DUŻY FORMAT nr 32 z dnia 14/08/2006, str. 10
Szamoczą się z kredytami. Ale gdyby nie kredyt, nie mieliby nic
Ania i Bartek: Kredyt daje nam wolność
Wchodzą po drewnianych dechach przez wybity w ścianie otwór. Kierownik budowy prowadzi ich na piąte piętro. Kurz. Wilgotny zapach betonu. Cisza, bo to sobota. Nikt nie pracuje.
Anię od rana mdli. Jest w ciąży.
Idą przez kuchnię przyszłych sąsiadów spod piętnastki, salonem tych spod dwudziestki. Ciemno. Nie ma okien. Przedpokój lokalu 12? A może to łazienka? Bartek schyla się, by nie uderzyć głową w pustak wystający ze ściany.
Chcą zobaczyć lokal narożny, na drugim piętrze. 52 metry.
Jest.
Jasne, północno-zachodnie mieszkanie. Okna na dwie strony. Duży salon z balkonem i ścianą kuchenną. Mały pokój – dla nadchodzącej Melki. Jeszcze łazienka i przedpokoik.
Najlepsze spośród tych, które widzieli.
Od trzeciego piętra lokale są tańsze.
Będzie winda.
Idą zobaczyć.
A jeśliby wejść jeszcze wyżej, to nie byłoby widoku okno w okno z sąsiadami, tylko klimat jak „dachy Paryża”.
Tymczasowy dach, po którym chodzą, to przyszła podłoga ich mieszkania. Nad nimi powstanie jeszcze jedno piętro i poddasze.
Jest kwiecień 2002 roku. Jedyne zmartwienie państwa Jedlińskich to kredyt. Rok wcześniej go nie dostali. A byli w lepszej sytuacji finansowej. Bartek pracował w firmie międzynarodowej. Miał dobre dochody. Ania w instytucie. Nie byli małżeństwem, a takim wtedy w ogóle nie dawali. Zdolność kredytową Bartka pani w banku wyliczyła na połowę takiego mieszkania.
Teraz mają 25 proc. wkładu własnego, ale Bartek robi doktorat, więc jego stypendium w rozumieniu banku w ogóle nie jest dochodem. Ania ma część pensji z umowy o pracę, a część z grantu europejskiego, co też jest kłopotliwe do udokumentowania.
Z kredytem bujają się do lipca. Wynajmują mieszkanie. Od kilku lat. Płacą 1100 zł miesięcznie. Tyle chcieliby przeznaczyć na ratę. Kredyt najlepiej na dziesięć lat.
Bank jednak wie lepiej. Kredyt weźmie sama Ania, by nie mieć Bartka na utrzymaniu. Oprocentowanie – 5,75 proc. – to standard w tamtych czasach. A to oznacza 25-letni kredyt i ratę w wysokości ok. 600-700 zł.
Biorą.
Klucze mają dostać na jesieni.
Oboje są fizykami. Dziś mają po 31 lat.
Ania robi doktorat – bada lasery emitujące promieniowanie podczerwone. Bartek jest „IT – wszystko”. Menedżer, security officer, helpdesk, do niedawna też programista. Dziś pracuje w firmie zajmującej się zarządzaniem tymczasowym. Taki desant usprawniający działanie firmy.
Listopad 2002. Dwa tygodnie po terminie, a Melka nie może się zdecydować, by przyjść na świat. Przyjeżdżają na budowę pobiegać po schodach. Pomaga.
Klucze dostają w styczniu.
Nie biorą kredytu na urządzenie mieszkania. Nawet nie przychodzi im to do głowy. Mają trochę oszczędności. Zlecają wykonanie łazienki i kładą panele. W gładzeniu i malowaniu ścian pomagają rodzice.
Sami projektują łaciatą kuchnię. Z kartką w ręku i katalogiem, między karmieniem Meli a przewijaniem, rysują, w której szufladzie plastikowe sitka i pudełka na żywność (drugiej od góry, bliżej lodówki), w której talerze (żeby się nie schylać), a gdzie garnki (koło kuchenki). Stolarz początkowo jest przerażony, ale jak wykona zlecenie, przyzna im rację. Fajnie wyszło. Kupują lodówkę i kuchenkę. Szafę.
Tyle potrzebują, by się przeprowadzić. Resztę dokupują systematycznie przez dwa lata. Z tych bieżących dochodów, o których bank uznał, że ich nie mają.
Na pralkę czekają pół roku. Dżinsy i kurtki wożą do rodziców. Lżejsze rzeczy Ania pierze ręcznie, co jej kręgosłup pamięta do dzisiaj. Na zmywarkę odkładają trzy miesiące. Pod koniec każdego miesiąca sprawdzają, ile im zostało. Dokładnie czytają oferty. Porównują ceny. Twierdzą, że wbrew powszechnemu przekonaniu urządzenie mieszkania nie jest drogie. Wystarczy 1-2 tys. zł miesięcznie.
