Subtelność kultury: Silicon Valley vs. Polska

Z wierzchy jak San Francisco i tylko głębiej widać różnicę. Bo tu jest kultura otwarta.

Najbardziej zadziwiło mnie jak mało Dolina Krzemowa w powierzchownym, pierwszym wrażeniu, różni się od Polski. Centra handlowe – jak w Polsce. Sklepy pod jednym dachem, choć podobno często są tu budowane inaczej – każdy sklep w oddzielnym budynku. Fasony, ciuchy i marki – jak w Polsce. No dobrze, tu jest znacznie więcej marek luksusowych i jak się głębiej przyjrzeć, to w sklepach są całe stoiska z rozmiarami petite, skrojonymi tak, że przy wzroście 160 wszystko leży, jak należy. U nas rozmiarówka jest szyta na wzrost 174, choć idę o zakład, że nie jest to najpopularniejszy wzrost kobiet w Polsce. Może to sugestia, że polska kobieta powinna tyle mierzyć?
I San Jose – miasto biurowców (i lądujących samolotów), do złudzenia przypomina warszawski Mordor. Ot, globalizacja.

A jednak wszystko jest inaczej.
Choć oczywiście tu inna jest roślinność – palmy. Zabudowa jest niska, drewniana, w wiktoriańskim stylu. (Żadnych betonowych blokowisk, którymi Polska stoi.) Domy są stare, często można odnieść wrażenie, że się sypią. W wielu nie ma pralek, są za to świetliki: na klatkach schodowych, oraz między łazienką, a ubikacją potrafią być szyby z oknami (jak wentylacyjne) od dachu, po sam grunt.
I okazuje się, że pod tą powierzchowną powłoczką jednak wszystko jest inaczej, tylko to „inne”, jest bardzo subtelne. Przykład? Kościołów więcej niż w Polsce, po dwa na każdej ulicy, ale tu wiara, czy niewiara, to prywatna sprawa każdego. Nikt nie pyta, czy i do którego z nich chodzisz.
Będąc tu, człowiek uświadamia sobie jak bardzo dyskryminującym krajem jest Polska. Na ulicach San Francisco nieustannie spotyka się osoby z niepełnosprawnościami. Oni są obecni i w muzeach, i w sklepach, i w restauracjach, gdzie przygotowano dla nich wygodne, specjalnie oznakowane miejsca. W środkach komunikacji publicznej, choć wagony i autobusy są stare, to jednak każdy z nich przystosowany jest do przewozu osób z trudnością w poruszaniu się. Przystanki mają platformy ułatwiające wjazd do wagonu. I ludzie z nich korzystają. Pomyślałam o tym, gdy do tramwaju wsiadła niewidoma pani z psem przewodnikiem, który się położył, a przystanek dalej wjechał pan na wózku i uważał, by nie przejechać kołem po jego uchu. Sam trzymał na kolanach małego pieska. Potem wsiadło kilka pań z wózkami dziecięcymi. Kiedy byłam na spacerze z jedną z mam, pchając pod górę wózek z trzylatkiem, spostrzegłyśmy, że jedzie się gładko, wszędzie są podjazdy. Powiedziała: „Tu miasto jest dla ludzi, by im ułatwić” I podała przykład Warszawy, gdzie wycieczka z wózkiem po mieście przypomina bieg z przeszkodami.
W dużych sklepach, ładują się elektryczne pojazdy, dzięki którym osoby starsze nie muszą przemarzać kilometrów o własnych siłach.

