Mam w sobie zgodę. Matki 40+

25 maja 2016

Kto powiedział, że nie można przez pół życia być samą, a przez kolejne pół w związku

– Nikt przy zdrowych zmysłach nie pakuje się od razu w dzieci. – Iza Jagoda, 41 lat, uczy matematyki w liceum i technikum, jej syn ma 4,5 miesiąca.

– Nie wyobrażam sobie, że miałabym dziecko, a nie miała ukończonej szkoły, stabilnej pracy, własnego mieszkania. Żyć kosztem rodziców? Po studiach chciałam szybko zrobić awans zawodowy, żeby lepiej zarabiać i kupić mieszkanie. Spłacałam je przez pięć lat. Pracowałam po 12 godzin na dobę, w kilku szkołach, odmawiałam sobie wszystkiego. Nie było czasu na randki. Skończyłam spłacać w wieku 32 lat. Mogłam pracować mniej. Kupiłam samochód, płyty, książki, wakacje.

Ale czułam, że mi to nie wystarcza. Nic nie zastąpi momentu, kiedy po pracy stęsknione dziecko rzuca ci się na szyję.

Chciałam stworzyć związek partnerski: oboje pracujemy i zajmujemy się dzieckiem. Gdy miałam 39 lat, uznałam: teraz albo nigdy. Mam 186 cm wzrostu, w internecie znalazłam klub wysokich. Organizowali wycieczki, z mężem poznaliśmy się na jednej z nich. Jest odrobinę starszy, nie miał dzieci. Pobraliśmy się po roku znajomości. Chwilę później byłam w ciąży.

Najgorzej było, jak czytałam na forach internetowych, że po 40. roku życia rodzi się dzieci z zespołem Downa. Że już babcią powinnam być, nie matką, bo dziecku w przedszkolu będzie wstyd. Że egoistki kariery robiły, zamiast dzieci rodzić. Byłam załamana. Mąż chciał odłączyć internet.

Deadline

Maria Kowalczuk, 43 lata, urzędniczka w ministerstwie, syn ma sześć miesięcy: – Dziś studia to prawie nic, uczy się człowiek w pracy. A jak kobieta ma dziecko, w delegację nie jedzie. Ja jeździłam. Dużo mogłam pracy dać, więc dużo też dostałam. Doszłam do stanowiska głównego specjalisty.

Ale w życiu uczuciowym jestem nadwrażliwa. Lubię wolność.

Spotykałam się z kimś cztery lata. Rozstaliśmy się, ale trzymało mnie to jeszcze kilka lat.

Wynajęłam mieszkanie, nie chciałam brać kredytu sama. Miałam przyjaciół, znajomych. Było mi dobrze. Choć jedna koleżanka się wywyższała: „Nie masz dzieci, nic o życiu nie wiesz”. I przez osoby starsze jest się infantylizowanym. Jak robisz karierę, jest politowanie. Pewnie rekompensujesz sobie brak rodziny. Puste życie masz. Albo jesteś bezwzględną zołzą. Kobieta nie może zrealizować się tylko przez pracę. Mężczyzna może.

Na wesele żałośnie jest w pewnym wieku samej iść. Skończysz 34 lata, dziecko musi być, to jest osiągnięcie.

Mężczyźni nie mają deadline’u. Im może się o dziecku przypomnieć pod pięćdziesiątkę, sześćdziesiątkę i o ile majątek zostawią, nikt im złego słowa nie powie. Bo to nie mężczyźni w Polsce wychowują dzieci.

Uratowała mnie koleżanka. Jej znajomy akurat rozstał się po czteroletnim związku. Zorganizowała nam randkę. Mówiła: „Spróbuj, fajny chłopak, nie ma zobowiązań”, a u osób „z odzysku” z dziećmi partnera też trzeba ułożyć relacje, uczucia są rozproszone.

Przy nim nikogo nie udaję.

Zabiegał o ślub, ale naczytałam się forów internetowych i sądziłam, że 40-latka ma 10 proc. szans, by zajść w ciążę. Uświadamiałam go: zasługujesz na dziecko, znajdź sobie młodszą. Z miłości do niego własnego szczęścia się chciałam wyrzec. Mówił: „Bzdury!”. Przyjaciółki też: „Jeszcze masz szansę, spróbuj”. Patrzyłam na grób prababci: urodziła pierwszą córkę, mając 38 lat, a drugą 40, na początku XX wieku!

Szybko zaszłam, w rok, a nie mieszkaliśmy razem.

Ten jedyny

Anna Jeś, 43 lata, teolog, redaktor. Synowie mają 3 lata i rok: – Jako młoda dziewczyna chciałam mieć szóstkę dzieci. W człowieku jest tęsknota do bycia blisko z drugim człowiekiem, ale mąż to nie jest pierwszy lepszy. Kilka spotkań i wiedziałam, że to nie jest mężczyzna, z którym chcę budować wspólny świat. Można mieć tysiąc nieudanych związków, to nie jest zabronione, ale ja nie chciałam być kobietą porzuconą, zawiedzioną, niekochaną. Chciałam mieć pewność, że to jest TEN JEDYNY. A czynienie niezgodnie ze swoimi przekonaniami jest grzechem. Jeśli ludzi to dziwi, może mamy tendencję do takiego grzechu w Polsce?

Miałam kilka propozycji małżeństwa, nie skorzystałam. Zakochiwałam się, ale to szybko mijało. Koleżanka, która jest już po rozwodzie zresztą, kiedyś mi powiedziała: „Szukam męża. Chłopak, z którym się spotykam, pracuje w dobrej firmie, ale nie ma mieszkania, więc muszę zmienić”. Dla mnie to kryterium nie miało znaczenia. Studiowałam teologię, byłam nią zafascynowana. Wyprowadziłam się od rodziców w wieku 28 lat, spłacałam kredyt. Pracowałam w wydawnictwie, które było moim marzeniem. Mam wielu przyjaciół i byłam dla nich.

 

Choć starsze pokolenie za pełnowartościową kobietę mnie nie uważało. Ale kiedyś presja społeczna była większa. Moja babcia w czasie wojny straciła męża i dziecko. Po wojnie miała 28 lat i poczucie wykluczenia społecznego. Wdowy wychodziły za kogokolwiek, żeby coś znaczyć, mieć utrzymanie. Babcia wtedy wyszła za mężczyznę, w którym z wzajemnością była zakochana dużo wcześniej, ale nie pobrali się ze względu na sprzeciw obu rodzin. Jak oni się kochali! Jak bardzo byli dla siebie! Urodziła mu czworo dzieci, doczekała się dwanaściorga wnucząt, kilku prawnucząt. Zmarła w wieku 83 lat, spełniona, szczęśliwa kobieta.

Pewność i spokój zyskiwałam też na modlitwie.

Mąż był pierwszym mężczyzną, o którym pomyślałam, że to człowiek wyjątkowy. Wiarygodny, prawdomówny, skromny. Mamy podobny świat wartości. Jest ode mnie o kilka lat młodszy. Przez cztery lata to była luźna znajomość, ale lubiliśmy ze sobą rozmawiać, pomagał mi. Nawet kłócić się z nim chciałam, bo uczciwie broni swojego zdania. I jest bardzo przystojny.

Kiedy się zaręczyliśmy, miałam 37 lat i pewność, że to ten właściwy mężczyzna. Wiedziałam, że będzie mnie kochał, dbał o mnie. Wzięliśmy ślub. Łączy nas głęboka więź, ale kto powiedział, że w wieku 40 lat nie można wziąć ślubu dla świętego spokoju? I kto powiedział, że nie można przez pół życia być samą, a przez kolejne pół w związku?

Nasze dzieci poczęły się w sposób naturalny.

Bo nie tykał mi

Ilona Sobol, 43 lata, terapeuta i instruktor teatralny, córka ma rok: – Jednocześnie skończyć studia, zdobyć pozycję zawodową, urodzić i wychować dziecko, a jeszcze nie stracić z oczu partnera, zająć się domem, rodzicami, dobrze wyglądać. To chyba jakimś cudem!

Jako 20-latka chciałam się dowiedzieć, kim jestem. Jaka jest moja rola w świecie. Takie jest prawo dziecka: biorę, chłonę, uczę się. A rodzic daje, karmi – duchowo, emocjonalnie i fizycznie. Każdy z nas, zanim wejdzie w etap bycia biologicznym rodzicem, powinien się najpierw sam nasycić. Jeśli tego nie zrobi, co swojemu dziecku da? Nawet jest takie powiedzenie: dzieci mają dzieci.

W okolicy 30. roku życia zaczęłam słyszeć pytania, dlaczego nie mam dzieci, i zastanawiać się, dlaczego nie czuję, że chcę je mieć. Zobaczyłam, że matczyny, czyli nastawiony na dawanie, stosunek do świata miałam zawsze. Dla mężczyzn też bardziej byłam matką niż partnerką. Takie związki się sypią, bo kobieta potrzebuje mężczyzny, który po narodzinach dziecka będzie je wspierał, opiekował się nim.

I żaden zegar biologiczny mi nie tykał.

