciej dowieźć do domu) pociągi zatrzymują się co kilka stacji, więc wsiadając musisz wiedzieć czy to ten, który zatrzyma się na twojej. I mocno trzymać się ławki, jeśli akurat czekasz na stacji, na której przejeżdżający pociąg się nie zatrzymuje. Trąbią, ale nie zwalniają.
Kierownik pociągu to jego gospodarz. Zapowiada stacje, często zabawnie, ale też przeprowadza boarding – wpuszcza na peron na pierwszej stacji, a na pozostałych, gdy wszyscy wsiądą i wysiądą, daje znak do odjazdu. Odpowiada za pociąg od strony technicznej – widziałam jak prowadził podpinanie wagonów. To on dbał o pasażerów w przypadku drobnej kolizji pociągu czy nagłej awarii.

Długo wydawało mi się, że skoro lokomotywa znajduje się na czele pociągu wyłącznie w kierunku San Jose, to oznacza, że w kierunku San Francisco jadą automatycznie, może przy pomocy monitorów? Okazało się jednak, że nie. Ostatnio dostrzegłam maleńką kabinkę na podwyższeniu pierwszego wagonu pasażerskiego.

Metro BART i autobusy widmo.
W poszczególnych miasteczkach Doliny Krzemowej komunikacji publicznej można właściwie nie zauważyć. Przystanki cienkie jak znaki drogowe. Autobusy też właściwie ledwie dostrzegalne, bo rozkładowo jeżdżą co dwie godziny – wymiennie, raz jeden, raz drugi, raz trzeci – po różnych trasach. I: „rozkładowo”, to też określenie z gatunku umownych: plus/minus trzydzieści minut. Na pytanie: „dlaczego nie jeździcie zgodnie z rozkładem?” odpowiedź jest prosta: „Z jakim rozkładem?!” I nie uświadczysz go na przystankach. Są ulotki wewnątrz pojazdu, albo Google. Autobusami jeżdżą właściwie wyłącznie emeryci. Pojedynczy, podjeżdżają do najbliższej stacji kolejki i do centrów handlowych. W efekcie kierowcy zatrzymują się tylko na żądanie. Jeśli chcesz wysiąść, musisz podejść do pierwszych drzwi. I ostatnie kursy realizowane są w okolicy 9 wieczorem, później do domu publicznym transportem nie dojedziesz. A odległości są tu spore, bo Dolina w promieniu nawet 30 kilometrów od kolejki jest szczelnie oblepiona miasteczkami – sypialniami.
W samym San Francisco sieć komunikacji publicznej jest gęstsza. Niemniej jednak coś jak metro – kolej BART (jedna linia – no dobrze, trochę się rozgałęzia – cztery) sprawia wrażenie, jakby jej wagony przyjechały żywcem wyjęte z lat 70-tych. W wielu tramwajach i autobusach wzdłuż wagonu na wysokości okna rozwieszona jest metalowa linka. Chcesz wysiąść? Pociągnij. (Oj, rozpieściła nas ta Unia Europejska inwestycjami w infrastrukturę transportu publicznego. W Warszawie, bezdyskusyjnie.)

Własnym autem, autobusem korporacyjnym lub Uberem
W efekcie wszyscy jeżdżą tu samochodami, a jeśli mają dzieci, zmuszeni są posiadać nawet trzy auta. I oczywiście są one piękne, wielkie – benzyna jest tania. Autostrady po sześć pasów w jedną stronę. Oczywiście najczęściej zakorkowanych, bo nie ma takiej ilości pasów, jakiej nie dałoby się zapełnić.
Gigantyczne korporacje technologiczne, które zatrudniają dziesiątki, a nawet setki tysięcy pracowników, muszą z całej Doliny zwozić ich do pracy, firmowymi autobusami. Ogranicza to ilość koniecznych parkingów i korków. W autobusach jest wi-fi, więc jeśli zalogujesz się do systemu i pracujesz, czas dojazdu liczy ci się do czasu pracy.
W takich warunkach życie ratuje Uber (czy Lyft, jego konkurencja). Rozkwita tu w nowe funkcjonalności. Oprócz normalnych przejazdów, znanych również w Polsce, możesz tu wziąć Uber Pool i Express Pool – wtedy dzielisz przejazd z innymi pasażerami – jest tańszy i szybszy. Kiedy zamawiasz usługę, zgarnie cię kierowca, który za chwilę będzie tędy jechał w wybranym przez ciebie kierunku, z pasażerem, który wybrał tę samą opcję przejazdu. Czasem musisz kawałek podejść, może 50 metrów do rogu ulicy albo na pas w określoną stronę. Na dłuższej trasie kilka osób może się do ciebie dosiadać i po drodze wysiadać. Klientów jest tak dużo, że zgłoszenia realizowane są niemal w czasie rzeczywistym. Odnoszę wrażenie, że Uber jest podstawowym środkiem transportu w Silicon Valley. Wykończył licencjonowane taksówki, co potwierdzają kierowcy Ubera – niegdyś taksówkarze.

  • o edukacji w Dolinie Krzemowej, kliknij: tutaj
  • o bezdomności w San Francisco, kliknij: tutaj