I tutaj starsze osoby pracują.
Seniorów można spotkać za ladą sklepów z ubraniami, w restauracjach, kawiarniach, muzeach. U nas jak panienka kończy 28 lat już jest do sklepu w galerii za stara. I oczywiście nie wiemy, co tych ludzi w jesieni życia do pracy sprowadza, ale domy kupowali w młodości, za ułamek dzisiejszej ich ceny i dawno je spłacili. Słyszę, że często pracują dwa, trzy dni w tygodniu, bo potrzebują ubezpieczenia, ale generalnie, że podejmują pracę wśród ludzi, bo nie chcą siedzieć zamknięci w czterech ścianach suburbii. W muzeach, to często emerytowani pracownicy naukowi, czasem wolontariusze. Bo wolontariat jest tu bardzo popularny, każdy go robi i jest z tego dumny. Nawet profesjonaliści i ludzie sukcesu dzielą się (za darmo!) wiedzą ekspercką i doświadczeniem. Na przykład mentorują ludziom szukającym pracy w określonej branży.
I pieszy zawsze zostanie przez kierowcę samochodu przepuszczony, choćby wparował na drogę znienacka, w miejscu nieoznakowanym. Samochód zazwyczaj nie jest emanacją statusu, tylko środkiem komunikacji, jak w Polsce rower.
W ogóle tu panuje przyjemna kultura otwartości i spotkania. Ludzie uśmiechają się do nieznajomych, rozmawiają z nimi. Tak łatwo poznaje się ludzi! Każdy chętnie dzieli się kontaktami, chce się umówić na kawę, choćby na pół godziny.
I często tu słyszę, że jestem mądra, mam duża wiedzę. Padają pytania w rodzaju: „A skąd to wszystko wiesz?”. W Polsce nikt nigdy (poza najbliższymi) tego rodzaju komunikatów mi nie wysyłał. Widocznie u nas nie jest to czynnik kluczowy, na który ludzie zwracają uwagę.

Czytaj dalej:

  • o transporcie publicznym w Dolinie Krzemowej, kliknij tutaj
  • o edukacji w Dolinie Krzemowej, kliknij: tutaj
  • o bezdomności w San Francisco, kliknij: tutaj
  • o wolontariacie seniorów w Polsce, kliknij tutaj

Szkoła w Dolinie Krzemowej.

Tu nikt nie ratuje dzieci przed edukacją. Do szkoły idą pięciolatki, a do tego, o zgrozo, nie dość, że nauczycielki zmieniają się co roku, to jeszcze w sierpniu miesza się dzieci z całego rocznika i od nowa buduje klasy. W szkołach ponadpodstawowych na każdą niemal lekcję idzie się z innymi dzieciakami. Chodzi o to, by od najmłodszych lat uczyły się budować relacje z osobami, których nie znają. Ciągle i ciągle, i ciągle, otwierały się na nowych ludzi. By umiały budzić sympatię i budować relacje. Ot, szkoła w Dolinie Krzemowej.