Na jesieni 2003 roku się pobierają. Rok później rodzi się brat Meli – Fifi.
Jedlińscy nie oglądają wiadomości, bo są nudne. – Jakie znaczenie dla naszego życia ma to, że pani Beger dostała pierwszą dwóję na studiach? – pytają retorycznie.
A co ma znaczenie?
Na przykład powstanie najmniejszego samochodu świata. On oczywiście nie jest widoczny gołym okiem. Ma koła z fulerenów (to takie piłki z 60 atomów węgla). To idealny środek transportu w nanofabrykach. Tłumaczą mi jak dziecku, że to takie fabryki, które będą budowały różne przedmioty, atom po atomie. Ktoś rzuci garść nanofabryk na podłogę i z cząsteczek wychwytywanych z powietrza powstanie krzesło. Na naszych oczach. – OK, dziś to science fiction, ale za sto, może za pięćdziesiąt lat? Już się wpuszcza do krwiobiegu mikroroboty, które udrażniają żyły – zapewnia Bartek.
Na początku tego roku w życiu państwa Jedlińskich następuje seria ważnych zdarzeń. Ważący 105 kg Bartek zaczyna się odchudzać. Ma dość zadyszki, podwyższonego ciśnienia i opiętych ciuchów. Dojrzał do zmiany. Podchodzi do zagadnienia profesjonalnie i inwestuje w dietetyczkę, która na podstawie tego, co Bartek lubi jeść, przygotowuje zbilansowaną dietę. Każdy kilogram, który traci na wadze, odkłada się jednym punktem zwyżki na jego poczuciu własnej wartości.
Coraz więcej mu się chce. Ma nowe pomysły. To, co dotychczas wydawało mu się nieosiągalne, stopniowo staje się rzeczywistością.
W okolicy 95. kilograma decydują się zawalczyć z kredytem. Od pół roku to odkładali. Bo Fifi maleńki. Bo praca. Bo nie ma czasu. Przez cztery lata spłacania oprocentowanie na rynku spadło, a oni więcej zarabiają. Zamarzył im się dom, więc chcą jak najszybciej spłacić mieszkanie i wziąć nowy kredyt.
Bartek po wyjściu od doradcy finansowego dzwoni do Ani. – Wydłużamy okres kredytowania.
Nie jest zaskoczona. Jej stosunek do kredytów zaczął się zmieniać półtora roku temu, po spotkaniu z dziewczyną, która wszystko kupuje na kredyt. – Potrzebuję lodówki, to ją kupuję. W najgorszym wypadku mi ją zabiorą. Przecież głowy nie urwą – mówiła.
Jak doradca przedstawił ich sytuację?
Jeśli w tej chwili kredyty we frankach oprocentowane są na poziomie 2,5 proc. (na taki zmienią, zamiast 5,75 proc. w dolarach), a na funduszach inwestycyjnych można zarobić 10 proc., to nie warto wcześniej spłacać kredytu. Lepiej obracać tymi pieniędzmi, które zaoszczędzą na zmniejszeniu miesięcznej raty.
Są naukowcami, liczby ich przekonują.
Oczywiście 10 proc. zysku na funduszach nikt nie zagwarantuje. – Ale ryzykiem jest życie – mówią. Mogliby zaplanować mniejszy zysk i ponieść mniejsze ryzyko.
A co się stanie, jeśli plan się nie powiedzie? Załamanie gospodarki? Zdaniem Bartka najgorsze, co może nas tutaj spotkać, to wystąpienie z Unii Europejskiej. Uważa, że Giertych, Lepper i Kaczyńscy kompletnie nie rozumieją, jak działa gospodarka. – Rozwój będzie wolniejszy, niż mógłby być, inne kraje regionu nas wyprzedzą i to będzie zasługa tych panów, ale nic strasznego się nie stanie. Przedsiębiorcy sobie poradzą – twierdzi Bartek.
Po zabiegu refinansowania rata kredytu spadła do 350 zł. Nie można więc mówić o strasznym obciążeniu, nawet na 30 lat. Owszem, na 5 lat zobowiązali się wpłacać na fundusz po 1000 zł miesięcznie.
Mają też oszczędności, które pozwoliłyby im przeżyć pół roku bez pracy. To Ani daje poczucie bezpieczeństwa. Rozważają jednak – za te pieniądze – kupno samochodu.
Na mieszkaniu i tak zarobili już dwa razy.
Po pierwsze, na różnicy kursowej. Kredyt wzięli w dolarach, których wartość później spadła, a więc mniej złotówek są winni bankowi. O 25 tysięcy. Oczywiście nikt nie jest w stanie przewidzieć, czy przez 30 lat sytuacja się nie odwróci. I ile razy.
Po drugie, wartość ich mieszkania wzrosła. Dziś jest zadłużone tylko w 1/3 swojej rynkowej wartości.
