Subtelność kultury: Silicon Valley vs. Polska

Z wierzchy jak San Francisco i tylko głębiej widać różnicę. Bo tu jest kultura otwarta.

Najbardziej zadziwiło mnie jak mało Dolina Krzemowa w powierzchownym, pierwszym wrażeniu, różni się od Polski. Centra handlowe – jak w Polsce. Sklepy pod jednym dachem, choć podobno często są tu budowane inaczej – każdy sklep w oddzielnym budynku. Fasony, ciuchy i marki – jak w Polsce. No dobrze, tu jest znacznie więcej marek luksusowych i jak się głębiej przyjrzeć, to w sklepach są całe stoiska z rozmiarami petite, skrojonymi tak, że przy wzroście 160 wszystko leży, jak należy. U nas rozmiarówka jest szyta na wzrost 174, choć idę o zakład, że nie jest to najpopularniejszy wzrost kobiet w Polsce. Może to sugestia, że polska kobieta powinna tyle mierzyć?
I San Jose – miasto biurowców (i lądujących samolotów), do złudzenia przypomina warszawski Mordor. Ot, globalizacja.

A jednak wszystko jest inaczej.
Choć oczywiście tu inna jest roślinność – palmy. Zabudowa jest niska, drewniana, w wiktoriańskim stylu. (Żadnych betonowych blokowisk, którymi Polska stoi.) Domy są stare, często można odnieść wrażenie, że się sypią. W wielu nie ma pralek, są za to świetliki: na klatkach schodowych, oraz między łazienką, a ubikacją potrafią być szyby z oknami (jak wentylacyjne) od dachu, po sam grunt.
I okazuje się, że pod tą powierzchowną powłoczką jednak wszystko jest inaczej, tylko to „inne”, jest bardzo subtelne. Przykład? Kościołów więcej niż w Polsce, po dwa na każdej ulicy, ale tu wiara, czy niewiara, to prywatna sprawa każdego. Nikt nie pyta, czy i do którego z nich chodzisz.
Będąc tu, człowiek uświadamia sobie jak bardzo dyskryminującym krajem jest Polska. Na ulicach San Francisco nieustannie spotyka się osoby z niepełnosprawnościami. Oni są obecni i w muzeach, i w sklepach, i w restauracjach, gdzie przygotowano dla nich wygodne, specjalnie oznakowane miejsca. W środkach komunikacji publicznej, choć wagony i autobusy są stare, to jednak każdy z nich przystosowany jest do przewozu osób z trudnością w poruszaniu się. Przystanki mają platformy ułatwiające wjazd do wagonu. I ludzie z nich korzystają. Pomyślałam o tym, gdy do tramwaju wsiadła niewidoma pani z psem przewodnikiem, który się położył, a przystanek dalej wjechał pan na wózku i uważał, by nie przejechać kołem po jego uchu. Sam trzymał na kolanach małego pieska. Potem wsiadło kilka pań z wózkami dziecięcymi. Kiedy byłam na spacerze z jedną z mam, pchając pod górę wózek z trzylatkiem, spostrzegłyśmy, że jedzie się gładko, wszędzie są podjazdy. Powiedziała: „Tu miasto jest dla ludzi, by im ułatwić” I podała przykład Warszawy, gdzie wycieczka z wózkiem po mieście przypomina bieg z przeszkodami.
W dużych sklepach, ładują się elektryczne pojazdy, dzięki którym osoby starsze nie muszą przemarzać kilometrów o własnych siłach.

I tutaj starsze osoby pracują.
Seniorów można spotkać za ladą sklepów z ubraniami, w restauracjach, kawiarniach, muzeach. U nas jak panienka kończy 28 lat już jest do sklepu w galerii za stara. I oczywiście nie wiemy, co tych ludzi w jesieni życia do pracy sprowadza, ale domy kupowali w młodości, za ułamek dzisiejszej ich ceny i dawno je spłacili. Słyszę, że często pracują dwa, trzy dni w tygodniu, bo potrzebują ubezpieczenia, ale generalnie, że podejmują pracę wśród ludzi, bo nie chcą siedzieć zamknięci w czterech ścianach suburbii. W muzeach, to często emerytowani pracownicy naukowi, czasem wolontariusze. Bo wolontariat jest tu bardzo popularny, każdy go robi i jest z tego dumny. Nawet profesjonaliści i ludzie sukcesu dzielą się (za darmo!) wiedzą ekspercką i doświadczeniem. Na przykład mentorują ludziom szukającym pracy w określonej branży.
I pieszy zawsze zostanie przez kierowcę samochodu przepuszczony, choćby wparował na drogę znienacka, w miejscu nieoznakowanym. Samochód zazwyczaj nie jest emanacją statusu, tylko środkiem komunikacji, jak w Polsce rower.
W ogóle tu panuje przyjemna kultura otwartości i spotkania. Ludzie uśmiechają się do nieznajomych, rozmawiają z nimi. Tak łatwo poznaje się ludzi! Każdy chętnie dzieli się kontaktami, chce się umówić na kawę, choćby na pół godziny.
I często tu słyszę, że jestem mądra, mam duża wiedzę. Padają pytania w rodzaju: „A skąd to wszystko wiesz?”. W Polsce nikt nigdy (poza najbliższymi) tego rodzaju komunikatów mi nie wysyłał. Widocznie u nas nie jest to czynnik kluczowy, na który ludzie zwracają uwagę.