Jak budować relacje? 
Wszystko, co tu napiszę, należy opatrzyć zastrzeżeniem, że tu każdy dystrykt może sobie ustalić w edukacji inne zasady, a liczne mikroklimaty modyfikują szkolne rutyny.
Rok szkolny rozpoczyna się w okolicy połowy sierpnia, za to prócz wakacji są dwie dwutygodniowe przerwy w trakcie roku.
Temat szkoły warto jednak zacząć od budynków. Podstawówki mieszczą sześć roczników – „zerówka” i pięć klas (jeszcze siódma, mała, dla dzieci które rocznikowo się kwalifikują, ale we wrześniu nie ukończyły jeszcze wymaganego wieku) – często są zbudowane na planie sześciu kół (albo brył). Te okrągłe, jednopiętrowe budynki podzielone są na klasy z głównymi wejściami z podwórka. Z każdej jest też wyjście do wnętrza budynku, gdzie znajdziemy aulę, bibliotekę i toalety (tu nazywane restroom-ami). Dzieci zostawiają plecaki na dworze, bo niemal nigdy nie pada. Mają w nich głównie kopertę do komunikacji z rodzicami i pudełko z lunchem, który rodzice przygotowują swojemu dziecku sami. Wszystkie materiały edukacyjne dostarczone są przez nauczycielkę. Przed wejściem do klas są też stoliki, przy których w trakcie przerwy dzieci jedzą. Jest także boisko i place zabaw.
Tu nikt nie ratuje maluchów przed edukacją – do szkoły idą pięciolatki, a do tego, o zgrozo, nie dość, że nauczycielki zmieniają się co roku, to jeszcze w sierpniu miesza się dzieci z całego rocznika i od nowa buduje klasy. W szkołach ponadpodstawowych na każdą niemal lekcję idzie się z innymi dzieciakami. Chodzi o to, by od najmłodszych lat uczyły się budować relacje z osobami, których nie znają. Ciągle i ciągle, i ciągle, otwierały się na nowych ludzi. By umiały to robić, budzić sympatię i budować relacje. Co nie oznacza, że nie powstają przyjaźnie. Człowiek zawsze „złapie” kogoś z kim czuje się nadzwyczaj dobrze, by został z nim na dłużej.
Spóźnienie do szkoły przekraczające 10 minut, skutkuje uruchomieniem akcji informacyjnej do rodziców – mailami, telefonami, sms-ami – gdzie jest dziecko? To na wypadek porwania, które tutaj są obsesją, albo może zdarzają się częściej, więc ludzie są na nie wyczuleni. Przed bramą szkoły policjant codziennie wita dzieci. Nie można po prostu napisać dziecku usprawiedliwienia – nieobecność musi być zapowiedziana i potwierdzona na przykład przez lekarza, jeśli spowodowała ją u niego wizyta. Spektakularne zaćmienie słońca widoczne w sąsiednim stanie, nie jest wystarczającym powodem do nieobecności. Słyszałam, że kiedy rodzina nie stawiła się na rozpoczęciu roku, dzieci zostały ze szkoły wykreślone. Choć z drugiej strony, pewne ustępstwa można ze szkołą ustalić.

Procedury są dobre
Podczas szkolnej wycieczki zepsuł się autobus. W polskiej szkole rodzice dowiedzieliby się o tym zapewne po powrocie, albo przypadkowo, od któregoś z dzieci przez telefon, co mogłoby spowodować „nakręcanie” się wirtualnych zdarzeń. Tu procedury nakazują dyrekcji powiadamianie rodziców na bieżąco o zaistniałym incydencie i postępach w jego usuwaniu. Dostają sms-y z informacją o tym, że jeden z trzech autobusów się popsuł, więc stoi tu i tu, ale już na miejsce jedzie pojazd zastępczy. Nikomu nic się nie stało, a dzieci są pod opieką określonej osoby. Potem powiadomienie, że zamienny autobus już przybył, a dzieci się przesiadły. Na koniec, że temat jest zakończony, bo wszystkie dzieci znajdują się już w miejscu docelowym i dobrze się bawią. Tu procedury są czymś wszechobecnym i działają. Alarm, powiadamianie o postępach w usuwaniu kwestii i info o odwołaniu alarmu. Nawet jeśli ktoś w sklepie niefrasobliwie zażartuje i przestraszy klienta w kolejce, wszczyna się procedurę wyjaśniającą. Gdy jest podejrzenie wycieku gazu, mieszkańcy okolicy są powiadamiani. Dzieci regularnie ćwiczą alarm przeciwpożarowy (trzeba szybko wyjść na zewnątrz), alarm na wypadek trzęsienia ziemi (trzeba wejść pod stół, skulić się i przykryć rękami kark, a następnie wybiec na boisko), czy lock alarm (w razie strzelaniny – wszystkie drzwi i okna zamyka się na klucz i nie wolno wpuścić nawet kolegi, który wyszedł do toalety). Tu jest raczej oczywiste, że procedury i ich przestrzeganie ułatwiają życie, a nawet je ratują. Polacy powinni to wiedzieć najlepiej, ale zbyt często liczą na to, że mają wystarczająco dużo władzy, bo się na nie nie oglądać. Władzy grawitacja nie dotyczy.