Do czasu, kiedy pojawił się ON. 40 lat już miałam. Ale chciałam mieć dziecko z mężczyzną, który chce mieć je ze mną, a nie że mu się przytrafiło, bo uległ. Ma dorosłe dzieci. I wtedy pojawił się strach: może nie zdążę?

Ginekolog powiedział, że decydujący jest realny stan organizmu. A ja prowadziłam aktywny tryb życia – dużo tańca, spacerów, terapii poprzez ciało i na scenie cały czas w ruchu. Nie miałam samochodu. Zdrowo się odżywiałam. Ale są też kwestie genetyczne – moi rodzice wyglądają bardzo młodo, są pełni sił życiowych.

W dzisiejszym świecie decyzja o posiadaniu dzieci nie jest związana z tym, co wewnątrz: czy już emocjonalnie czuję się gotowa być matką? Czy mam coś do dania? Tylko czy mam wystarczająco dużo pieniędzy. Coraz częściej nam wychodzi, że mieszkanie za małe, samochodu nie zmienimy teraz, umowa mi się kończy w lipcu. Gdyby to było naprawdę ważne, dawno byśmy wymarli. Oczywiście przed ciążą upomniałam się o umowę na czas nieokreślony, ale fakt wynajmowania mieszkania nie był przeciwwskazaniem. Większość znajomych w Warszawie wynajmuje. Nieliczni mają mieszkania, ale zakredytowane do śmierci, wiec jakie to moje?

Kiedy oboje dojrzeliśmy do tego, że chcemy mieć dziecko, ciąża pojawiła się od razu.

Samotny elektron mniej zapraszany

Joasia Kraft, 43 lata, filolog i tłumacz, synek ma dziesięć tygodni: – Ślub wzięłam po studiach, ale chciałam żyć – zajmować się muzyką, podróżować, bawić ze znajomymi, spędzać czas z mężem. Dużo czytałam. Wtedy można było łatwo i szybko mieć dobre stanowisko, więc wszyscy pracowaliśmy po dziesięć godzin dziennie. Lubiłam dzieci, ale nie czułam braku własnego. I mąż nie naciskał. Choć ze strony rodziny było głuche, bolesne oczekiwanie.

Koło trzydziestki małżeństwo się rozpadło. Była ulga, że nie mam dziecka z człowiekiem, którego nie kocham i z którym nie chcę żyć.

To był czas dobrej, konstruktywnej samotności. Trwało to siedem-osiem lat. Jakieś znajomości były, krótkie próby relacji, ale przede wszystkim zmieniłam system pracy. Z korporacyjnego na domowy: wychodziłam do klientów tłumaczyć albo uczyć. Mogłam decydować, z kim pracuję. Poczułam się na swoim miejscu, choć zarabiałam o jedną trzecią mniej i prowadziłam działalność gospodarczą, więc urlop oznaczał brak dochodów.

Czułam wtedy radosną, spontaniczną chęć urodzenia dziecka. Ale nie spotkałam mężczyzny, z którym udałoby mi się stworzyć związek. Koleżankom matkom rozpadały się rodziny. Mówiły: dziecko samotnie to masakra! Trzeba mieć straszne siły, zaplecze finansowe. Mnie to otrzeźwiło. Kiedyś usłyszałam: widocznie nie miałaś aż takiej potrzeby macierzyństwa, bo jak kobieta chce mieć dziecko, nic jej nie powstrzyma.

 

Mocno czułam, że jestem w społeczeństwie na gorszej pozycji. Dla kobiety praca nie jest nobilitująca. Gdy jest sama, hydraulik jest bardziej lekceważący, frywolny. W urzędach jak padną magiczne słowa „mój mąż” albo „moje dzieci”, natychmiast inna przestrzeń się otwiera. Ratowało mnie, że byłam rozwiedziona.

Samotny elektron mniej jest zapraszany. Może konkurencja? Może za ładna albo trochę za miła.

W wieku 38 lat pojawił się drugi „mąż”. Zamieszkaliśmy razem po kilku miesiącach. Deklarowałam, że chciałabym mieć dziecko, ale usłyszałam: „Dzieci nie są w życiu niezbędne”. Jest o dwa lata ode mnie starszy, nie miał dzieci, choć one bardzo go lubią. Uważał, że już jest starszy, nie wie, jak długo pożyje, czy będzie miał siły i zdrowie pracować. Dziecko to nie zabawka. Koledzy obarczeni dziećmi już życia nie mają. Muszą tyrać manipulowani przez żonę. I po co nam to?

Uznałam, że związek z nim jest dla mnie ważniejszy niż dziecko. Gwałtownie stałam się dorosła, a nawet stara, bo po czterdziestce już wiemy, że do końca bliżej niż dalej. Przez ostatnie dwa lata już mówiłam, że dzieci nie. I tylko ginekolog pytał: „Dlaczego nie? Wyniki ma pani dobre”. I fizycznie starości nie czułam. Jestem sprawna, bo ćwiczę sztuki walki, zawsze żyłam aktywnie. Człowiek nie nadużywa się, nie pije, nie pali.

Jak zobaczyłam dwie kreski, to się przestraszyłam. Przecież to niemożliwe! Ten test jest przeterminowany. Szok, parę godzin, może dobę. I ogromna, niesterowalna eksplozja radości następuje w człowieku.

A ponieważ na coś innego się umawialiśmy, liczyłam się z różnymi reakcjami partnera. Okazało się, że tam też była radość.

250 proc. wzrostu pierworodnych z mam po czterdziestce

Z danych GUS-u wynika, że w Polsce w ostatnich 12 latach liczba dzieci urodzonych z matek po czterdziestce nieustannie rośnie. W 2014 urodziły one 8739 dzieci – to 2,3 proc. wszystkich noworodków, w tym pierworodnych było już 1347 – dwa i pół raza więcej niż 12 lat wcześniej. To 15,41 proc. dzieci z mam po czterdziestce. Siedem mam miało więcej niż 50 lat, w tym trzy więcej niż 55.

Wszystko to bardzo mało. Średnio w UE mamę, która urodziła dziecko po czterdziestce, ma teraz 4,3 proc. dzieci, w krajach strefy euro prawie 5 proc. Pierworodne stanowią z tego 30 procent. A są kraje, jak Włochy, gdzie matki po czterdziestce rodzą 7,74 proc. dzieci. W Luksemburgu pierworodne stanowią w tej grupie 40 proc.! W 2013 roku w Unii Europejskiej urodziło się niemal tysiąc dzieci z mam po pięćdziesiątce, z tego 44 proc. to dzieci pierwsze.

Liczba ojców, którzy mają dziecko po czterdziestce, wzrosła w ciągu ostatnich 12 lat o 19 proc. (w 2014 było to 30 890 noworodków), ale aż o 41 proc. liczba dzieci urodzonych z ojców po pięćdziesiątce (778). GUS nie wie, jaki procent z nich to dzieci pierwsze.

Wśród kobiet, które pierwsze dziecko urodziły w wieku 40+, ponad połowa (696) na ojca wybierała czterdziestolatka, a ojców poniżej czterdziestki wybrało 31 proc. tych mam. Pięćdziesięciolatków (114) 8,4 proc. Sześćdziesięciolatka lub starszego wybrało 15 kobiet.

Dr n. med. Wojciech Puzyna, dyrektor Szpitala św. Zofii: – Jedne panie kończą miesiączkować w wieku 45 lat, a drugie 58, i wszystko to jest fizjologiczną normą. Łatwiej jest zajść w kolejną ciążę niż w pierwszą, ale co najmniej 80 proc. kobiet czterdziestoletnich ma szansę na spontaniczne poczęcie. Przy 45-latkach już około 40 proc.

Biologia i nasze poglądy ewoluują. Pod koniec lat 70. prof. Ireneusz Roszkowski, wybitny położnik, znany również z dosadnego języka, wymyślał pacjentkom od starych pierwiastek, jeśli przekroczyły 24. rok życia. Nieco później wiek 35 lat uznano na świecie za graniczny, od którego rosną ryzyka związane z ciążą i porodem. W III Rzeczpospolitej okazały się, że posiadanie dzieci, także pierwszych, w wieku powyżej 40 lat jest możliwe. W naszym szpitalu mam w wieku 43+ rocznie rodzi ponad 50. To przestała być sensacja.

In vitro w przedziale wiekowym 40+ to może być 20 proc. porodów.

Dobry moment na dziecko

Anna: – Od początku małżeństwa mogliśmy się budzić we własnej sypialni. Kredyt prawie się skończył.

Iza: – Mam swoje mieszkanie, mąż ma swoje, oba spłacone. Sprzedamy jedno, weźmiemy mały kredyt, kupimy większe.

Ilona: – Machnę CV i zrobię wrażenie.

Anna: – 20 lat temu ani finansowo, ani mentalnie na urlop wychowawczy nie byłoby mnie stać.

Iza: – Po czterdziestce kobieta już nie jest rozdarta, że coś jej ucieka – pieniądze, kariera, dziecko.

Joasia: – Wiemy, co to są podróże, praca w korporacji, jak to jest zarabiać dużo, mało. Już tak nie gonimy za rozrywkami.

Maria: – Zrobiłam wszystko, co chciałam. Mam w sobie zgodę, żeby podporządkować życie harmonogramom karmienia, spania.