Do tego uświadamiają sobie, że wraz ze wzrostem dochodów zwiększa się ich zdolność kredytowa. Mogą więc zaciągnąć kolejny kredyt na budowę domu. I zrobią to, jak tylko znajdą odpowiedni kawałek ziemi. – Kredyt daje nam wolność – mówią.
Bartek waży dziś 80,5 kg. Lubi nową, zdrowo zbilansowaną dietę.
Bank śledzi drogie hobby
Bankowość polska wie o nas więcej, niż się pozornie wydaje.
Co się dzieje z wnioskiem kredytowym za szybką bankowego okienka? Najpierw sprawdzają nas w bazach danych. Zaczynają od dokumentów – czy niekradzione.
Potem Biuro Informacji Kredytowej (BIK). Działa 4,5 roku. Wszystkie banki raportują tam przebieg każdego z kredytów, którego udzieliły. Na mieszkanie, samochód, nawet na żelazko z supermarketu. Także kredyt gotówkowy czy odnawialny przy rachunku. Karty kredytowe.
Bank, rozpatrując nasz wniosek, dostaje w tabelce: stan zadłużenia, wysokość każdej raty, regularność spłacania (regularnie, nieregularnie, windykacja, egzekucja). Figurują tam wszelkie zmiany warunków umowy, zawieszenia spłat. Są też dane o wszystkich złożonych wnioskach kredytowych i decyzjach banków w tych sprawach. Jeśli trzy odmówiły ci pożyczki, czwarty zastanowi się, dlaczego.
Niżej to samo o kredytach już spłaconych.
Każdy z nas może się dowiedzieć, co BIK o nim wie. Mamy prawo nie zgodzić się na przetwarzanie naszych danych starszych niż pięć lat.
Dziś w BIK-u zarejestrowanych jest 14 mln obywateli. 642 tysiące osób (4,5 proc. tej populacji) spóźnia się ze spłatą powyżej 90 dni. W tym 418 tysięcy osób ma status windykacji lub egzekucji.
Rozpatrując wniosek kredytowy, bank ma też dostęp do danych Biura Informacji Gospodarczej (BIG). Zalegasz za komórkę? Nie płacisz za prąd? Wystawca faktury, nim wpisze do BIG-u, ma obowiązek cię o tym uprzedzić.
Każdy bank prowadzi też własne bazy danych. W niektórych – niemalże online – opracowuje się informacje o wnioskach podobnych. To samo nazwisko, adres, data urodzenia, a inne dochody? W trzech wnioskach zaświadczenia z trzech różnych miejsc pracy? Mamy cię, bratku!
Nie miej też złudzeń, że w razie wątpliwości bank nie przejrzy wydatków z karty. Gdzie? Za co płaciłeś? Tak wykryje na przykład drogie hobby, jeśli zadeklarowałeś, że na utrzymanie wydajesz podejrzanie niskie kwoty.
Dzięki temu systemowi mamy dziś kredyty „na dowód”. Nie zarejestrowano cię jako klienta kłopotliwego – udzielą ci go od ręki. Odmowę kredytu dostanie dziś 5,8 proc. osób w wieku produkcyjnym.
– Czasem biorę kredyt, mimo że mógłbym kupić za gotówkę. Tylko po to, by znaleźć się w bazie danych banku. Dzięki temu za jakiś czas, jak będę potrzebował większego kredytu, będę dla banku klientem wiarygodnym – zaproponuje mi lepsze warunki, nie będzie oczekiwał sterty dokumentów. Dla osoby prowadzącej działalność gospodarczą to ważne ułatwienie – mówi Michał Macierzyński z Bankier.pl.
Edyta i Arek: Dzisiaj ty płacisz
Wchodzi do kuchni. Stawia siatki. W zlewie sterta brudnych naczyń.
A mąż gdzie? Rozgląda się.
Przed telewizorem.
Zazwyczaj spokojna, teraz się na niego wydziera. Nie, nie o naczynia – to bzdury. Raczej, żeby się wyładować, wykrzyczeć.
Zapłaciła dziś ratę kredytu mieszkaniowego – 1400 zł – i trzy inne raty kredytów – łącznie ponad 60 proc. pensji. A na wystawie były takie śliczne czółenka. Nawet nie przymierzyła.
Lęk związany z kredytami nasila się u Edyty tuż przed wypłatą. Boi się, że nie da rady czegoś zapłacić. Gdy pojawiają się nieprzewidziane wydatki: dentysta, dodatkowe ubezpieczenie, konieczny wyjazd – zdarza jej się budzić w nocy i zastanawiać, co zrobić. Ma jednak opracowane sposoby jego redukcji.
Po pierwsze, codzienne bieganie w pobliskim parku i ćwiczenia w fitness clubie.
Po drugie, nieustannie się rozwija zawodowo. Ma 34 lata, ukończone studia magisterskie i dwa kierunki studiów podyplomowych. W październiku chce rozpocząć kolejny.