Czytaj dalej:

  • o transporcie publicznym w Dolinie Krzemowej, kliknij tutaj
  • o edukacji w Dolinie Krzemowej, kliknij: tutaj
  • o bezdomności w San Francisco, kliknij: tutaj
  • o wolontariacie seniorów w Polsce, kliknij tutaj

Jesteśmy coraz fajniejsi. Emeryci wchodzą w wolontariat

Rys. Michał Dziekan

25 lutego 2016 

Marta: – Trochę jak na wariatkę patrzą. Zdzichu: – Nikt nie wierzy, że za darmo to robię. Tego się nie da przeliczyć na pieniądze.

– Trzydzieści lat pracowałem pod ziemią i wydawałem 5 tysięcy kalorii na dniówkę. Wiedziałem, że na emeryturze muszę coś robić, więc kupiłem rower – mówi Zdzisław Majerczyk, 62 lata, były sztygar kopalni Wieczorek. – Polskę objechałem w ciągu 30 dni – 3600 km. Na Litwie rowerem byłem, na Węgrzech. W Rumunii – po Karpatach jeździliśmy, nad Morze Czarne. U córki w Splicie w Chorwacji. Ludzie się do mnie przyłączali i powstał klub rowerowy Pozytywnie Zakręceni. Przewinęło się może 100 osób, zostało 25. Starsi głównie. Panie też, Helena jeździ, Ola jeździ. W tym roku na Kubę planujemy. A tu, w Katowicach, wszyscy mnie pytali, jak z Nikiszowca na Giszowiec przejechać. Kiedy się jedzie główną drogą, jest duży ruch i przewężenie na wiadukcie. Jest też trasa przez las, ale trudno wytłumaczyć. Myślałem: kupię farbę i oznakuję. Zrobiłem kurs znakarzy szlaków turystyczno-rowerowych. A w 2009 roku Waldek mnie spotyka: chciałeś ścieżkę zrobić, to zgłośmy projekt do programu „Seniorzy w akcji”.


Tu się szlak zaczyna – po lewej szyb Wilson, jedna z największych galerii wystawienniczych w Katowicach. Już osiem razy odbył się tu Międzynarodowy Festiwal Sztuki Naiwnej. Ostatnio autorzy z 37 krajów, co roku są i moje trzy obrazy. Maluję od dziewięciu lat, w Grupie Janowskiej, która w tym roku będzie obchodziła 70. rocznicę istnienia.

Na ścieżkę dostaliśmy 12 tysięcy złotych. Poszedłem do urzędu miasta, żeby była oficjalna. Drogowych znaków nie mogę robić, a na same tablice Miejski Zakład Ulic i Mostów potrzebował 25 tysięcy. Na psychikę władz to działa, że ludzie zdobyli grant. Jak mają powiedzieć, że się nie dołożą?

Robocizna naszego klubu rowerowego była. Pięć-sześć osób robiło. Na otwarciu był prezydent miasta i 160 innych osób. Co roku robimy rajdy po szlaku.

Przed tymi drzewami skręcamy.

Jak Nikiszowiec powstał – koncern Giesche go wybudował, po otwarciu szybu Carmer i elektrowni Jerzy w 1908 roku – to była najbardziej socjalna dzielnica na świecie. Kolejka darmo. Pralnia darmo.