Joasia: – Po czterdziestce lepiej rozumiesz procesy – przyczyny, skutki. Przeżyłaś już rozwody, śmierci, choroby, umiesz sobie z tym lepiej radzić. Gdzie należy się upierać, walczyć, a gdzie odpuścić. Doszłaś do najgłębszych autorefleksji. Mniej się leci z autopilota: że tak się robi, bo w domu mi tak wdrukowali, i to jedyny model, który znam. Mogę wybrać inne zachowanie.

Wybaczenie sobie, rodzicom, to już jest bardziej poukładane. Dziecko przychodzi ze swoimi cechami, trzeba je uszanować i być jego towarzyszem. 20 lat temu na pewno bym tego nie wiedziała.

Iza: – Ono ma większe poczucie bezpieczeństwa, bo my je mamy.

Gabinet

Ilona: – To nawet nie była propozycja. Doktor jak do niegrzecznych dzieci powiedział, że mamy zrobić badanie, to z wprowadzaniem igły w brzuch, amniopunkcję – żeby sprawdzić, czy dziecko nie jest upośledzone. Ale szybko, żeby „był czas na usunięcie płodu”. Zapytałam, czy ono pozwoli rozpoznać coś, co da się leczyć. Usłyszałam: „Nie”. Więc odmówiłam. Pan doktor powiedział, że jestem nieodpowiedzialna, że w innych krajach Unii Europejskiej moja postawa jest niedopuszczalna. Jak płód jest nieprawidłowy, zostaje usunięty. Rozpłakałam się.

Maria: – Po 35. roku życia słyszymy, że jesteśmy w grupie ryzyka: nie donoszę ciąży, dziecko będzie miało wady genetyczne. Już miałam wizję dziecka bez rączek, bez nóżek. Lekarka mnie pocieszała, że dzieci z zespołem Downa są urocze, ale wymagają stałej opieki, a jakie są u nas warunki. I co będzie, jak rodzica zabraknie?

Ilona: – Już miałam duży brzuszek. Lekarka mówi: „Zaplanujmy datę porodu”. Do mnie dotarło, że mówi o cesarce, więc pytam: „A są medyczne wskazania?”. Usłyszałam: „No chyba w tym wieku nie chce pani rodzić naturalnie!”. Właśnie chciałam.

Iza: – Refundowana jest tylko amniopunkcja, ale bałam się poronienia w jej wyniku. Ryzyko jest poniżej 1 proc., ale jest. A dostęp do badań nieinwazyjnych jest płatny. Gdyby zrobić wszystkie zalecane kobietom po 35. roku życia, w tysiące złotych by szło.

Ale z wizyt lekarskich wychodziłam uspokojona. Usłyszałam: „Spotkałem matki dużo od pani starsze, które miały pierwsze dziecko, potem drugie, a nawet trzecie. Wszystkie naturalnie”.

Joasia: – Mojemu lekarzowi też wszystko się podobało. Jego najstarsza pacjentka ma 48 lat.

Dr Puzyna: – U 20-latek ryzyko urodzenia dziecka z zespołem Downa jest 1/5000, a u 40–latek już 1/200. 199 na 200 rodzi się bez tej wady! Po 45. roku życia to może być 1/50. Choć te statystyki mogą być zawyżone ze względu na niską liczbę urodzeń w tym przedziale wiekowym.

Ale z wiekiem trudniej zajść w ciążę i po 40. roku życia poronienia zdarzają się co najmniej dwa razy częściej niż u kobiet młodszych. Szacowałbym, że bez żadnego wspomagania donosić ciążę ma szansę ok. 60 proc. kobiet 40-letnich i 30 proc. 45-letnich. Zatrute środowisko, przesycona hormonami żywność, stresująca rzeczywistość nie służą płodności.

Ciąża

Maria: – W czasie ciąży ani jeden włos mi nie wyszedł, cera gładziutka. Do siódmego miesiąca pracowałam.

Iza: – Wzięłam zwolnienie, ale do końca byłam mobilna.

Anna: – Drugą ciążę zniosłam lepiej. W obu pracowałam normalnie.

Joasia: – Gwałtownie ubyło mi lat. Pracowałam do ósmego miesiąca. Wchodziłam tu, na piąte piętro bez windy.

 

W urzędach, autobusach ludzie chcą pomóc. Choć się dziwią na początku, pytają, czy z in vitro. Ale gwiazdy mają późno dzieci i to przestaje się kojarzyć ze smutną nędzą starszych ludzi, którzy sobie nie radzą, tylko z czymś glamour. Do pozazdroszczenia. Słyszę: będziesz długo młoda, bo spada ryzyko niektórych chorób.

Maria: – Poród był ekspresowy. Siłami natury.

Ilona: – Przyjechałam do Domu Narodzin i półtorej godziny później Tosia była na świecie.

Iza: – Lekarka mnie namawiała na poród naturalny, ale decyzję pozostawiła mnie. Staś urodził się cesarką.

Anna: – Lekarz powiedział, że wiek nie jest wskazaniem do cesarki, ale obu synów z innych powodów rodziłam przez cięcie.

Joasia: – Cesarskie cięcie, ze względu na moje problemy z oczami.

Dr Puzyna: – Zaczynamy zbliżać się do 50 proc. cięć cesarskich wszystkich porodów w kraju, więc nie jest to problem tej grupy wiekowej, lecz epidemia.

Po porodzie

Joasia: – Jak się dziecko pojawia, otwiera się perspektywa wielu przygód, które mogły mnie ominąć, a będą. I to jest kojące.

Ilona: – Nagle z moim życiem nie ma żartów. Teraz wszystko, co zrobię, robię również jej. Tak głębokiej relacji, za którą czułabym się tak dalece odpowiedzialna, tak świadomie budowanej od podstaw, nigdy nie przeżyłam.

Byt materialny zrobił się bardzo ważny. Wróciliśmy w rodzinne strony, bo tu życie jest tańsze. Rodzina blisko, więc jest realna pomoc.

Tosia otwiera oczy i chce. Cały dzień chce uwagi.

Joasia: – Cała masa nowych lęków się pojawia: czy dobrze karmię, czy dobrze kąpię, czy dobrych lekarzy dobieram. Kiedyś łatwiej się odsypiało, człowiek psychicznie był mniej zdarty. Nie można zadbać o siebie, o dom, bo on płacze. Nawet mając partnera, bez trzeciej osoby nie dałabym rady. Rodzice mają pod osiemdziesiątkę, to ja bardziej powinnam pomóc im niż oni mnie.

Iza: – Mąż wstaje do dziecka w nocy. Jak tylko przyjedzie stęskniony, ono pieje z zachwytu. Nosi, przewija, karmi. Wziął urlop ojcowski. Jest spokojniejszy niż ja, dziecko to wyczuwa. Zostawiam ich samych na trzy godziny.

Joasia: – Ojcowie młodsi ciągle coś muszą udowadniać. Po czterdziestce to się wycisza i jest większa przestrzeń na intymność, uważność, spontaniczne bycie człowieka z człowiekiem. Tata jest silniejszy, ma niesamowite pomysły na zabawy, dialogi.

Iza: – Odmłodniałam, mam więcej wigoru.

Maria: – Śpię z przerwami i sobie z tym radzę. Kiedyś po pracy musiałam się położyć, bo nie dawałam rady, a teraz jakbym była na haju. Biologicznie nie jest za późno na dzieci. My nie wyglądamy jak Karwowscy z serialu. Jesteśmy z dziesięć lat młodsi.

Anna: – Kosmetyczka nie chciała uwierzyć, że mam 43 lata i dwoje małych dzieci.

Joasia: – Wiem, że nie widać po mnie tego dziecka. A człowiek chciałby, żeby było widać! Włosów nie farbuję, podobam się sobie z siwymi. Są grube, gęste, długie. Jeśli synek zażąda, ufarbuję.

Ilona: – Przez 40 lat żyłam skupiona na sobie. Weekendy miałam tylko dla siebie, kładłam się z książką w wannie.

 

Maria: – Obserwuję starsze panie, które nie założyły rodzin. Są bardziej energiczne niż ich koleżanki, które miały męża i dzieci. Singielka przychodzi z pracy i zje kanapkę, a jak kobieta ma rodzinę, będzie gotować po nocach. To zużywa człowieka.

Maria: – Ale nie wiadomo, jak będziemy wyglądać za sześć lat. Czy będę miała siłę za nim biegać?

Ilona: – Staram się dbać o sprawność fizyczną, bo chciałabym córkę podnosić, jeździć z nią na rowerze, chodzić w góry. Mam na to wpływ!

Anna: – Żyjemy dłużej, kobiety średnio 81 lat. Ale jak rodziłam drugie, myślałam, że pierwsze nie będzie samo, gdyby nam zdarzyło się coś wcześniej niż innym.

Joasia: – I pewnie jego dzieci nie zobaczę.

Imiona i nazwiska niektórych bohaterów zostały zmienione. Dziękuję osobom, które pomogły mi dotrzeć do bohaterek – położnym, lekarzom, pani bibliotekarce, a przede wszystkim osobom, które zaczepiłam na ulicy.