Wsparcie dla obcojęzycznych
Moja bratanica w zeszłym roku rozpoczęła edukację w zerówce, w dobrej szkole publicznej – w rankingach 10/10. W tym miasteczku na przedmieściu San Francisco wszystkie szkoły są bardzo dobre i mają podobny ranking, dlatego wielu rodziców na początku roku w którym dziecko obejmuje obowiązek szkolny, przeprowadzają się do dystryktów w których szkoły są lepsze, choć czynsze znacząco wyższe. Bratanica szkołę uwielbia! Biegnie do niej jak na skrzydłach! Ponieważ do USA przyjechała zaledwie kilka miesięcy przed rozpoczęciem nauki, gmina, by przekonać się, czy dziewczynka potrzebuje wsparcia, zaprosiła ją na rodzaj egzaminu z języka angielskiego. Badają wszystkie dzieci które pochodzą z mieszanych rodzin, albo takich, gdzie angielski nie jest w domu językiem podstawowym. W efekcie, przez cały rok, kilka razy w tygodniu wraz w kilkorgiem innych dzieci z klasy (bo przyjeżdżających jest tu mnóstwo) przez dodatkową godzinę nauczycielka powtarzała z nimi zagadnienia o których była mowa na lekcjach i upewniła się, że zrozumiały kluczowe kwestie.

Prace domowe
Zadania domowe zadawane były w poniedziałek, na cały tydzień z góry. Odrobione miała oddać w piątek. (Weekend jest do odpoczywania.) Przy takim systemie musiała planować, codziennie zrobić coś, bo w jeden wieczór nie dałaby rady wykonać wszystkiego. Jednak w tym roku, w szkole ustanowiono inne zasady. W badaniach wyszło, że prace domowe nie przynoszą oczekiwanego pożytku, więc je zlikwidowano. W domu, zamiast odrabiania lekcji jest czas na czytanie książek i właśnie wspólnego czytania się od rodziców oczekuje, co jest powiedziane wprost.

Każdy jest godny.
I nieustający storytelling. Dzieci uczą się mówić o sobie – o swoich potrzebach, zainteresowaniach, co lubią, czego nie lubią, co sądzą, kim są. Cały czas przygotowują publiczne wstąpienia. Chwilami mam wrażenie, ze wszystko tu ludzie układają w historię.
I jeszcze: Yearbook. Pod koniec roku każdy dostaje album ze zdjęciami, nazwiskami, a nawet opisami uczniów i pracowników szkoły. Są tu wszyscy, również „pan od śmieci” i „pani, która przeprowadza nas przez ulicę.” Każdy jest „godny” by się tu znaleźć, bo bez jego pracy nie byłoby szkoły. Są częścią wspólnoty.
Po zakończeniu roku, gmina znów przeprowadziła sprawdzian z języka. Bratanica jest niemal w normie dzieci, które tu się urodziły. W kolejnej klasie spotka tylko jedną koleżankę z poprzedniego roku.

 
O edukacji na Stanfordzie, kliknij: tutaj
O najlepszych uniwersytetach świata, kliknij: tutaj 
O różnicach kulturowych między Polską a Doliną Krzemową, kliknij: tutaj.
O bezdomności w Dolinie Krzemowej, kliknij: tutaj.
O transporcie publicznym w Dolinie Krzemowej, kliknij: tutaj

Transport publiczny w Dolinie Krzemowej

Jak działa transport publiczny w USA? Pociąg lub korporacyjny autobus – możesz. Własnym autem lub Uberem przez Dolinę Krzemową przejedziesz jednak najsprawniej. 