Jest pani w centralnym miejscu Nikiszowca. Na rynku. To była biedna dzielnica. Bójki. Domy sprayami pomazane. Komitet obchodów 100-lecia Nikiszowca przeobraził się w stowarzyszenie Razem dla Nikiszowca – chcieliśmy zrobić coś dobrego i wymyśliliśmy monitoring. Na początku prosiliśmy mieszkańców, by nas wsparli. Babcie mówiły: pieniędzy nie mam, ale mogę ciasto upiec. I wymyśliliśmy jarmark. Byłem sceptyczny. Postawimy pięć stołów i co? Wie pani, co się porobiło? Plac zastawiony straganami. Setki ludzi. Zespół Dżem podpisywał przedmioty, które sprzedawaliśmy. Hokeiści z Naprzodu Janów koszulkę do licytacji dali. I nazbieraliśmy 12 tysięcy złotych. Poszliśmy z tym do prezydenta miasta. Po dłuższym molestowaniu mamy monitoring.

Teraz chcemy wypożyczalnię rowerów zrobić, ale konserwator się nie zgadza. Tu wszystko nietykalne. Nikiszowiec jest pomnikiem historii.

Zjedziemy trochę ze szlaku rowerowego, pokażę pani Nikiszowiec. Te stopy na chodniku to też jest przez nas oznakowany szlak pieszy.


Nasze stowarzyszenie robi sprzątanie Nikiszowca, w wielu oknach są kwiaty – ludzie dostają je darmo. Na placu wykładamy skrzynki. Tu jest mnóstwo organizacji pozarządowych i jedni drugim pomagają. Tu pomnik górników poległych na kopalni zrobiliśmy. 188 nazwisk, które w archiwach się zachowały. Wszystkich jest pewnie ponad 300.

Na tych torach Nikiszowiec się kończy. Jest plac zabaw, stowarzyszenie go zainicjowało. Tu ściana była brzydka, wymyśliłem mural. Po drugiej stronie placu jest knajpa i też mur. Właściciele dali nam dwie stówy, kupiliśmy materiały i z koleżanką Sabiną zrobiliśmy drugi mural.

Bo ja się nudzę. Jak jeżdżę sam na wyprawy rowerowe, wieczorami harmonijkę wyciągam i gram. Spotykamy się też w soboty w knajpie i gramy. Dużo bluesa, trochę rocka, jazzu.

Żona mnie puszcza. Jest na tyle mądra, że mi nie zabroni, bo wie, że krzywdę byśmy sobie zrobili. Ona ma swój mały biały domek pod lasem i ogródek. Logistykę mi załatwia. Rowerem jadę, dzwonię: za dwie godziny będę tam i tam, spróbuj zobaczyć, czy tam jest jakiś nocleg. „No tam nie ma nic, ale jest dalej”. A jak w dziczy jestem, to namiot postawę. Wstaję rano i jadę.

Na ścieżki jeździłem popatrzeć, jak ludzie użytkują, i to jest satysfakcja. Tego się nie da przeliczyć na pieniądze. Zostałem zaproszony do miejskiego zespołu ds. polityki rowerowej. Mam potrzebę wewnętrzną, widzę, że i to trzeba zrobić, i to – pragmatycznie, co będzie służyło. Wolontariat to mój charakter. Wyzwala energię, żeby mnie nie rozerwała. Żebym nie zgłupiał, siedząc przed telewizorem. Ludzie do mnie dzwonią z pomysłami. Coś jeszcze mogę zrobić, nie jestem skazany na wymarcie jak dinozaur.

A rakieta będzie?

Barbara Bogacka, była nauczycielka, przewodnicząca samorządu Sudeckiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku: – To opuszczone miejsce każda z nas, mieszkanek Piaskowej Góry, pamięta jako tętniące życiem. Chodziłyśmy tam z dziećmi na plac zabaw. Olbrzymi teren, półtora hektara. Napisałyśmy projekt rewitalizacji tego ogródka i kiedy ogłoszono w Wałbrzychu budżet partycypacyjny, zaplanowaliśmy place zabaw – dla młodszych i starszych dzieci, siłownię dla dorosłych, altanę, szachy, miejsce z grillem.