Jesteśmy coraz fajniejsi. Emeryci wchodzą w wolontariat

Rys. Michał Dziekan

25 lutego 2016 

Marta: – Trochę jak na wariatkę patrzą. Zdzichu: – Nikt nie wierzy, że za darmo to robię. Tego się nie da przeliczyć na pieniądze.

– Trzydzieści lat pracowałem pod ziemią i wydawałem 5 tysięcy kalorii na dniówkę. Wiedziałem, że na emeryturze muszę coś robić, więc kupiłem rower – mówi Zdzisław Majerczyk, 62 lata, były sztygar kopalni Wieczorek. – Polskę objechałem w ciągu 30 dni – 3600 km. Na Litwie rowerem byłem, na Węgrzech. W Rumunii – po Karpatach jeździliśmy, nad Morze Czarne. U córki w Splicie w Chorwacji. Ludzie się do mnie przyłączali i powstał klub rowerowy Pozytywnie Zakręceni. Przewinęło się może 100 osób, zostało 25. Starsi głównie. Panie też, Helena jeździ, Ola jeździ. W tym roku na Kubę planujemy. A tu, w Katowicach, wszyscy mnie pytali, jak z Nikiszowca na Giszowiec przejechać. Kiedy się jedzie główną drogą, jest duży ruch i przewężenie na wiadukcie. Jest też trasa przez las, ale trudno wytłumaczyć. Myślałem: kupię farbę i oznakuję. Zrobiłem kurs znakarzy szlaków turystyczno-rowerowych. A w 2009 roku Waldek mnie spotyka: chciałeś ścieżkę zrobić, to zgłośmy projekt do programu „Seniorzy w akcji”.


Tu się szlak zaczyna – po lewej szyb Wilson, jedna z największych galerii wystawienniczych w Katowicach. Już osiem razy odbył się tu Międzynarodowy Festiwal Sztuki Naiwnej. Ostatnio autorzy z 37 krajów, co roku są i moje trzy obrazy. Maluję od dziewięciu lat, w Grupie Janowskiej, która w tym roku będzie obchodziła 70. rocznicę istnienia.

Na ścieżkę dostaliśmy 12 tysięcy złotych. Poszedłem do urzędu miasta, żeby była oficjalna. Drogowych znaków nie mogę robić, a na same tablice Miejski Zakład Ulic i Mostów potrzebował 25 tysięcy. Na psychikę władz to działa, że ludzie zdobyli grant. Jak mają powiedzieć, że się nie dołożą?

Robocizna naszego klubu rowerowego była. Pięć-sześć osób robiło. Na otwarciu był prezydent miasta i 160 innych osób. Co roku robimy rajdy po szlaku.

Przed tymi drzewami skręcamy.

Jak Nikiszowiec powstał – koncern Giesche go wybudował, po otwarciu szybu Carmer i elektrowni Jerzy w 1908 roku – to była najbardziej socjalna dzielnica na świecie. Kolejka darmo. Pralnia darmo.

Jest pani w centralnym miejscu Nikiszowca. Na rynku. To była biedna dzielnica. Bójki. Domy sprayami pomazane. Komitet obchodów 100-lecia Nikiszowca przeobraził się w stowarzyszenie Razem dla Nikiszowca – chcieliśmy zrobić coś dobrego i wymyśliliśmy monitoring. Na początku prosiliśmy mieszkańców, by nas wsparli. Babcie mówiły: pieniędzy nie mam, ale mogę ciasto upiec. I wymyśliliśmy jarmark. Byłem sceptyczny. Postawimy pięć stołów i co? Wie pani, co się porobiło? Plac zastawiony straganami. Setki ludzi. Zespół Dżem podpisywał przedmioty, które sprzedawaliśmy. Hokeiści z Naprzodu Janów koszulkę do licytacji dali. I nazbieraliśmy 12 tysięcy złotych. Poszliśmy z tym do prezydenta miasta. Po dłuższym molestowaniu mamy monitoring.

Teraz chcemy wypożyczalnię rowerów zrobić, ale konserwator się nie zgadza. Tu wszystko nietykalne. Nikiszowiec jest pomnikiem historii.

Zjedziemy trochę ze szlaku rowerowego, pokażę pani Nikiszowiec. Te stopy na chodniku to też jest przez nas oznakowany szlak pieszy.


Nasze stowarzyszenie robi sprzątanie Nikiszowca, w wielu oknach są kwiaty – ludzie dostają je darmo. Na placu wykładamy skrzynki. Tu jest mnóstwo organizacji pozarządowych i jedni drugim pomagają. Tu pomnik górników poległych na kopalni zrobiliśmy. 188 nazwisk, które w archiwach się zachowały. Wszystkich jest pewnie ponad 300.

Na tych torach Nikiszowiec się kończy. Jest plac zabaw, stowarzyszenie go zainicjowało. Tu ściana była brzydka, wymyśliłem mural. Po drugiej stronie placu jest knajpa i też mur. Właściciele dali nam dwie stówy, kupiliśmy materiały i z koleżanką Sabiną zrobiliśmy drugi mural.

Bo ja się nudzę. Jak jeżdżę sam na wyprawy rowerowe, wieczorami harmonijkę wyciągam i gram. Spotykamy się też w soboty w knajpie i gramy. Dużo bluesa, trochę rocka, jazzu.

Żona mnie puszcza. Jest na tyle mądra, że mi nie zabroni, bo wie, że krzywdę byśmy sobie zrobili. Ona ma swój mały biały domek pod lasem i ogródek. Logistykę mi załatwia. Rowerem jadę, dzwonię: za dwie godziny będę tam i tam, spróbuj zobaczyć, czy tam jest jakiś nocleg. „No tam nie ma nic, ale jest dalej”. A jak w dziczy jestem, to namiot postawę. Wstaję rano i jadę.

Na ścieżki jeździłem popatrzeć, jak ludzie użytkują, i to jest satysfakcja. Tego się nie da przeliczyć na pieniądze. Zostałem zaproszony do miejskiego zespołu ds. polityki rowerowej. Mam potrzebę wewnętrzną, widzę, że i to trzeba zrobić, i to – pragmatycznie, co będzie służyło. Wolontariat to mój charakter. Wyzwala energię, żeby mnie nie rozerwała. Żebym nie zgłupiał, siedząc przed telewizorem. Ludzie do mnie dzwonią z pomysłami. Coś jeszcze mogę zrobić, nie jestem skazany na wymarcie jak dinozaur.

A rakieta będzie?

Barbara Bogacka, była nauczycielka, przewodnicząca samorządu Sudeckiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku: – To opuszczone miejsce każda z nas, mieszkanek Piaskowej Góry, pamięta jako tętniące życiem. Chodziłyśmy tam z dziećmi na plac zabaw. Olbrzymi teren, półtora hektara. Napisałyśmy projekt rewitalizacji tego ogródka i kiedy ogłoszono w Wałbrzychu budżet partycypacyjny, zaplanowaliśmy place zabaw – dla młodszych i starszych dzieci, siłownię dla dorosłych, altanę, szachy, miejsce z grillem.

Krystyna Bartoszyńska, szefowa sekcji wolontariatu Sudeckiego UTW, była dyrektor ośrodka pomocy społecznej: – Podpisy zbierało dwie trzecie słuchaczy naszego uniwersytetu. Mieszkanki Piaskowej Góry obleciały sąsiadów. Szefowa prowadzi zajęcia oswajające z internetem, więc głosowali w sieci. Ustawiałyśmy się z banerem przed Biedronką, Realem i na targowisku Manhattan – zaczepiałyśmy ludzi, prosiłyśmy o poparcie projektu. Szedł napakowany ABS (od: absolutny brak szyi) z dzieciakiem. „Ja nigdy nie głosuję” – rzuca i ucieka. „No ale chodzi o plac zabaw”. Przyhamował. Wraca: „A rakieta będzie?”. No będzie, będzie! Podpisał. Potem opowiadał: „Jak byłem dzieckiem, chodziłem tam i rakieta była najfajniejsza”. Nasza dzielnica ma 20 tysięcy mieszańców, projekt poparło 1055 osób.

Basia: – Wygraliśmy! Miał być realizowany w 2014, ale były odwołania od przetargu, a potem nie było zgody na wycięcie topoli. Budżet partycypacyjny realizuje miasto, nie my. Ale udało się go otworzyć latem 2015 roku.

W tym roku zgłosiłyśmy projekt rozbudowy ogródka o budynek i boiska do piłki plażowej i siatkówki lub koszykówki. Znów wygrałyśmy.
Krysia: – Chcemy, żeby w trzecim etapie powstały boiska do piłki nożnej i tor saneczkowy. Jak nie zadbamy o swoje osiedle, to nikt o nie nie zadba. Już skończmy z tym myśleniem, że to ONI są za to odpowiedzialni. Nie oni! My!

Teresa Ziegler, 59 lat, kierownik Sudeckiego UTW, nauczycielka matematyki: – Dwa lata temu utworzyliśmy sekcję wolontariatu. Zgłosiło się do niej 25 naszych studentów. Cztery kilometry od nas inne stowarzyszenie prowadzi dzienny dom pobytu dla osób z chorobą Alzheimera. Chcieli mieć klomb.