Po trzecie, koncentruje się na zadaniach w pracy i nie myśli o kredycie.
Po czwarte, wyobraża sobie, jak będzie wspaniale w nowym mieszkaniu. Jak je urządzi. Biega (przez park) na budowę oglądać pnące się mury nowego bloku. Utwierdza się w przekonaniu, że to dobra inwestycja. Bo blisko centrum, bo blisko parku, bo na drugim piętrze.
I po piąte wreszcie – dziecko. W dużym, 75-metrowym mieszkaniu będą mogli zaprosić je do swojej rodziny.
Ale po kolei.
W 1998 roku się pobierają. Na kredyt. A właściwie na pożyczkę z kasy zapomogowo-pożyczkowej pracowników banku, w którym pracuje Edyta.
Po roku chcą kupić mieszkanie. Do remontu.
Znajdują strych w starej kamienicy. Ze skosami. Bez łazienki. Bez ogrzewania.
Duszno. Edyta otwiera okno. Zostaje jej w ręku.
30 m kw. za 50 tysięcy złotych.
Arek nie znosi kredytów. Traktuje je jak zło konieczne. Prowadząc własną firmę budowlaną, posiłkuje się co najwyżej kredytem obrotowym.
Ale decydują się.
W kredycie na 6 lat i 80 proc. wartości.
Edyta też ma obawy. Jej siostra na wszystko potrafi odłożyć. Bo pieniądze to trzeba szanować, uciułać, nazbierać razem z mężem i wtedy dopiero wydawać. Edyta tego nie potrafi. Bierze kredyty gotówkowe.
Pierwszy inwestuje w łazienkę – od wanny, płytek, rurek, przez armaturę po ręczniki. Wymienia okna.
Drugi – dokupuje sąsiadujące pomieszczenie: powstaje sypialnia, a mieszkanie powiększa się o 20 metrów. Robi kominek. Ogrzewanie.
Kredyty systematyzują Edycie życie. Jak ma ratę, datę, to spłaca. Skończy jeden, odpocznie dwa-trzy miesiące i już za nią chodzi myśl, żeby wziąć następny. – To jak nałóg – żartuje. Stara się, by jednorazowo nie był on większy od jej rocznych dochodów. Miesięczna rata jednego kredytu – 400 zł.
Trzeci kredyt przeznacza na remont kuchni. W międzyczasie jeszcze jeden na kupno mebli. W ciągu sześciu lat inwestują 50 tys. zł.
I jeszcze jeden. Na studia podyplomowe.
Biegając codziennie przez park, Edyta zauważa, że powstaje nieopodal nowa inwestycja. Prawdziwe mieszkania dla rodzin z dziećmi. Z balkonami. Przynosi do domu plany.
Arek marzy o kawałku ziemi i domku za miastem. – Nie będziemy brać pod uwagę takiej inwestycji – decyduje. Ma na myśli 30 lat spłacania i 250 tys. długu. Ma niższą niż ona zdolność kredytową.
Edyta odpuszcza temat mieszkania.
Na dwa miesiące.
Kilka razy mija drzwi banku, zanim zdecyduje się wejść. Chce wiedzieć, czy przy jej zarobkach może sama dostać kredyt. Tak. Musi tylko przeprowadzić rozdzielność majątkową.
Myśleli o tym już wcześniej. Bo nigdy nie mieli wspólnej kasy. On inwestował w firmę i płacił rachunki. Ona spłacała kredyty i robiła zakupy – samo tak wyszło.
Jak jadą na zakupy i w portfelu pusto, mówi: „Dzisiaj ty płacisz”. Nie poprosiłaby go o kupno sukienki czy garsonki, ale na normalne życie codzienne? Na ratę? No problem.
On robi tak samo.
Więc co, jeśli nie pieniądze stanowi „my” tego związku?
To, że lubią ze sobą spędzać czas. Dużo rozmawiają. Razem rano biegają. Doskonale wiedzą, że mogą siebie stracić, i robią wszystko, by tak się nie stało.
Pieniądze są gdzieś obok. Nie dotyczą sedna – tego, co dzieje się między nimi.
Edyta nie chce niczego robić wbrew woli męża, nie chce też go do niczego zmuszać. Jak jej się noga powinie, będzie miał pełne prawo powiedzieć – sama brałaś, radź sobie.
Wszyscy ją jednak namawiają na nowy kredyt. Rodzice, nawet 77-letnia babcia.
Ma też zabezpieczenia. Od dziesięciu lat odkłada na fundusz emerytalny – w razie kłopotów może go zlikwidować i zmniejszyć raty. Dostała też pakiet akcji.
Z czasem Arek przekonuje się do pomysłu Edyty. – Może pójdziemy obejrzeć to mieszkanie – proponuje znienacka. Podoba mu się. W razie kłopotów pomoże jej spłacać raty. Wiele rzeczy w mieszkaniu zrobi sam.