Krystyna Bartoszyńska, szefowa sekcji wolontariatu Sudeckiego UTW, była dyrektor ośrodka pomocy społecznej: – Podpisy zbierało dwie trzecie słuchaczy naszego uniwersytetu. Mieszkanki Piaskowej Góry obleciały sąsiadów. Szefowa prowadzi zajęcia oswajające z internetem, więc głosowali w sieci. Ustawiałyśmy się z banerem przed Biedronką, Realem i na targowisku Manhattan – zaczepiałyśmy ludzi, prosiłyśmy o poparcie projektu. Szedł napakowany ABS (od: absolutny brak szyi) z dzieciakiem. „Ja nigdy nie głosuję” – rzuca i ucieka. „No ale chodzi o plac zabaw”. Przyhamował. Wraca: „A rakieta będzie?”. No będzie, będzie! Podpisał. Potem opowiadał: „Jak byłem dzieckiem, chodziłem tam i rakieta była najfajniejsza”. Nasza dzielnica ma 20 tysięcy mieszańców, projekt poparło 1055 osób.

Basia: – Wygraliśmy! Miał być realizowany w 2014, ale były odwołania od przetargu, a potem nie było zgody na wycięcie topoli. Budżet partycypacyjny realizuje miasto, nie my. Ale udało się go otworzyć latem 2015 roku.

W tym roku zgłosiłyśmy projekt rozbudowy ogródka o budynek i boiska do piłki plażowej i siatkówki lub koszykówki. Znów wygrałyśmy.
Krysia: – Chcemy, żeby w trzecim etapie powstały boiska do piłki nożnej i tor saneczkowy. Jak nie zadbamy o swoje osiedle, to nikt o nie nie zadba. Już skończmy z tym myśleniem, że to ONI są za to odpowiedzialni. Nie oni! My!

Teresa Ziegler, 59 lat, kierownik Sudeckiego UTW, nauczycielka matematyki: – Dwa lata temu utworzyliśmy sekcję wolontariatu. Zgłosiło się do niej 25 naszych studentów. Cztery kilometry od nas inne stowarzyszenie prowadzi dzienny dom pobytu dla osób z chorobą Alzheimera. Chcieli mieć klomb.

Krysia: – Pełno kamieni, ujeżdżone samochodami, zarośnięte sumakiem, który wypuszcza grube korzenie.

Basia: – Za pierwszym razem pojechaliśmy w 30 osób. Sporo mężczyzn, naszych mężów, trzeba było karczować i głęboko skopać.

Krysia: – Z własnych działek przywiozłyśmy stosy sadzonek – hosty, ciemierniki, pięciorniki – co która miała.

Basia: – Od czterech lat do przedszkola integracyjnego koleżanki chodzą czytać bajki, zrobiliśmy inscenizację „Kubusia Puchatka”. W projekcie „Ciekawe zawody” Rysiu, inżynier, pokazywał dzieciom, jak działa adapter.

Krysia: – Z butelek po płynach do płukania robiłyśmy gitary, z łyżek grzechotki. Wśród tych dzieci jest 20 integracyjnych, z nadpobudliwością ruchową, z lekkim autyzmem, niedosłyszące i trzeba je uspołeczniać. Zostałyśmy przeszkolone przez panią psycholog.

Krysia: – Czy chciałybyśmy zarobkować? Eee, nie! Emerytury mamy do wytrzymania, więcej niż średnie.

Teresa: – Ja jeszcze pracuję. Uczę matematyki w liceum i jestem latarnikiem polski cyfrowej – starsze osoby zachęcam do internetu. Dzieci odchowane, nie muszę się martwić o byt, więc coś dobrego jeszcze chcę w życiu zrobić.

Zostawiam ślad

Marta Dzikowska-Łuczywo, 67 lat, architekt wnętrz, współtworzyła magazyn „Cztery Kąty”. Na emeryturę, dziesięć lat temu, wyprowadziła się z mężem na Kaszuby: – Jak się sprowadziliśmy, wpadłam w amok ogrodowy i całe półtora hektara próbowałam zagospodarować. Po czterech latach dotarło do mnie, że ogrodu marzeń mieć nie będę. Zaczęło mi też brakować ludzi, robienia czegoś razem. Julka, moja córka, która brała udział w programie „Kobiety Muranowa” z Towarzystwem Ę, mówiła: „Mama, może byś coś jeszcze zrobiła, pomyśl, wystąp o dotację”.

Dowiedziałam się, że tu był dom dziecka, który podzielono na trzy mniejsze. Wymyśliłam, że poopowiadam dzieciakom o świecie. Dostałam grant. Pokazywałam im slajdy z naszych podróży, puszczałam muzykę, gotowaliśmy potrawy z danej kultury, a tydzień później na zajęciach plastycznych inspirowaliśmy się etnicznymi wzorami. Jak było o Indiach, dziewczyny robiły sobie kolczyki i bransoletki z koralików. Przebierałyśmy się w sari. Przynosiłam mnóstwo książek designerskich i ze sztuką etniczną.