Krysia: – Pełno kamieni, ujeżdżone samochodami, zarośnięte sumakiem, który wypuszcza grube korzenie.

Basia: – Za pierwszym razem pojechaliśmy w 30 osób. Sporo mężczyzn, naszych mężów, trzeba było karczować i głęboko skopać.

Krysia: – Z własnych działek przywiozłyśmy stosy sadzonek – hosty, ciemierniki, pięciorniki – co która miała.

Basia: – Od czterech lat do przedszkola integracyjnego koleżanki chodzą czytać bajki, zrobiliśmy inscenizację „Kubusia Puchatka”. W projekcie „Ciekawe zawody” Rysiu, inżynier, pokazywał dzieciom, jak działa adapter.

Krysia: – Z butelek po płynach do płukania robiłyśmy gitary, z łyżek grzechotki. Wśród tych dzieci jest 20 integracyjnych, z nadpobudliwością ruchową, z lekkim autyzmem, niedosłyszące i trzeba je uspołeczniać. Zostałyśmy przeszkolone przez panią psycholog.

Krysia: – Czy chciałybyśmy zarobkować? Eee, nie! Emerytury mamy do wytrzymania, więcej niż średnie.

Teresa: – Ja jeszcze pracuję. Uczę matematyki w liceum i jestem latarnikiem polski cyfrowej – starsze osoby zachęcam do internetu. Dzieci odchowane, nie muszę się martwić o byt, więc coś dobrego jeszcze chcę w życiu zrobić.

Zostawiam ślad

Marta Dzikowska-Łuczywo, 67 lat, architekt wnętrz, współtworzyła magazyn „Cztery Kąty”. Na emeryturę, dziesięć lat temu, wyprowadziła się z mężem na Kaszuby: – Jak się sprowadziliśmy, wpadłam w amok ogrodowy i całe półtora hektara próbowałam zagospodarować. Po czterech latach dotarło do mnie, że ogrodu marzeń mieć nie będę. Zaczęło mi też brakować ludzi, robienia czegoś razem. Julka, moja córka, która brała udział w programie „Kobiety Muranowa” z Towarzystwem Ę, mówiła: „Mama, może byś coś jeszcze zrobiła, pomyśl, wystąp o dotację”.

Dowiedziałam się, że tu był dom dziecka, który podzielono na trzy mniejsze. Wymyśliłam, że poopowiadam dzieciakom o świecie. Dostałam grant. Pokazywałam im slajdy z naszych podróży, puszczałam muzykę, gotowaliśmy potrawy z danej kultury, a tydzień później na zajęciach plastycznych inspirowaliśmy się etnicznymi wzorami. Jak było o Indiach, dziewczyny robiły sobie kolczyki i bransoletki z koralików. Przebierałyśmy się w sari. Przynosiłam mnóstwo książek designerskich i ze sztuką etniczną.

Czasami było widać, że one mają ochotę coś robić, a czasami była wrogość. Nie do mnie, między nimi. „Halo! Jestem tu! Spójrzcie!”. Zaczynamy, a co chwilę iskrzy, mięso lata. Raz dwie dziewczyny zaczęły niszczyć trzecią. Wtedy się wkurzyłam i powiedziałam, że sobie nie życzę, że mogą nie przychodzić na zajęcia, jeśli będą tak się zachowywały. To były dzieci w trudnym wieku gimnazjalnym.

Czterech przesympatycznych braci, najstarszy bardzo uzdolniony plastycznie, drugi bardzo dobrze się uczy. Zamiast być razem i nawzajem sobie dawać siłę, każdy jest właściwe sam.

I mają zerowe poczucie własnej wartości. „Ja nie umiem”. To też rodzaj manipulacji. „No jak nie umiesz, przecież potrafisz!”. „Nie, ja jestem głupia, nie potrafię”. Nawet zdolny, jak ma przekonanie, że mu się nie uda i nie warto zaczynać, nie zrobi nic.
Czasami myślałam: nie dam rady! Koleżanki psycholożki mówiły: „Marta, nie przejmuj się, przecież często nie wychodzi. Ważne, że z nimi jesteś, że coś z nimi robisz”. Dzieci miały świadomość, ile pracy w to wkładam, i że nie dostaję za to pieniędzy. Przychodzę, bo są dla mnie ważne. Zależy mi na nich. Tylko dlatego!

Na zakończenie odbyło się przyjęcie w bibliotece na zamku i były przeszczęśliwe. Pytały, jakie zajęcia będą w następnym roku. Wymyśliłam trzy edycje. Pierwsza: otwieranie się przez te zabawy kolorem, inne kultury, muzykę. Drugi rok – myślałam – zaczną współdziałać, pracować koncepcyjnie. Robiliśmy filmy techniką poklatkową – fotografując kolejne obrazki. A trzeci miał być teatr, żeby nauczyć się wyrażania uczuć, przemyśleń. Do filmiku o dwóch krawcowych Marta – moja córka – malowała scenografię, a dziewczyny dostały mnóstwo papierków w kolorowe krateczki, kropeczki, kwiatuszki, robiły sukienki dla bohaterek i były bardzo zadowolone. Jak zobaczyły efekt końcowy, to już było: ach!!!

Widziały jak my z Witkiem (mężem) się do siebie odnosimy – był na każdych zajęciach, razem to prowadziliśmy. Przyjeżdżały moje córki – widzieli ich relacje. Dostawały informacje, że są fajne, potrafią, że są lubiane, akceptowane. Jak człowiek się poczuje bezpieczny w jakimś miejscu, zauważony, jest w stanie schować kolce. Na koniec były zdecydowanie mniej agresywne.

Starałam się wciągać do tych zajęć jak najwięcej starszych. Sądziłam, że ich wesprą, będą odwiedzać. Miałam dwie wspaniałe osoby: Ewę Kalisz i Stenię Malczewską, które chciały coś z dziećmi zrobić.

Jak były slajdy, przychodziło 15 starszych, ale jak dzieciaki, które się szybciej nudziły, zaczynały gadać, to starsi państwo pokrzykiwali na nie i byli oburzeni. Jak trzeba było dla dzieci się trochę poświęcić i wytrzymać jakieś odzywki – wymiękali. Namawiałam, ale słyszałam: ze swoimi miałam kłopoty, odchowałam, chcę mieć czas dla siebie. Ale ja jestem zadowolona ze swojego życia, więc może mnie stać na to, żeby nie myśleć wyłącznie o sobie?

Zazwyczaj idą do szkół zawodowych. Kończą 18 lat, dostają jakieś mieszkanka, a nie umieją sobie radzić. Może powinnam z nimi zrobić zajęcia o tym, jak dom urządzić? Nie musisz mieć dużo pieniędzy, żeby kupić w lumpeksie kawałek tkaniny i zrobić abażur. I one były bardzo zainteresowane tym pomysłem. Przyjdzie czas, znów zaczniemy coś z nimi robić.

I mamy kolejny pomysł – spotkań z literaturą dla starszych osób. Coś przeczytamy, porozmawiamy o tym – może wystawimy spektakl?

Człowieka powinno się zauważyć – twierdziła moja mama – a zauważa się go, jak potrafi coś dawać. Mam poczucie, że nie marnuję życia, coś sensownego robię. Moje działanie zostawia ślad. Trochę się za to polubiłam.

W życiu pozadomowym może to najważniejsze, co zrobiłam?

I dostałam przyjaźń Ewy i Steni, które mnie wspierają w prowadzeniu zajęć. Miło, jak człowiek ma poczucie, że może zaufać, a one mogą mi zaufać. Przedłużyłam sobie sprawność zawodową. W wolontariacie człowiek dostaje coś, na czym mu zależy.

Test na młodość

Ewa Szemińska-Morsakowska, 78 lat, była technikiem analityki medycznej, skarbnikiem „Solidarności” Regionu Mazowsze, radną: – Jestem jedna, a 30 starszym osobom naraz pomagam. W czwartki w ośrodku dla seniorów na Bielanach w Warszawie prowadzę gimnastykę. Zachęcam: spójrzcie na mnie, jestem energiczna, młoda, zdrowa, 22 lata do setki, co to jest?! Do ogródka do dziś przez okno wyłażę.

Z ciasta kruchego medale dla nich wypiekam i dekoruję. Co roku jest gala, pracownicy i kierownik. Rozdaję też dyplomy. I wierszyki piszę z przesłaniem. Jak oni się cieszą, kiedy je dostaną! Jak idą na wycieczkę, niektórym trzeba pomóc, biorę pod rękę. Są panie rozgoryczone. Miały ciężkie życie, dzieci nie pomagają. Głaszczę taką po główce i ona się uśmiecha. Jeżeli oni ze mną przez te kilka godzin się pośmieją, to dużo.

Pokazują mi wyniki badań i tłumaczę, co z nich wynika. Sprawdzamy daty przydatności leków.

Odwzajemniają się, bo chcą ćwiczyć. Po powrocie ze szpitala usłyszałam: „Jak myśmy się za tobą stęskniły!”. Jak to wycenić? Nie lepiej komuś pomóc, niż zarobić 200 zł? Mam satysfakcję, że przydaje się moje życie komuś.

Pracowałam 45 lat, to nie narzekam, że mam niską emeryturę. Zostałam wolontariuszką, bo mam charakter wolnego człowieka – robię to, na co mam ochotę.