Przez Dolinę Krzemową jedzie pociąg – Caltrain się nazywa. Piętrowy. Że w weekendy, co półtorej godziny, przemilczę. W dni powszednie, w godzinach szczytu z San Francisco w głąb Bay Area wywozi tysiące ludzi. Żeby zrobić to sprawnie i skrócić nawet o połowę czas przejazdu (każdego szybciej dowieźć do domu) pociągi zatrzymują się co kilka stacji, więc wsiadając musisz wiedzieć czy to ten, który zatrzyma się na twojej. I mocno trzymać się ławki, jeśli akurat czekasz na stacji, na której przejeżdżający pociąg się nie zatrzymuje. Trąbią, ale nie zwalniają.
Kierownik pociągu to jego gospodarz. Zapowiada stacje, często zabawnie, ale też przeprowadza boarding – wpuszcza na peron na pierwszej stacji, a na pozostałych, gdy wszyscy wsiądą i wysiądą, daje znak do odjazdu. Odpowiada za pociąg od strony technicznej – widziałam jak prowadził podpinanie wagonów. To on dbał o pasażerów w przypadku drobnej kolizji pociągu czy nagłej awarii.

Długo wydawało mi się, że skoro lokomotywa znajduje się na czele pociągu wyłącznie w kierunku San Jose, to oznacza, że w kierunku San Francisco jadą automatycznie, może przy pomocy monitorów? Okazało się jednak, że nie. Ostatnio dostrzegłam maleńką kabinkę na podwyższeniu pierwszego wagonu pasażerskiego.

Metro BART i autobusy widmo.
W poszczególnych miasteczkach Doliny Krzemowej komunikacji publicznej można właściwie nie zauważyć. Przystanki cienkie jak znaki drogowe. Autobusy też właściwie ledwie dostrzegalne, bo rozkładowo jeżdżą co dwie godziny – wymiennie, raz jeden, raz drugi, raz trzeci – po różnych trasach. I: „rozkładowo”, to też określenie z gatunku umownych: plus/minus trzydzieści minut. Na pytanie: „dlaczego nie jeździcie zgodnie z rozkładem?” odpowiedź jest prosta: „Z jakim rozkładem?!” I nie uświadczysz go na przystankach. Są ulotki wewnątrz pojazdu, albo Google. Autobusami jeżdżą właściwie wyłącznie emeryci. Pojedynczy, podjeżdżają do najbliższej stacji kolejki i do centrów handlowych. W efekcie kierowcy zatrzymują się tylko na żądanie. Jeśli chcesz wysiąść, musisz podejść do pierwszych drzwi. I ostatnie kursy realizowane są w okolicy 9 wieczorem, później do domu publicznym transportem nie dojedziesz. A odległości są tu spore, bo Dolina w promieniu nawet 30 kilometrów od kolejki jest szczelnie oblepiona miasteczkami – sypialniami.
W samym San Francisco sieć komunikacji publicznej jest gęstsza. Niemniej jednak coś jak metro – kolej BART (jedna linia – no dobrze, trochę się rozgałęzia – cztery) sprawia wrażenie, jakby jej wagony przyjechały żywcem wyjęte z lat 70-tych. W wielu tramwajach i autobusach wzdłuż wagonu na wysokości okna rozwieszona jest metalowa linka. Chcesz wysiąść? Pociągnij. (Oj, rozpieściła nas ta Unia Europejska inwestycjami w infrastrukturę transportu publicznego. W Warszawie, bezdyskusyjnie.)