Czasami było widać, że one mają ochotę coś robić, a czasami była wrogość. Nie do mnie, między nimi. „Halo! Jestem tu! Spójrzcie!”. Zaczynamy, a co chwilę iskrzy, mięso lata. Raz dwie dziewczyny zaczęły niszczyć trzecią. Wtedy się wkurzyłam i powiedziałam, że sobie nie życzę, że mogą nie przychodzić na zajęcia, jeśli będą tak się zachowywały. To były dzieci w trudnym wieku gimnazjalnym.

Czterech przesympatycznych braci, najstarszy bardzo uzdolniony plastycznie, drugi bardzo dobrze się uczy. Zamiast być razem i nawzajem sobie dawać siłę, każdy jest właściwe sam.

I mają zerowe poczucie własnej wartości. „Ja nie umiem”. To też rodzaj manipulacji. „No jak nie umiesz, przecież potrafisz!”. „Nie, ja jestem głupia, nie potrafię”. Nawet zdolny, jak ma przekonanie, że mu się nie uda i nie warto zaczynać, nie zrobi nic.
Czasami myślałam: nie dam rady! Koleżanki psycholożki mówiły: „Marta, nie przejmuj się, przecież często nie wychodzi. Ważne, że z nimi jesteś, że coś z nimi robisz”. Dzieci miały świadomość, ile pracy w to wkładam, i że nie dostaję za to pieniędzy. Przychodzę, bo są dla mnie ważne. Zależy mi na nich. Tylko dlatego!

Na zakończenie odbyło się przyjęcie w bibliotece na zamku i były przeszczęśliwe. Pytały, jakie zajęcia będą w następnym roku. Wymyśliłam trzy edycje. Pierwsza: otwieranie się przez te zabawy kolorem, inne kultury, muzykę. Drugi rok – myślałam – zaczną współdziałać, pracować koncepcyjnie. Robiliśmy filmy techniką poklatkową – fotografując kolejne obrazki. A trzeci miał być teatr, żeby nauczyć się wyrażania uczuć, przemyśleń. Do filmiku o dwóch krawcowych Marta – moja córka – malowała scenografię, a dziewczyny dostały mnóstwo papierków w kolorowe krateczki, kropeczki, kwiatuszki, robiły sukienki dla bohaterek i były bardzo zadowolone. Jak zobaczyły efekt końcowy, to już było: ach!!!

Widziały jak my z Witkiem (mężem) się do siebie odnosimy – był na każdych zajęciach, razem to prowadziliśmy. Przyjeżdżały moje córki – widzieli ich relacje. Dostawały informacje, że są fajne, potrafią, że są lubiane, akceptowane. Jak człowiek się poczuje bezpieczny w jakimś miejscu, zauważony, jest w stanie schować kolce. Na koniec były zdecydowanie mniej agresywne.

Starałam się wciągać do tych zajęć jak najwięcej starszych. Sądziłam, że ich wesprą, będą odwiedzać. Miałam dwie wspaniałe osoby: Ewę Kalisz i Stenię Malczewską, które chciały coś z dziećmi zrobić.

Jak były slajdy, przychodziło 15 starszych, ale jak dzieciaki, które się szybciej nudziły, zaczynały gadać, to starsi państwo pokrzykiwali na nie i byli oburzeni. Jak trzeba było dla dzieci się trochę poświęcić i wytrzymać jakieś odzywki – wymiękali. Namawiałam, ale słyszałam: ze swoimi miałam kłopoty, odchowałam, chcę mieć czas dla siebie. Ale ja jestem zadowolona ze swojego życia, więc może mnie stać na to, żeby nie myśleć wyłącznie o sobie?

Zazwyczaj idą do szkół zawodowych. Kończą 18 lat, dostają jakieś mieszkanka, a nie umieją sobie radzić. Może powinnam z nimi zrobić zajęcia o tym, jak dom urządzić? Nie musisz mieć dużo pieniędzy, żeby kupić w lumpeksie kawałek tkaniny i zrobić abażur. I one były bardzo zainteresowane tym pomysłem. Przyjdzie czas, znów zaczniemy coś z nimi robić.

I mamy kolejny pomysł – spotkań z literaturą dla starszych osób. Coś przeczytamy, porozmawiamy o tym – może wystawimy spektakl?