Gadałyśmy do wyczerpania

Joanna Konieczna była dziennikarką, pracowała w kancelarii premiera i w Ministerstwie Kultury. Szczupła, energiczna, wygląda na 55 lat: – O nie, nie powiem wieku! To za dużo.

Pierwsza była Moniczka. Chodziła do liceum. Ojciec alkoholik, matka leżąca, po wylewie. Moniczka wszystko w domu robiła. Załatwiała rehabilitację, wychodziła w gminie mieszkanie z windą. Mieli niewielkie alimenty, słyszałam, jak się denerwowała na brata: dlaczego kupiłeś takie drogie masło? Ciągle się obrażał, a ona ustępowała, bo był ukochanym dzieckiem mamy. Potem została opiekunem prawnym obojga, bo nikogo innego nie było.

Miałam jej pomagać w nauce, ale zaczęłam zabierać do teatru, do kina. I rozmawiałyśmy, bo jej mama nie była do pogadania. O tym, że trzeba iść za swoim zainteresowaniem, nie zwracać uwagi na pozory.

Monika zdała maturę, miała chłopaka i po co ja tam? Jak będzie chciała, to zadzwoni.

Druga pani miała 102 lata – słabo widziała, ale miała niezwykle bystry umysł! Obie interesujemy się polityką. Słuchała TOK FM i radia ojca Rydzyka, bardzo się na niego buntowała. Gadałyśmy do wyczerpania. Nawet się kłóciłyśmy – o Palikota na przykład, nie znosiła go, a teraz się nawet przychylam do jej opinii.

Piłyśmy kawę, czytałyśmy pocztę – ze skrzynki przynosiłam stosy podziękowań za datki od rozmaitych fundacji. Syn z zagranicy jej pomagał finansowo. Przychodziła manikiurzystka, pedikiurzystka, rehabilitant. Jakaś pani sprzątała, jakaś gotowała. Ja jedyna dostawałam kawę. Ale po dwóch latach się skończyło, bo nie mogła dłużej mieszkać sama i przeprowadziła się poza Warszawę.

Mam teraz trzecią panią. Też słabo widzi i potrzebowała kogoś do wychodzenia na spacery. Zawsze idziemy na pocztę, bo nie lubi chodzić bez celu. Trzyma mnie pod rękę i opowiada: teraz to ludzie tacy, a kiedyś tacy, ale to nie jest narzekanie! Opowiada o swojej młodości. Jest w tym urok, harmonia jakaś. Jakaż zgoda. Miło mija mi czas. Gdy rozmawiam z ludźmi, często mam uczucie: już przestałby gadać, a tu ani razu tak nie pomyślałam.

Zadzwoniłam raz, że przyjdę dwie godziny później, a ona: „To ja się już będę ubierać”. Jak mogłabym zawieść, skoro tak czeka? Ciągle: „A może panią poczęstować?”, „A może kupimy wuzetkę albo sernik?”. Mówię: „Dziękuję, nie jadam słodyczy”. „To co ja pani dam?”. „No nic, po prostu jesteśmy, dobrze nam razem. Czy ja pani coś przynoszę?”.

Gdy się ma nową osobę, zawsze się odczuwa pewien lęk, czy to zaskoczy. A ona zadzwoniła do pani Kasi, koordynatorki wolontariatu na Bielanach, podziękować za mnie.

Co człowieka spotka, gdy nie pójdzie rano do pracy? Myślałam o tym przed emeryturą, bo bardzo się jej bałam. Odczuwam jako niebezpieczeństwo, że zostanę na tej pustyni czasu. Bardzo lubię się spieszyć, taki mam temperament.

Angielskiego uczę się ze względu na spotkania z Pepiro, partnerem mojej córki, która mieszka w Amsterdamie. Zajmuje mi to godzinę dziennie. Chodzę na aerobik w wodzie i na pilates. Chcę się zapisać na komputerową obróbkę zdjęć. Jestem na bieżąco z kinami, teatrami, uzależniona od „Gazety Wyborczej” i TOK FM. Mam też działkę pod Warszawą i jeszcze trochę pracuję – piszę dwa teksty w miesiącu.

A wolontariat? Nie wynika z wielkoduszności, to czysto pragmatyczne: czuję się potrzebna i chcę mieć zajęcie, co pomaga mojej psychice.

Marzenie łatwe do spełnienia

Anna Dubrawska-Skalska, 75 lat, była dziennikarka: – Przyszłam: „Może pani poczytam?”. „Nienawidzę, jak mi się czyta”. „Może wyjdziemy na dwór, jest ładna pogoda, pomogę pani z windy, do windy?’. „Nienawidzę chodzić na spacery”. „Następnym razem przyniosę płytę, może się pani spodoba?”. „Nie. Nie. Nienawidzę muzyki”.

Poprosiłam znajomego psychiatrę, żeby się ze mną do niej wybrał. Powiedział: „Charakter, nie choroba”. Odwróciłam sytuację: „A o czym by pani chciała ze mną rozmawiać?”. Zastanowiła się: „O chorobach albo o jedzeniu”. Zrozumiałam, że nie jestem dla niej partnerką.

Następny był mężczyzna od 20 lat chory na stwardnienie rozsiane. Był jak kłoda, tylko głową mógł poruszać, ale jego świat ciekawił. Chciał ze mną rozmawiać o teatrze, o audycjach telewizyjnych, o tekstach w gazetach. Naprawdę na mnie czekał! Odwiedzałam go dwa razy w tygodniu. Kiedyś spytałam, co by mu sprawiło radość. „Nie zdążyłem przejechać nowymi mostami w Warszawie” – powiedział. W pobliżu była szkoła. Poprosiłam chłopców z najstarszej klasy, żeby mi go znieśli – nie było windy – usadzili w samochodzie i potem wnieśli. Wielu się zgłosiło. Przejęci bardzo.

Przypięłam go mocno pasem i pojechaliśmy. Mnie spełnienie jego marzenia przyszło niesłychanie łatwo, a dało tyle samo radości co zrealizowanie własnego.

Czasem trafiamy w gorsze samopoczucie podopiecznego, czasami jestem umówiona i zgrzytam zębami, że idę, ale potem zawsze robi się lepiej.

Miałam okres zainteresowania religioznawstwem – buddyzmem, kabałą. Wszystkie te religie, nie tylko nasza, chrześcijaństwo, mówią: nie będziesz, człowieku, szczęśliwy, jeśli nie potrafisz dawać. Ta potrzeba jest częścią naszej natury. Nie mamy pieniędzy, dajmy swój czas i pod koniec zobaczymy, że jest fajnie. W młodości tego nie wiedziałam. Radość czerpałam z żeglowania, podróżowania, z jazdy na nartach. Ale przestało mi to wystarczać. W miarę upływu lat zaczęłam czuć i rozumieć, że nie jest dobrze tylko chłapać życie, bo zubożymy się, skrzywimy, jak ptak postrzelony. Są ludzie obdarzeni darem rozumienia tego wcześniej i im jest w życiu lepiej.

Ale do dziś żegluję, jeżdżę na nartach. Ciągle mam szafkę w końskim klubie, mogę zadzwonić, żeby mi przygotowali konia, i sprawia mi to wielką radochę! Nie jestem na wolontariat skazana.

Chodziłam na pogrzeby moich podopiecznych. Pan umarł po trzech latach. Joga uczy, że przywiązanie nie jest dobre, wiec troszkę je tonowałam, ale jak odchodzili, był ból. Kolejną podopieczną trzymałam za rękę, kiedy umierała. Dusiła się, cały czas miała aparat przy łóżku. Bardzo inteligentna, umysłowo bardzo aktywna. Była dyrektorem banku. Nie miała nikogusieńko na świecie. Przeżyła życie samotnie, w pracy. Interesowała się podróżami, moje zdjęcia ją ożywiały. Dziwiłam się: są programy podróżnicze, wystarczy nacisnąć pilota. A ona mówiła: to nie to. Bardzo ją lubiłam. Bardzo mi było przykro, kiedy umarła.

Ale po kilku tygodniach przychodzę do pani Kasi i mówię: pochowałam go, pochowałam ją i jestem do dyspozycji.

Dokonując wyborów w przyjaźniach czy znajomościach, gromadzimy ludzi podobnych, a tu jest szansa wyjścia na spotkania z osobami, których bym nie poznała.

Świat jeszcze nie zwariował

Katarzyna Kulik-Cała, od 14 lat koordynator wolontariatu w Ośrodku Pomocy Społecznej dzielnicy Bielany w Warszawie: – Każdego dnia mi udowadniają, że świat jeszcze nie zwariował. Normą powinno być, że sobie pomagamy, zauważamy, że sąsiad przestał wychodzić. Wśród naszych wolontariuszy starsze osoby stanowią kilkanaście procent. Są bardzo solidni. Przychodzą przez wiele lat. Na początku staram się dowiedzieć, jakie mają zainteresowania i co by chcieli robić. Co sprawia im przyjemność? Oferty dla wolontariuszy spływają od pracowników socjalnych, którzy bywają w domach klientów OPS, ale też od pedagogów szkolnych, kuratorów i osób prywatnych. Najczęściej potrzeba pomocy w nauce matematyki i języka angielskiego dla dzieci klientów. I są osoby starsze – wolontariuszom proponujemy, żeby się zajęli nimi poprzez rozmowy, wyjście na spacer, zrobienie niewielkich zakupów. Bardzo nas interesują projekty artystyczne, bo mamy dwa dzienne ośrodki wsparcia dla osób starszych.