W sierpniu ubiegłego roku w ciągu dwóch dni Edyta dostaje kredyt. Przewidywany termin oddania inwestycji – listopad 2006.
Dnia, kiedy ma 64 lata i płaci ostatnią ratę, w ogóle sobie nie wyobraża. Ten kredyt jest dla niej nie do ogarnięcia. Raczej myśli, że sprzedadzą mieszkanie na strychu i połowę zainwestują w urządzenie, a połowę w spłacanie nowego.
Za półtora roku spłaci wszystkie inne zaciągnięte kredyty gotówkowe – będzie więcej pieniędzy.
W jednej z chwil zwątpienia rozgląda się po ich pierwszym, spłaconym już mieszkanku pod skosami. Jej półki. Jej kanapa. Jej dywan. Pięknie. Jest u siebie. – Gdyby nie kredyty, tobym tego wszystkiego nie miała. Nic bym nie miała!
Bank ufa nauczycielowi
Scoring wygląda jak system zapadni w filmach przygodowych. To sposób na określenie wiarygodności klienta. Wsadzają go do rury. Enter.
Automatyczny system pytań i odpowiedzi błyskawicznie uruchamia odpowiednie zapadki, kierując cię we właściwą stronę. Jeśli korzystałeś już z usług banku – scoring behawioralny – analiza zachowań z przeszłości. „Czy klient brał kredyt?”. Nie – w lewo. Tak – w prawo. „Opóźnienia”. Zero – lewo. Tyle tuneli, ile opóźnień – kierują cię do właściwego. „Jak często wpada w debet?”, „Przekracza saldo debetowe?”, „Czy miał depozyty?”. Znów wybór. „W jakiej wysokości?”. „Jak zmieniały się wpływy?”.
Jeśli bank widzi cię pierwszy raz w życiu, w BIK-u i innych bazach danych też o tobie nie słyszeli – przeprowadza się scoring aplikacyjny na podstawie danych statystycznych.
Wiek. Stan cywilny. Wykształcenie. Zawód. Czy ma samochód? Czy ma dzieci?
Kilkanaście pytań na każdej zjeżdżalni. Każda odpowiedź jest punktowana, byś na koniec wpadł do jednej z setki szuflad z napisem z serii „zaproponować dwukrotne zwiększenie limitu”. Albo preferencyjne oprocentowanie. Albo podwyższone. Tak dzieli się klientów: od najsłabszych do najlepszych.
W przypadku firm wypracowano model przewidywania przyszłości. Na podstawie obrotów, dotychczasowych dochodów, biznesplanu itp. bank ocenia, jakie są szanse powodzenia przedsięwzięcia, w które ma zainwestować.
W przypadku klientów indywidualnych bank przyszłości nie przewiduje. Jak miałby to zrobić? Pytać młodego człowieka, który w pierwszej pracy przychodzi po kredyt mieszkaniowy na 30 lat, jakie miał oceny na studiach? Czy jest rozrzutny? Ile chce mieć dzieci? Jakich środków antykoncepcyjnych używa? Nie robi testów psychologicznych, by ocenić szansę powodzenia w obranym zawodzie. Nie bada inteligencji.
Wróży z fusów?
Opiera się na tym, co zdarzyło się w przeszłości ludziom do nas podobnym. Przez lata w każdym banku wypracowany został obraz zachowań Polaków. Prawdziwy, bo oparty na faktach, a nie deklaracjach.
Każdy lekarz, który zalega ze swoją ratą, wpływa na zaniżenie średniej dla lekarzy. Każdy wojskowy, który ratę wpłaca w terminie, podwyższa statystykę dla swojej grupy zawodowej.
Kobiety spłacają kredyty lepiej czy mężczyźni? Ze względu na zakaz dyskryminacji banki nie wprowadzają tej cechy do swoich tablic scoringowych. Zaklinają się, że nie.
Wśród najgorzej spłacających są przedstawiciele handlowi. Bank nie spekuluje, dlaczego. Po prostu tak jest. Ostrożnie podchodzi się do zawodów rzadkich, jak piłkarze, aktorzy, pisarze. Obserwacji jest na tyle mało, że wyciąganie ogólnych wniosków nie ma sensu.
Wśród najlepiej spłacających są zawody zaufania publicznego: prawnicy, nauczyciele. Paradoksalnie, nie można tego powiedzieć o politykach. Po przegranych wyborach często nie mogą znaleźć innej pracy.
Tabele scoringowe, czyli punkty za określone cechy, to jedne z najpilniej strzeżonych tajemnic banku. Znane w centrali nie więcej niż kilku osobom. Nawet inspekcja nadzoru bankowego nie upiera się, by je zobaczyć. To element konkurencji między bankami.