Człowieka powinno się zauważyć – twierdziła moja mama – a zauważa się go, jak potrafi coś dawać. Mam poczucie, że nie marnuję życia, coś sensownego robię. Moje działanie zostawia ślad. Trochę się za to polubiłam.

W życiu pozadomowym może to najważniejsze, co zrobiłam?

I dostałam przyjaźń Ewy i Steni, które mnie wspierają w prowadzeniu zajęć. Miło, jak człowiek ma poczucie, że może zaufać, a one mogą mi zaufać. Przedłużyłam sobie sprawność zawodową. W wolontariacie człowiek dostaje coś, na czym mu zależy.

Test na młodość

Ewa Szemińska-Morsakowska, 78 lat, była technikiem analityki medycznej, skarbnikiem „Solidarności” Regionu Mazowsze, radną: – Jestem jedna, a 30 starszym osobom naraz pomagam. W czwartki w ośrodku dla seniorów na Bielanach w Warszawie prowadzę gimnastykę. Zachęcam: spójrzcie na mnie, jestem energiczna, młoda, zdrowa, 22 lata do setki, co to jest?! Do ogródka do dziś przez okno wyłażę.

Z ciasta kruchego medale dla nich wypiekam i dekoruję. Co roku jest gala, pracownicy i kierownik. Rozdaję też dyplomy. I wierszyki piszę z przesłaniem. Jak oni się cieszą, kiedy je dostaną! Jak idą na wycieczkę, niektórym trzeba pomóc, biorę pod rękę. Są panie rozgoryczone. Miały ciężkie życie, dzieci nie pomagają. Głaszczę taką po główce i ona się uśmiecha. Jeżeli oni ze mną przez te kilka godzin się pośmieją, to dużo.

Pokazują mi wyniki badań i tłumaczę, co z nich wynika. Sprawdzamy daty przydatności leków.

Odwzajemniają się, bo chcą ćwiczyć. Po powrocie ze szpitala usłyszałam: „Jak myśmy się za tobą stęskniły!”. Jak to wycenić? Nie lepiej komuś pomóc, niż zarobić 200 zł? Mam satysfakcję, że przydaje się moje życie komuś.

Pracowałam 45 lat, to nie narzekam, że mam niską emeryturę. Zostałam wolontariuszką, bo mam charakter wolnego człowieka – robię to, na co mam ochotę.

Gadałyśmy do wyczerpania

Joanna Konieczna była dziennikarką, pracowała w kancelarii premiera i w Ministerstwie Kultury. Szczupła, energiczna, wygląda na 55 lat: – O nie, nie powiem wieku! To za dużo.

Pierwsza była Moniczka. Chodziła do liceum. Ojciec alkoholik, matka leżąca, po wylewie. Moniczka wszystko w domu robiła. Załatwiała rehabilitację, wychodziła w gminie mieszkanie z windą. Mieli niewielkie alimenty, słyszałam, jak się denerwowała na brata: dlaczego kupiłeś takie drogie masło? Ciągle się obrażał, a ona ustępowała, bo był ukochanym dzieckiem mamy. Potem została opiekunem prawnym obojga, bo nikogo innego nie było.

Miałam jej pomagać w nauce, ale zaczęłam zabierać do teatru, do kina. I rozmawiałyśmy, bo jej mama nie była do pogadania. O tym, że trzeba iść za swoim zainteresowaniem, nie zwracać uwagi na pozory.

Monika zdała maturę, miała chłopaka i po co ja tam? Jak będzie chciała, to zadzwoni.

Druga pani miała 102 lata – słabo widziała, ale miała niezwykle bystry umysł! Obie interesujemy się polityką. Słuchała TOK FM i radia ojca Rydzyka, bardzo się na niego buntowała. Gadałyśmy do wyczerpania. Nawet się kłóciłyśmy – o Palikota na przykład, nie znosiła go, a teraz się nawet przychylam do jej opinii.

Piłyśmy kawę, czytałyśmy pocztę – ze skrzynki przynosiłam stosy podziękowań za datki od rozmaitych fundacji. Syn z zagranicy jej pomagał finansowo. Przychodziła manikiurzystka, pedikiurzystka, rehabilitant. Jakaś pani sprzątała, jakaś gotowała. Ja jedyna dostawałam kawę. Ale po dwóch latach się skończyło, bo nie mogła dłużej mieszkać sama i przeprowadziła się poza Warszawę.