Beata Tokarz-Krzemińska, Towarzystwo Inicjatyw Twórczych Ę: – Wolontariat jest popularny na Zachodzie. Odwiedziłam w Londynie projekt „Mężczyźni w warsztacie”. Zrobili sobie kanciapę z narzędziami w centrum sąsiedzkim. Szkoła zgłosiła im prośbę o kurnik. Park, że potrzebują kładki nad strumyczkiem. Przynosili kawę, herbatę, mieli system dyżurów. W USA i Wielkiej Brytanii starsze osoby pracują z dziećmi z trudnych środowisk, z nastoletnimi matkami. W Berlinie – to program z dużym wsparciem psychologów – są mediatorami w szkole. Są też programy wolontariatu, gdzie inżynierowie czy architekci pracują w Afryce przy budowach. Dla nich to przygoda w egzotycznym regionie. Aktywność fizyczna, bycie w grupie i podejmowanie nowych wyzwań aktywizują pracę mózgu i opóźniają procesy starzenia.

Anna Dubrawska-Skalska: – I u nas wolontariat też robi się coraz popularniejszy, wielu młodych przychodzi. Stajemy się coraz fajniejszym narodem.

Według badań Eurobarometru w Polsce doświadczenia w wolontariacie deklaruje 12 proc. osób powyżej 55. roku życia, podczas gdy w Islandii 64 proc., w Holandii i Szwecji – po 56 proc., w Austrii – 49 proc. Średnia w UE to 27 proc.

Szkoła podważania wszystkiego. Polacy na Oksfordzie

 

13.03.2014 

Poznałam już pewnie kilku przyszłych premierów Anglii


Zdziwiło ich. – Na rozmowie wstępnej nie było ani jednego pytania, które zmusiłoby mnie do wyrecytowania czegoś, przypomnienia sobie daty. Przytoczono kontrowersyjną myśl i musiałam się do niej ustosunkować. Profesor przedstawiał mi stanowisko przeciwne, przytaczał argumenty za nim i obserwował, jak reaguję. (Maria)

– Trzeba być aktywnym intelektualnie przez 18 godzin dziennie, siedem dni w tygodniu! Normą jest, że oprócz uczenia się robi się mnóstwo innych rzeczy. Człowiek ciągle ma poczucie: nie zdążę! Tu nie ma słabych ludzi! (Mateo)

– Mieszkam nad rzeką i często o piątej rano budzą mnie odgłosy ludzi, którzy idą na trening wioślarski. Do dziewiątej ćwiczą tam setki ludzi. (Maria)

– Z Oksfordu się nie wylatuje. Tylko 2 proc. studentów rezygnuje przed ukończeniem. (Krzysiek)

– Hall-stołówka z filmu „Harry Potter” znajduje się w college’u Christ Church, mam tam kilkoro znajomych, często do nich chodzę na lunch. (Maria)

Sportowcy, olimpijczycy

Mateusz Kusio, 20 lat, pochodzi z Lublina, na Oksfordzie studiuje filozofię z teologią. Jest na II roku. W polskiej szkole zdawał maturę międzynarodową.

Maria Wilczek, 20 lat, urodziła się w Warszawie, ale przez sześć lat mieszkała w Anglii, a siedem w Turcji. Tam zrobiła maturę międzynarodową. Studiuje na II roku PPE (polityka, ekonomia i filozofia).

Maciek Lisik z Wrocławia, 23 lata, jest na I roku magisterskiej ekonomii. Zrobił licencjat z ekonomii na prestiżowej London School of Economics (jako jeden z trojga najlepszych).

Mateusz „Mateo” Mazzini, 24 lata, też z Wrocławia, studia licencjackie zrobił na uniwersytecie w Walii. Na Oksfordzie jest na I roku magisterskiej latynoamerykanistyki.

Krzysiek Bar, 24 lata, z Krakowa, doktorant na informatyce kwantowej, w Oksfordzie studiował wcześniej matematykę z informatyką. Jest szefem Federacji Polskich Stowarzyszeń Studenckich w Wielkiej Brytanii.

Radek Nowak, 25 lat, z Rabki, robi multidyscyplinarny doktorat z biochemii, na Oksfordzie skończył inżynierię informatyczną i biomedyczną.

Niemal wszyscy byli laureatami bądź finalistami olimpiad przedmiotowych i uprawiali sport. Ich rodzice są inżynierami, prawnikami, przedsiębiorcami, uczą w szkołach lub na wyższych uczelniach. Rodzice Marysi to dyplomaci.

90 proc. – żeby się dostać

– Do 15 października trzeba wypełnić aplikację. W czterech tysiącach znaków napisać, dlaczego nadajesz się na wybrane studia. Podać przewidywane oceny maturalne i dołączyć list rekomendujący od jednego z nauczycieli. (Mateusz)

– Polskich nauczycieli trudno nakłonić, by napisali tak, jakby ktoś był geniuszem. (Maciek)

– Uczelnia zaprasza wybranych kandydatów na rozmowy.

Miałem dwie: z filozofii i teologii. Na pierwszej dostałem artykuł, na drugiej fragment Ewangelii i o nich rozmawialiśmy. (Mateusz)

– Na inżynierię rozwiązuje się zadania, zwykle nietypowe. (Radek)

– Patrzyli na sposób myślenia, dobór argumentów. (Mateusz)

– I czy cię to w ogóle interesuje. (Maria)

– Do tego test i esej do napisania. Kto się zakwalifikował, na przełomie roku dostaje ofertę z informacją, jakie oceny musi mieć na maturze, by podjąć studia. Ja dostałem ofertę na 40 punktów. To wysoki próg, bo matura międzynarodowa to maksymalnie 45 punktów i znam tylko jedną osobę, która tyle dostała. (Mateusz)

– Moja oferta wymagała matury z matematyki na 85 proc. i 80 ze wszystkich matur. Teraz oferty są na ok. 90 proc. Zdecydowanie łatwiej Polakowi dostać się na nauki ścisłe, bo matematyka jest taka sama we wszystkich językach. (Krzysiek)

120 proc. – dajesz z siebie

– Po śniadaniu jedziemy na rowerach na wykłady. Często bywam na wielu niezwiązanych z moim kierunkiem, np. dla fizyków o nieskończoności. Są niezwykle ciekawe, prowadzone z dużym poczuciem humoru. Wszystkie otwarte i nieobowiązkowe. Żal nie chodzić. (Maria)

– Po lunchu zaczynają się tutoriale, coś jak seminaria. Specjalista najwyższej klasy spotyka się z trzema, czterema osobami na dyskusję naukową. Zazwyczaj wcześniej muszę napisać esej na zadany temat. Esej otrzymuje komentarz. Nie ocenę! (Mateusz)

– Dobry tutorial poznaje się po tym, że po trzech godzinach przenosisz się z tutorem do pubu, by kontynuować dyskusję. Stajemy się jak przyjaciele, mówimy sobie na ty. Ostatnio jednego z moich profesorów zobaczyłam w telewizji BBC, bo jest autorem głośnej teorii. Od razu poszłam do niego na herbatę, żeby popytać o szczegóły jej powstawania. (Maria)

– Na sześć stron mojego pierwszego eseju z socjologii dostałem dwie strony negatywnego komentarza. Napisałem do mojej profesor: „Nie ma w nim nic, co ma jakąkolwiek wartość?”. A ona mi w indywidualnej rozmowie wyjaśniła: „Im częściej piszesz, tym częściej wystawiasz się na komentarz. A im więcej masz komentarzy, tym więcej błędów masz wypunktowanych”. Ludzie po pięć razy piszą ten sam esej. (Mateo)

– Każdy esej jest bombardowany komentarzami, bo Oksford uczy podważania. Gdy czytamy klasyków, nigdy nie mamy ich teorii pamiętać, tylko zbudować na nich nową wizję. (Maria)

– Tutoriale i wykłady (łącznie pięć-osiem godzin w tygodniu) mają dać podstawę i pokazać, jak szukać. Zdobywanie wiedzy jest pracą indywidualną. Do jednego eseju muszę przeczytać 100 stron, a esejów jest 12 w trymestrze. Każdy esej to 2000-2500 słów. Biblioteki są moją bazą, stamtąd chodzę na zajęcia i wracam. Są otwarte całą dobę. (Mateusz)

– Co tydzień muszę przeczytać 500-600 stron gęstej analizy teoretycznej, przetworzyć to, napisać prace zaliczeniowe. A jeszcze trzeba pomyśleć: „to jest temat na artykuł”, i wysłać propozycję do redaktora w „The Times”, czy „New Eastern Europe”. (Mateo)

– W moim college’u filozofię z teologią studiują trzy osoby: ja, Anglik spod Oksfordu i Albańczyk z Macedonii, który większość życia spędził w Szwecji. Myślą inaczej niż ja, mają inne poglądy, interesują się zupełnie czym innym. Polecamy sobie lektury. Dyskutujemy. (Mateusz)