Martwić się jednak nie należy, bo nawet najgorsza ocena wiarygodności klienta nie wyklucza go z kredytowania tak długo, jak długo zarabia. Oczywiście bank będzie żądał większej liczby zabezpieczeń, poręczycieli, udzieli kredyt w niższej wysokości albo podwyższy oprocentowanie. Raczej nie odmówi.
Marta i Piotr: Weźmy melona i gorgonzolę
Upał. Marta zagląda do szafy. Kupiłaby kilka T-shirtów. Niby nie wydatek, ale przy sześciu czy ośmiu robi się duża kwota. Poczeka do następnego miesiąca.
Trochę ją to boli.
Najgorzej jest wtedy, gdy po zapłaceniu kredytów, rachunków, wszystkich kosztów stałych pod koniec miesiąca na koncie nie zostaje ci nic albo wręcz 500 zł debetu. Przy obciążeniu kredytowym rzędu 5 tys. złotych miesięcznie.
Tylko Zuzia, ich córeczka, się nie martwi. Ma 2,5 roku. – Jej nasza mikrorestrukturyzacja nie dotyczy.
Ich wspaniały czas to przełom wieków.
Rok 1999 – ślub. Rok 2000 – własne mieszkanie. 49 metrów kwadratowych betonowej podłogi, ściany, zapełnione otwory – okienne i drzwiowe.
Marta jeszcze studiuje, Piotr właśnie dostaje pierwszą pracę.
Nawet przez chwilę rozważają, czy na początek nie wystarczą im panele, materac, jedna szafa i zlew.
Nie wystarczą.
Wolą wziąć pożyczkę hipoteczną. Pod zastaw mieszkania.
Wybór mają niewielki, bo Piotr ma nieuregulowaną służbę wojskową. Tylko jeden bank decyduje się pożyczyć mu pieniądze. Na stosunkowo wysoki procent.
– Kiedy już zainwestujesz pieniądze, płacisz drugą, trzecią ratę, świadomość kredytu znika. Jak rachunek za prąd, za telefon. Nie myślisz o tym – mówi Marta.
Urządzanie się zajmuje im pół roku. Pochłania najpierw 40, potem kolejne 40 tysięcy zł. Kredyt jest na dziesięć lat, więc praktycznie go nie odczuwają. Rata miesięczna to tyle, ile pierwsza pensja Marty w doraźnym miejscu pracy – call centre. Tym bardziej że Piotr zmienia firmę. To dla niego awans, również finansowy. Służbowy samochód.
Marta zaczyna pracować w swoim wymarzonym miejscu. Wydaje im się, że tak już będzie zawsze.
On od zawsze wiedział, że chce pracować w sprzedaży. Skończył ekonomię. Dziś jest szefem działu klientów kluczowych, odpowiada za biznes z sieciami handlu zagranicznego (Tesco, Carrefour, Cash & Carry) w polskim oddziale jednego ze światowych koncernów spożywczych. Optymista, nastawiony na cel, nie na kłopoty i serię planów awaryjnych.
Ona skończyła biologię. Prowadzi badania kliniczne poprzedzające wprowadzenie na rynek nowych leków.
Mają po 31 lat.
Jesień 2003 roku to czas przełomu. Marta jest w piątym miesiącu ciąży. Na zwolnieniu lekarskim. Jej umowa z firmą kończy się za pół roku.
Piotr z dnia na dzień traci pracę. Czym my teraz będziemy jeździć? – to pierwsza myśl. Szuka nowej. Wysyła oferty, chodzi na rozmowy. Czeka.
Mijają tygodnie. – A może powinieneś zmniejszyć oczekiwania – Marta zaczyna dawać mu rady. – Nie myśl o tym, ja to wszystko załatwię – uspokaja ją. Łatwo powiedzieć. Tym bardziej że on, zwykle dość zamknięty w sobie, zbyt często odmalowuje sytuację w różowych barwach. Stresuje się.
Żyją z jej pensji i oszczędności. To jedyny okres w ich życiu, kiedy je mają. Robią też debet, który będą musieli spłacić.
Po trzech miesiącach Piotr znajduje pracę. Miesiąc później rodzi się Zuzia.
Wbrew wcześniejszym planom Marta postanawia wrócić do pracy. Do opieki nad wnuczką ściągają mamę. Przez pięć dni w tygodniu mieszkają razem.
Ich apetyt rośnie w miarę jedzenia.
Im więcej zarabiasz, tym szybciej pojawiają się nowe potrzeby. To dzieje się niezauważalnie. Naturalnie. Wydatki są pochodną dochodów. W jakimś momencie okazuje się, że jabłka już nie wystarczą. Może mango? Weźmy melona. Coraz częściej sięgasz po produkty luksusowe. Gouda Krasnystaw zamienia się w westberga, parmezan, mozzarellę. Pojawiają się dor blu, gorgonzola, camembert. Wykwintne. Pleśniowe. Już nie 20, ale 40, 50, 75 zł za kilogram.
Marta uwielbia eksperymentować w kuchni.