Własnym autem, autobusem korporacyjnym lub Uberem
W efekcie wszyscy jeżdżą tu samochodami, a jeśli mają dzieci, zmuszeni są posiadać nawet trzy auta. I oczywiście są one piękne, wielkie – benzyna jest tania. Autostrady po sześć pasów w jedną stronę. Oczywiście najczęściej zakorkowanych, bo nie ma takiej ilości pasów, jakiej nie dałoby się zapełnić.
Gigantyczne korporacje technologiczne, które zatrudniają dziesiątki, a nawet setki tysięcy pracowników, muszą z całej Doliny zwozić ich do pracy, firmowymi autobusami. Ogranicza to ilość koniecznych parkingów i korków. W autobusach jest wi-fi, więc jeśli zalogujesz się do systemu i pracujesz, czas dojazdu liczy ci się do czasu pracy.
W takich warunkach życie ratuje Uber (czy Lyft, jego konkurencja). Rozkwita tu w nowe funkcjonalności. Oprócz normalnych przejazdów, znanych również w Polsce, możesz tu wziąć Uber Pool i Express Pool – wtedy dzielisz przejazd z innymi pasażerami – jest tańszy i szybszy. Kiedy zamawiasz usługę, zgarnie cię kierowca, który za chwilę będzie tędy jechał w wybranym przez ciebie kierunku, z pasażerem, który wybrał tę samą opcję przejazdu. Czasem musisz kawałek podejść, może 50 metrów do rogu ulicy albo na pas w określoną stronę. Na dłuższej trasie kilka osób może się do ciebie dosiadać i po drodze wysiadać. Klientów jest tak dużo, że zgłoszenia realizowane są niemal w czasie rzeczywistym. Odnoszę wrażenie, że Uber jest podstawowym środkiem transportu w Silicon Valley. Wykończył licencjonowane taksówki, co potwierdzają kierowcy Ubera – niegdyś taksówkarze.

  • o edukacji w Dolinie Krzemowej, kliknij: tutaj
  • o bezdomności w San Francisco, kliknij: tutaj

Weekendowe poranki i dni, czyli ludzie bezdomni w San Francisco.

Kiedy masz telefon za przewodnika, prędzej czy później trafisz do miejsca, gdzie śpiwór jest domem, gdzie jest nim byle wiadukt. Na chodniku kołdra odsłonięta w półkole, jakby czyimś ramieniem. Poduszka pewnie jeszcze ciepła. Wokół trochę brudnych ubrań, plastikowych naczyń, ale też woda w butelce, książka, jakby przed chwilą ktoś z tego łóżka wstał. Wszystko 30 metrów od siedziby jednego z gigantów (Adobe). Nie jest to najgłówniejsza z ulic, ale ta następna, równoległa. Tu niemal wszędzie po przespanych na ulicy nocach pozostają kartony, kołdry, śpiwory, gacie, czasem brudny materac. Sobota, już po dziewiątej. Co chwila ktoś zaczepia mnie z prośbą o ćwiartkę dolara. Czas zatroszczyć się o śniadanie.
Dziś o tej porze, barłogi są puste, bo miasto wyraźnie jest już w ruchu. Ludzie z psami i kubkami kawy wracają z joggingu. Otwarte są siłownie. W sporej sali ludzie ćwiczą jogę, ale dziesięć, piętnaście kroków przed wejściem do niej, lekko unosi się góra szmat. Przez materiałową kratkę widzę twarz. Oczy ma zamknięte.