Mam teraz trzecią panią. Też słabo widzi i potrzebowała kogoś do wychodzenia na spacery. Zawsze idziemy na pocztę, bo nie lubi chodzić bez celu. Trzyma mnie pod rękę i opowiada: teraz to ludzie tacy, a kiedyś tacy, ale to nie jest narzekanie! Opowiada o swojej młodości. Jest w tym urok, harmonia jakaś. Jakaż zgoda. Miło mija mi czas. Gdy rozmawiam z ludźmi, często mam uczucie: już przestałby gadać, a tu ani razu tak nie pomyślałam.

Zadzwoniłam raz, że przyjdę dwie godziny później, a ona: „To ja się już będę ubierać”. Jak mogłabym zawieść, skoro tak czeka? Ciągle: „A może panią poczęstować?”, „A może kupimy wuzetkę albo sernik?”. Mówię: „Dziękuję, nie jadam słodyczy”. „To co ja pani dam?”. „No nic, po prostu jesteśmy, dobrze nam razem. Czy ja pani coś przynoszę?”.

Gdy się ma nową osobę, zawsze się odczuwa pewien lęk, czy to zaskoczy. A ona zadzwoniła do pani Kasi, koordynatorki wolontariatu na Bielanach, podziękować za mnie.

Co człowieka spotka, gdy nie pójdzie rano do pracy? Myślałam o tym przed emeryturą, bo bardzo się jej bałam. Odczuwam jako niebezpieczeństwo, że zostanę na tej pustyni czasu. Bardzo lubię się spieszyć, taki mam temperament.

Angielskiego uczę się ze względu na spotkania z Pepiro, partnerem mojej córki, która mieszka w Amsterdamie. Zajmuje mi to godzinę dziennie. Chodzę na aerobik w wodzie i na pilates. Chcę się zapisać na komputerową obróbkę zdjęć. Jestem na bieżąco z kinami, teatrami, uzależniona od „Gazety Wyborczej” i TOK FM. Mam też działkę pod Warszawą i jeszcze trochę pracuję – piszę dwa teksty w miesiącu.

A wolontariat? Nie wynika z wielkoduszności, to czysto pragmatyczne: czuję się potrzebna i chcę mieć zajęcie, co pomaga mojej psychice.

Marzenie łatwe do spełnienia

Anna Dubrawska-Skalska, 75 lat, była dziennikarka: – Przyszłam: „Może pani poczytam?”. „Nienawidzę, jak mi się czyta”. „Może wyjdziemy na dwór, jest ładna pogoda, pomogę pani z windy, do windy?’. „Nienawidzę chodzić na spacery”. „Następnym razem przyniosę płytę, może się pani spodoba?”. „Nie. Nie. Nienawidzę muzyki”.

Poprosiłam znajomego psychiatrę, żeby się ze mną do niej wybrał. Powiedział: „Charakter, nie choroba”. Odwróciłam sytuację: „A o czym by pani chciała ze mną rozmawiać?”. Zastanowiła się: „O chorobach albo o jedzeniu”. Zrozumiałam, że nie jestem dla niej partnerką.

Następny był mężczyzna od 20 lat chory na stwardnienie rozsiane. Był jak kłoda, tylko głową mógł poruszać, ale jego świat ciekawił. Chciał ze mną rozmawiać o teatrze, o audycjach telewizyjnych, o tekstach w gazetach. Naprawdę na mnie czekał! Odwiedzałam go dwa razy w tygodniu. Kiedyś spytałam, co by mu sprawiło radość. „Nie zdążyłem przejechać nowymi mostami w Warszawie” – powiedział. W pobliżu była szkoła. Poprosiłam chłopców z najstarszej klasy, żeby mi go znieśli – nie było windy – usadzili w samochodzie i potem wnieśli. Wielu się zgłosiło. Przejęci bardzo.

Przypięłam go mocno pasem i pojechaliśmy. Mnie spełnienie jego marzenia przyszło niesłychanie łatwo, a dało tyle samo radości co zrealizowanie własnego.

Czasem trafiamy w gorsze samopoczucie podopiecznego, czasami jestem umówiona i zgrzytam zębami, że idę, ale potem zawsze robi się lepiej.

Miałam okres zainteresowania religioznawstwem – buddyzmem, kabałą. Wszystkie te religie, nie tylko nasza, chrześcijaństwo, mówią: nie będziesz, człowieku, szczęśliwy, jeśli nie potrafisz dawać. Ta potrzeba jest częścią naszej natury. Nie mamy pieniędzy, dajmy swój czas i pod koniec zobaczymy, że jest fajnie. W młodości tego nie wiedziałam. Radość czerpałam z żeglowania, podróżowania, z jazdy na nartach. Ale przestało mi to wystarczać. W miarę upływu lat zaczęłam czuć i rozumieć, że nie jest dobrze tylko chłapać życie, bo zubożymy się, skrzywimy, jak ptak postrzelony. Są ludzie obdarzeni darem rozumienia tego wcześniej i im jest w życiu lepiej.