Długo kupują polską fetę. Po wakacjach na Krecie grecka jest o niebo lepsza. Można ją u nas kupić. Raz kupujesz tę, raz tamtą. Potem spostrzegasz, że już tylko grecką. Cztery razy droższą.
Piotr awansuje.
Polędwica sopocka nie jest zła, ale na pewno lepsza jest bez konserwantów. A że o połowę droższa? Przestajesz kupować mięso i wędliny w supermarkecie.
Na studiach żyją za 1000 zł. Wino hiszpańskie w kartonie sprawia im frajdę od wielkiego dzwonu. Dziś kolacja bez winnego trunku w okolicy 25-30 zł za butelkę to już nie bardzo. Musi być w domu zapas.
W jakimś momencie nie patrzysz już na ceny. W jakimś stajesz się lojalny wobec marek. Stosunek ceny do jakości – mówisz sobie.
Piotr śmieje się sam z siebie, kiedy w supermarkecie „złapie” się na tzw. przydasia. Tabletki do zmywarki „25 proc. gratis” w koszyku, choć w domu jest zapas. Pułapki, które sam zastawia. Ekspozycja na końcu regału. Stojaki. Stoiska. To wszystko działa.
Samo się dzieje.
W czerwcu 2004 roku Marta chce kupić samochód. Potrzebuje go do pracy. – Gdybyśmy kupili mieszkanie bliżej centrum, nie potrzebowalibyśmy auta – żartuje. – To nie jest zły pomysł – po kilku dniach stwierdza Piotr. Tym bardziej że jak mała pójdzie spać, siedzą z mamą w trójkę w jednym pokoju. A jak pójdą pogadać do kuchni, mama zaraz podejrzewa, że im na pewno przeszkadza. A przecież to nie tak.
Idą do banku. Stać ich na kredyt na 110-metrowe mieszkanie. Okazuje się też, że obciążona hipoteka nie jest przeszkodą w zbyciu mieszkania. Sprzedaje się, spłaca bank, a resztę dostaje się przelewem na własne konto.
Znajdują nowy dom.
Piotr w internecie wstukuje: www.nbp.pl. Historia kursów walutowych z czterech ostatnich lat. Porównuje. Euro jest bardzo niestabilne.
W lipcu biorą kredyt hipoteczny we frankach szwajcarskich.
Kolejne koszty generują się same. Biorą pożyczkę w firmie na urządzanie mieszkania. Potem kredyt na samochód.
W budżecie zaczyna się robić ciasno.
Aż takiego obciążenia się nie spodziewali.
Co im daje życiowe poczucie bezpieczeństwa?
– Piotr – mówi Marta.
– Miłość – mówi Piotr. I dodaje po chwili: – Żyjemy w takich czasach, że nie ma czegoś takiego jak poczucie bezpieczeństwa. Jeśli kiedykolwiek było.
Marta o 16 wychodzi z pracy. Najwcześniej ze wszystkich. Każdego dnia spędza z córką ok. czterech godzin. W biurze zazdroszczą jej samoorganizacji. Na biurku ma kartkę zadań do wykonania na cały tydzień. W piątek o 15.30 wszystkie są odhaczone, a obok leży nowa lista – na następny tydzień.
Wie, że w innej firmie mogłaby zarabiać dwa razy więcej i mieć służbowy samochód. Woli być tutaj. W miłej atmosferze. Bez siedzenia po nocach. To ich strategiczna decyzja rodzinna.
Piotr lubi swoją pracę, ale zarabia przede wszystkim po to, żeby materialnie zapewnić rodzinie wszystko, czego potrzebuje. Gdybyśmy rozmawiali przed kilku laty, kiedy Piotr zaczynał pracę w korporacjach, pewnie bałby się bardziej. Teraz ma świadomość, że nic gorszego niż utrata pracy tam go nie spotka. Ma się stresować? Osiwieć? Co mu to da? Nauczył się żyć ze świadomością, że każdego dnia może przyjść szef i mu podziękować. Taki lajf. Zawsze jest to ekstremalne doświadczenie, ale wierzy, że w ciągu sześciu-ośmiu miesięcy znajdzie nową pracę. Paradoksalnie poprzednia zmiana pracy oboje ich uspokaja.
Ich horyzont czasowy to dwa-trzy miesiące naprzód.
Od czasu do czasu w ich finansach pojawia się czerwona lampka. Jak teraz. Piotr dwa razy w miesiącu zasiada do komputera, by liczyć. To jego rytuał. Płaci rachunki, planuje budżet. W połowie miesiąca sprawdza, gdzie są w jego realizacji – ile im jeszcze zostało.
Reaguje na bieżąco.
Kolega dostał niższe oprocentowanie kredytu mieszkaniowego. Piotr niezwłocznie na nowo otwiera negocjacje z bankiem.
Główkują. Godzą się na jego warunki.
Rata spada. Troszkę luzu.