Otwarte są wszystkie sklepy, więc wielu mieszkańców miasta niesie zakupy. Zobaczcie zdjęcia z księgarni – pod książkami wiszą nieduże karteczki z ręcznie sporządzonymi recenzjami. Każda inną dłonią. Świetnie to wygląda i zapewne równie dobrze działa. Karmiąc się głównie e-bookami, nie wiem, czy w polskich księgarniach, też można taki patent spotkać?
Z wielu mijanych pubów i kawiarni, na ulicę wylewa się gwar.
Jutro (niedziela), będę w tej okolicy półtorej godziny później i będzie ona cichutka, jak noc. Nawet psy będą musiały czekać z wyjściem na siku. Sklepy i siłownie zamknięte. Lokatorzy chodnikowych barłogów nadal będą w nich spać. Najbardziej zaboli mnie widok inwalidzkiego wózka i śpiącego obok człowieka. Nie widziałam tu leżących na ulicy dzieci, ale słyszałam, że są. Że sypiają w samochodach, gdy rodziców nie stać na najwyższy na świecie czynsz. Często od ulicy dzieli cię jedna pensja. Spotkana w pociągu kolejki przesympatyczna Polka, (czy może Amerykanka polskiego pochodzenia) powiedziała, że w Nowym Jorku, gdzie żyje, jest takich dzieci znacznie więcej. Że je na ulicach widać. Tu, słyszałam, że w jednej ze szkół otwarto pralnię, by przed lekcjami mogły wyprać ubranie.
Ciągle słyszę, że bezdomni nie stanowią tu zagrożenia, bo czasem tylko głośno do siebie mówią. Słyszę, że często są psychicznie chorzy. Nie leczą się, bo nie mają ubezpieczenia. Ale słyszę też rady, by jednej z dzielnic unikać, zwłaszcza wieczorem. Z jednej strony, firmy niezjedzone przez pracowników lunch-e, przekazują bezdomnym. Z drugiej, ich pracownicy mówią: „Mam w okolicy kilka placów zabaw, na które nie mogę z dziećmi chodzić, bo są okupowane przez bezdomnych.” Póki nie naruszą prawa, władza nie interweniuje. Tu jest wolność, każdy może spać, gdzie chce. Może zrobić ze swoim życiem, co tylko uważa za stosowne. Więc tłum idzie chodnikiem i ich mija. Ja idąc w tym tłumie, też przestaję ich zauważać.
Za to widzę ocean i potężne drzewa parku Golden Gate. Pomarańczowe rowery Jump! – przez aplikację można zamówić stojący najbliżej, a po użyciu, zostawić niemal gdziekolwiek. Widzę latynoskie murale Mission. W Castro, pierwszy gejowski bar z odsłoniętymi szybami – już nie w piwnicy, ukryty, otwierany wyłącznie dla „przyjaciół Dorothy”. (Jak strasznie żałuję, że „Tęczowe San Francisco” mam w papierze i stoi ono w domu na półce! Nie mogę odwiedzić adresów, pod którymi mieszkali bohaterowie! Może ktoś z Was ma e-book i łatwo to dla mnie sprawdzi, plisss?)Widzę drapacze chmur dzielnicy finansowej i wśród nich publiczny park na jednym z dachów. Słyszę radosny, ludzki śmiech. Ot, weekend.