Ale do dziś żegluję, jeżdżę na nartach. Ciągle mam szafkę w końskim klubie, mogę zadzwonić, żeby mi przygotowali konia, i sprawia mi to wielką radochę! Nie jestem na wolontariat skazana.

Chodziłam na pogrzeby moich podopiecznych. Pan umarł po trzech latach. Joga uczy, że przywiązanie nie jest dobre, wiec troszkę je tonowałam, ale jak odchodzili, był ból. Kolejną podopieczną trzymałam za rękę, kiedy umierała. Dusiła się, cały czas miała aparat przy łóżku. Bardzo inteligentna, umysłowo bardzo aktywna. Była dyrektorem banku. Nie miała nikogusieńko na świecie. Przeżyła życie samotnie, w pracy. Interesowała się podróżami, moje zdjęcia ją ożywiały. Dziwiłam się: są programy podróżnicze, wystarczy nacisnąć pilota. A ona mówiła: to nie to. Bardzo ją lubiłam. Bardzo mi było przykro, kiedy umarła.

Ale po kilku tygodniach przychodzę do pani Kasi i mówię: pochowałam go, pochowałam ją i jestem do dyspozycji.

Dokonując wyborów w przyjaźniach czy znajomościach, gromadzimy ludzi podobnych, a tu jest szansa wyjścia na spotkania z osobami, których bym nie poznała.

Świat jeszcze nie zwariował

Katarzyna Kulik-Cała, od 14 lat koordynator wolontariatu w Ośrodku Pomocy Społecznej dzielnicy Bielany w Warszawie: – Każdego dnia mi udowadniają, że świat jeszcze nie zwariował. Normą powinno być, że sobie pomagamy, zauważamy, że sąsiad przestał wychodzić. Wśród naszych wolontariuszy starsze osoby stanowią kilkanaście procent. Są bardzo solidni. Przychodzą przez wiele lat. Na początku staram się dowiedzieć, jakie mają zainteresowania i co by chcieli robić. Co sprawia im przyjemność? Oferty dla wolontariuszy spływają od pracowników socjalnych, którzy bywają w domach klientów OPS, ale też od pedagogów szkolnych, kuratorów i osób prywatnych. Najczęściej potrzeba pomocy w nauce matematyki i języka angielskiego dla dzieci klientów. I są osoby starsze – wolontariuszom proponujemy, żeby się zajęli nimi poprzez rozmowy, wyjście na spacer, zrobienie niewielkich zakupów. Bardzo nas interesują projekty artystyczne, bo mamy dwa dzienne ośrodki wsparcia dla osób starszych.

Beata Tokarz-Krzemińska, Towarzystwo Inicjatyw Twórczych Ę: – Wolontariat jest popularny na Zachodzie. Odwiedziłam w Londynie projekt „Mężczyźni w warsztacie”. Zrobili sobie kanciapę z narzędziami w centrum sąsiedzkim. Szkoła zgłosiła im prośbę o kurnik. Park, że potrzebują kładki nad strumyczkiem. Przynosili kawę, herbatę, mieli system dyżurów. W USA i Wielkiej Brytanii starsze osoby pracują z dziećmi z trudnych środowisk, z nastoletnimi matkami. W Berlinie – to program z dużym wsparciem psychologów – są mediatorami w szkole. Są też programy wolontariatu, gdzie inżynierowie czy architekci pracują w Afryce przy budowach. Dla nich to przygoda w egzotycznym regionie. Aktywność fizyczna, bycie w grupie i podejmowanie nowych wyzwań aktywizują pracę mózgu i opóźniają procesy starzenia.

Anna Dubrawska-Skalska: – I u nas wolontariat też robi się coraz popularniejszy, wielu młodych przychodzi. Stajemy się coraz fajniejszym narodem.

Według badań Eurobarometru w Polsce doświadczenia w wolontariacie deklaruje 12 proc. osób powyżej 55. roku życia, podczas gdy w Islandii 64 proc., w Holandii i Szwecji – po 56 proc., w Austrii – 49 proc. Średnia w UE to 27 proc.