Im więcej zarabiają, tym bardziej uświadamia sobie, jak wysokie są prowizje banku dla klientów standardowych. W pewnym momencie daje bankowi zadanie – proszę mi oddać to, co zarobiliście na moich prowizjach. Proponują preferencyjny kredyt. Piotr zamienia droższy na tańszy. Znów zwiększa się luz.
Ale i te możliwości w końcu się wyczerpują. Trzeba redukować koszty.
Wracają do polskiej fety.
Coraz częściej w sklepie pytają siebie: naprawdę tego potrzebujemy? Nie kupują impulsywnie ubrań. Kiedyś to była norma.
Patrzą na ceny. Szukają tańszych zamienników o podobnej jakości. Sedno tkwi nie w tych produktach za 10 zł i więcej, bo ich jest stosunkowo mało. Raczej w tych po 4, po 5, po 7.
Na szczęście Zuzia przestała używać pieluch. Zakupy mają tendencję zniżkową.
Zeszłoroczne wakacje – 6 tys. W tym roku chcieliby pojechać do Nepalu. Jadą nad polskie morze – 2 tys.
Wydatki są pochodną dochodów. Może i chciałby mieć siedem garniturów, ale wystarczają mu dwa. Może wolałby je kupować u światowych kreatorów, ale 1000-1200 zł to wszystko, co jest gotów zapłacić. Sprzęt grający lepszej klasy? Kiedyś podjął już decyzję. Kupił.
Co ma w zamian?
Raczej jakich kłopotów w zamian nie ma.
Najważniejsze, co zrobił Piotr w ramach prowadzonej restrukturyzacji, to zawieszenie spłaty rat na trzy miesiące. Poszedł do banku i zwyczajnie poinformował, że ma chwilowe kłopoty. Powiedzieli – OK, zróbmy to. Za opłatą oczywiście, ale symboliczną. W tym czasie odbudowuje płynność finansową – zasypuje debet.
Żałuje, że takiej operacji nie wykonał przy poprzednim kryzysie, kiedy stracił pracę. Nie wiedział, że tak można. – Banki chcą współpracować z klientem. Są coraz bardziej elastyczne. Walczą o nas, więc czemu z tego nie korzystać – mówi Piotr.
Za dwa miesiące skończą spłacać jeden z kredytów. Wyjdą ze strefy zagrożenia. Zostanie im hipoteczny i dwa komercyjne – jeszcze przez cztery lata.
Piotr przymierza się też do kredytu konsolidacyjnego. Taniej będzie obsługiwał swoje zadłużenie. Ideałem jest sytuacja, w której mają tylko hipoteczny.
– Ale przecież nikt z nas nie wie, co będzie za pięć lat. Może będziemy mieszkali w innym kraju i zarabiali dużo więcej? A może pojawi się sytuacja, w której zdecydujemy się poszerzyć kredyt dotychczasowy lub wziąć nowy? – mówi Piotr. Nie proszą nikogo o pomoc. Radzą sobie sami.
W przyszłości będą oszczędzać. Dla Zuzi. Chcą jej dać możliwość studiowania na dobrej uczelni w Europie.
Piotr jest ubezpieczony na życie. Ma też polisę emerytalną i jedną inwestycyjną.
Gdyby nie mieli kredytów, byliby szczęśliwsi?
– Nie! Gnieździlibyśmy się na 49 metrach. Niczego prócz pieniędzy nam nie brakuje.
Bank dobija się o biały płatek
Cały twój wachlarz to wszystkie miesięczne dochody. Powiedzmy 4500 zł netto. Dzielimy go na płatki.
Pierwszy, czerwony – rata kredytu mieszkaniowego (1000 zł).
Drugi, różowy – rata gotówkowego na samochód (300 zł).
Pomarańczowy – raty za odkurzacz, telewizor i komputer – wszystkie w jednym banku (400 zł).
Potem niebieski, turkusowy, błękitny, granatowy – rachunki za czynsz, prąd, gaz, telefony, benzynę (800).
Wreszcie zielony – koszty utrzymania. Deklarujesz bankowi 1500, bo masz na utrzymaniu dziecko, a bank zakłada pewne minimum, zależnie od miejsca zamieszkania i liczby osób w gospodarstwie domowym. Im więcej, tym taniej. Powiedzmy od 650 przy jednej osobie w Warszawie do 150 przy czwartym dziecku w województwie podkarpackim.
Zostaje ostatni płatek, biały. Nadwyżka. Banki, jak tylko widzą niezagospodarowaną przestrzeń w naszych dochodach, oferują kredyt. W naszym przykładzie – 500 zł. W tej wysokości mogą zaproponować nam najwyższą ratę.
Dobijają się do naszych portfeli ze skrzynek e-mailowych, z telewizorów, z witryn sklepowych i z telefonów, gdy znów dzwoni miła pani z propozycją powiększenia limitu na karcie kredytowej.
MAGDALENA SZWARC