O transporcie publicznym w Dolinie Krzemowej, kliknij: tutaj.

O edukacji w Dolinie Krzemowej, kliknij: tutaj.
O spełnieniu jednych i bezdomności drugich, kliknij: tutaj.

Paradoks rozwoju.

Długo rozmawiałyśmy wczoraj o spełnieniu w zawodzie. Dla Niej tu są świetne warunki, by nieustannie robiła ciekawe, świetnie płatne rzeczy. Jeśli tylko się odrobinę znudzi, czy zdobędzie wiedzę na jakiś temat, już stado innych pomysłów tylko czeka, by pociągnąć ją do swojego świata. Trzeba się bardzo pilnować, dobrze wiedzieć kim się jest i dokąd się zmierza, by w tym nadmiarze możliwości wybrać tą, którą naprawdę chce się iść. Wszędzie nowe, wszędzie intrygujące. Wszędzie ciekawe. Trudno się z takiego świata wydostać, bo i po co?

A potem wyszłyśmy na ulicę. Okolica przepiękna, serce miasta. Zapadał zmrok. Powiedziała, że to jest miasto na kilka lat – dwa, trzy, cztery. Że większość znajomych już wyjechała, więc trudno opowiedzieć, czym ono jest, bo tu właściwie wszyscy są przejazdem, tylko na chwilę. Tożsamość się nie nawarstwia. Czynsze są tak wysokie, że stać na nie tylko ludzi zatrudnionych w jednej branży, więc niemal wszyscy mieszkańcy są w podobnym wieku. Że jak pojawiają się dzieci, ludzie wyprowadzają się w głąb doliny, wracają do domów, albo jadą dalej w świat.
Słyszałam, że w San Francisco przyrost naturalny jest najniższy w całych Stanach. Że w samym mieście nie ma dobrych szkół, a w tych które są, wiele dzieci ma potężne problemy psychiczne.
Ulice są pełne bezdomnych, wielu jest ciężko uzależnionych. Boję się ich fotografować. Choć może postrzegają to inaczej, ja kierując aparat w ich stronę, czuję się zawstydzona, jakbym ich upokarzała. Miałabym Wam ich pokazać? Ku uciesze sytych i mniej lub bardziej zadowolonych?
Chwilami mam wrażenie, jakby świat lubił stan równowagi: im więcej spełnienia, tym większa góra nieszczęścia wyrasta tuż obok. Im szybciej wiosłujemy w stronę nadprzeciętności, ścigamy się w wymyślaniu czego jeszcze nie było, tym większa grupa ludzi za tym nie nadąża i odpada. A przecież ciągle wierzymy, że wiosłować warto. Że człowiek bez popychania świata do przodu, nie istnieje.
No dobrze, tylko czym jest dzisiaj popychanie świata do przodu?

O różnicach kulturowych między Polską a Doliną Krzemową, kliknij: tutaj.
O bezdomności w San Francisco, kliknij: tutaj.
O transporcie publicznym w Silicon Valley, kliknij: tutaj.
O edukacji na Stanfordzie, kliknij: tutaj.

Błogość

Najpierw, w chińskiej dzielnicy, spod szarych, ciężkich chmur (dosłownie), spadł na mnie rzęsisty deszcz zaufania i chęci współpracy. (Dziękuję Paweł Tomasz Długosz  ) Nawet nie wiecie, jakie to miłe, gdy ludzie chcą się dzielić swoim doświadczeniem i obserwacjami. Chcą opowiadać, spostrzegać, myśleć, analizować. To jeden z najprzyjemniejszych stanów ducha, jakie znam. Wchodzę weń bez wahania, z radością i wdzięcznością. Musiałam schronić się w jakieś ustronne miejsce, by złapać choćby część tych sznureczków, które poniosą mnie do kolejnego etapu projektu. Obiecuję, już niebawem będziecie mogli się nim cieszyć, zapewne nie mniej niż ja. 

Łapałam je przez niemal dwie godziny. Potem ruszyłam włoską dzielnicą w kierunku zatoki. Wiało, nie powiem, ale tu słońce świeciło mocno. Kiedy wychodziłam z domu nawet lekko mżyło, więc nie wpadłam na pomysł, by posmarować twarz kremem z filtrem. Szczypie. Jako ta Śnieżka uwędziłam się na różowo.
Podobno w San Francisco pogoda jest jednym z ważniejszych czynników, które wyprowadza z miasta stałych mieszkańców. Tu często jest zimno, szaro i wieje, a już kilkanaście, kilkadziesiąt kilometrów dalej, można spotkać regularny upał.
Wczoraj nad zatoką było jednak pięknie. Szłam wzdłuż brzegu, szerokim, żwirowym, czy piaskiem wysypanym deptakiem, a wraz ze mną dziesiątki biegaczy, rowerzystów, spacerowiczów. Po drodze małe siłownie, pirsy, porty i zieleń nabrzeża. Chwilami, gdy wyłaniał się zza chmur, majaczył mi na horyzoncie Golden Gate. Zieleń oraz błękit wody i nieba – jak błogo. Mogłabym tak iść bez końca.
Wracałam miastem, wśród szeregów wiktoriańskich kamieniczek, tak charakterystycznych dla miejsca, i tych uliczek pod górę i w dół. Jedna tak stroma, że drogę dla samochodów trzeba było poprowadzić zakolami, inaczej nie dałoby się podjechać. Myślałam o tym, jak mi dobrze w tej krótkiej chwili turystycznej rozkoszy. I jak bardzo otwarci są tutaj ludzie. I o ile łatwiej musi się między nimi żyć.
Lubię chodzić. Pod wieczór krokomierz naliczył 22 kilometry.