– Wiele rzeczy robi się z kolegami, w grupie. (Radek)

– Chcesz się rozwijać, by móc im zaproponować coś od siebie. Nawet rozmowy przy kawie są wymagające. (Maria)

– To nie jest konkurencja, bo my nie walczymy o te same dobra. Im więcej stworzymy, tym więcej tego będzie. (Mateo)

– Nie jest tak, że chcą ci coś udowodnić, wykluczyć. Oni chcą z tobą współpracować! Tutorzy dużo oczekują, ale i dużo z siebie dają. W tygodniu dostajesz kilka godzin ich całkowitej uwagi. (Maria)

– Jak ktoś obleje egzaminy, tutorzy mają problemy, że go nie przygotowali. (Mateo)

– Ci, którzy się na studia dostali, są w stanie przez nie przejść. Bardziej chodzi o to, jak to zrobią. Chcesz dać z siebie 120 proc., by dostać wszystko, co Oksford ma do zaoferowania. (Maria)

765 lat – tyle ma mój college

– Oksford składa się z wydziałów, a z drugiej strony z 44 college’ów – czyli wspólnot studentów i pracowników naukowych. Tu mieszkają, jedzą, mają biblioteki. W college’u może być do 700 studentów. (Mateusz)

– Mój college na studiach licencjackich był mały – ok. 160 osób – każdy obiad jedliśmy razem. Były długie ławy. Ktoś się przysiadał i wszyscy byli siebie ciekawi. Pokoje są pojedyncze. Dla kilku – wspólna kuchenka. (Radek)

– Mój college, St John’s, jest najbogatszy i to widać. Dotowane posiłki, bardzo ładne pokoje. Chciałem grać w tenisa – tu są bardzo ładne korty. (Maciek)

– W Nuffield College jest tylko 80 osób, sami magistranci i doktoranci. Każdy dostaje po 500 funtów (2,5 tys. zł) na książki, 500 – na elektronikę oraz gabinet oprócz sypialni. Mój college – św. Antoniego – jest najbardziej międzynarodowy, bo Brytyjczycy to tylko 8 proc. A średnia na uniwersytecie to 10-15 proc. studentów zagranicznych. (Mateo)

– Christ Church jest najbardziej prestiżowy, szczyci się tym, że miał więcej premierów brytyjskich niż reszta college’ów razem wzięta. (Maciek)

– Mój University College jest najstarszy na uczelni. Ma 765 lat. Pod oknem mojego pokoju zatrzymywały się wycieczki, przewodnicy opowiadali, że tu Bill Clinton palił, ale się nie zaciągał. (Krzysiek)

– College nadaje tożsamość. Jesteś stamtąd. Norman Davies jest w św. Antonim i Timothy Garton Ash, i oni ze mną rozmawiają inaczej. Nie faworyzują, ale traktują jak swojego. (Mateo)

300 stowarzyszeń studenckich

– Kolacja jest o szóstej. Raz, dwa w tygodniu w college’ach odbywają się tzw. formale. Trzeba przyjść w todze, z butelką wina i znajomymi. Rozpoczynają się wejściem profesorów, chórem, modlitwą po łacinie. Zamykają się ciężkie, drewniane drzwi. Zapala się świece, otwiera butelki, podaje pierwsze danie i zaczynają się rozmowy.

Są dziesiątki stowarzyszeń studenckich, które organizują swoje wydarzenia: ekonomiczne, polityczne, prawnicze, historyczne. Wszystkich zachęca się, by spróbowali nowych rzeczy, poczuli się za coś odpowiedzialni. (Maria)

– Są stowarzyszenia narodowe: Polska, Litwa, kraje azjatyckie, Ameryki Południowej. My robimy andrzejki – imprezę taneczną, z wróżbami i przekąskami. (Radek)

– Jak do kin wchodził „Wałęsa”, zorganizowaliśmy wyjście dla osób zainteresowanych polską kulturą. Były spotkania z Leszkiem Balcerowiczem, Jerzym Buzkiem, Danutą Hübner, Hanną Gronkiewicz-Waltz, Aleksandrem Kwaśniewskim i wieloma innymi. (Maria)

– Stowarzyszenia zapraszają niezwykłe osoby z całego świata – przynajmniej raz w tygodniu trzeba pójść na wykład gościnny. I jest taki snobizm, że im temat jest dalszy od twojej dziedziny, tym lepiej, bo to znaczy, że masz szerokie horyzonty. Nas uwiódł Timothy Snyder, który opowiadał o teorii Holocaustu według Hitlera – teraz jeździmy na jego wykłady do Londynu. Innym razem psycholog kliniczny opowiadał, jak się w mózgu formuje fundamentalizm religijny. Kosmos! (Mateo)

– Jest stowarzyszenie blind wine tasting – umiejętność rozpoznawania win. Spotykają się znawcy Tolkiena. Wszystkie drużyny sportowe. Ja mam próby taneczne. (Maria)

– Filmy, muzyka, instrumenty wszelkiego rodzaju. (Mateusz)

– W zeszłym roku studenci literatury wystawili „Kupca weneckiego” na gondolach. „Doktora Fausta” grano przed katedrą. Przedstawienie zakończyło się przy światłach, gdy było już zupełnie ciemno. Bardzo lubię czwartkowe debaty w Oxford Union, najbardziej prestiżowym i najstarszym stowarzyszeniu debat na świecie – ma 189 lat. (Maria)

– Każdy student lub wykładowca Oksfordu po roku może zostać dożywotnio członkiem tego stowarzyszenia. Jest ono niezależne od uczelni, co w historii gwarantowało wolność wygłaszanych tam poglądów. (Maciek)

– W każdej debacie występują po cztery osoby za i przeciw jakiejś sprawie, np. legalizacji małżeństw homoseksualnych czy używaniu na wojnach dronów. (Maria)

– Zazwyczaj po każdej stronie występuje jeden student i trzy osoby merytorycznie związane z tematem – często są to parlamentarzyści brytyjscy. (Maciek)

– W strojach „white tie” (smoking) i sukniach do ziemi. Non stop drażnią się komentarzami, flirtują z widownią. Ale też stanowczo bronią poglądów. Genialny pokaz retoryki! (Maria)

– Towarzyszą temu śmiechy, krzyki, brawa widowni. Radek Sikorski prawie został szefem Oxford Union, przegrał o parę głosów. (Maciek)

– Uczestniczę w żywej wspólnocie żydowskiej. Chodzę często na wieczerzę szabasową. Zapada zmierzch i zaczyna się czas sakralny. My przestaliśmy już myśleć w ten sposób o niedzieli. (Mateusz)

– Są trzy duże imprezy polskich społeczności uczelnianych: kongres, konferencja naukowa i forum ekonomiczne. To pokazuje, że Polacy są aktywni w debacie publicznej na najlepszych uniwersytetach. Współpracują ze sobą i budują wizerunek Polski w świecie. (Maciek)

– Uniwersytet nie daje pieniędzy na działalność stowarzyszeń – to zasada. Słuszna, bo uczy przedsiębiorczości. Granty od uniwersytetu są tylko na sport. Byłem prezesem klubu siatkarskiego, mieliśmy sześć drużyn, z budżetem 20 tys. funtów, tylko 3 tys. pochodziły z uczelni. (Krzysiek)


– Pieniądze na działalność stowarzyszeń pochodzą głównie ze wsparcia biznesu – staramy się o środki od firm. (Maciek)

– Stowarzyszenie Polskich Studentów w Oksfordzie walczy o każdego funta. (Krzysiek)

45 tys. zł – kosztuje rok studiów

– W Wielkiej Brytanii studia licencjackie kosztują 9 tys. funtów (45 tys. zł) za rok. (Maria)

– Studenci Oksfordu w trakcie roku akademickiego nie mogą pracować. Ale jest pożyczka rządowa, która pokrywa te koszty. Prawie wszyscy ją biorą. (Mateusz)

– Oprocentowanie jest niemal takie jak inflacja. (Radek)

– Po podjęciu pracy potrącają z pensji niewielkie sumy, ale tylko jeśli masz dochody powyżej 21 tys. funtów rocznie. (Mateusz)

– Jeśli przez 30 lat nie będziesz zarabiać takiej sumy i nie spłacisz pożyczki, dług zostaje umorzony. (Maria)

– Poza czesnym jest rachunek za college – czyli opłaty za mieszkanie, jedzenie. Na trymestr ok. 1000-1300 funtów (5-6,5 tys. zł). Dostaję pomoc od college’u, więc zazwyczaj muszę zapłacić ok. 600 funtów. Jedzenie na mieście czy zakupy w sklepie – to dodatkowo 250 funtów na trymestr (1250 zł). Raz w miesiącu rodzice wysyłają mi obfite paczki żywnościowe, co jest praktyką bardzo popularną. Do tego trzeba doliczyć przeloty do domu. (Mateusz)

– Studenci z Wielkiej Brytanii mogą wziąć tę rządową pożyczkę również na koszty utrzymania. My nie możemy. (Radek)

– Na studiach doktoranckich mam stypendium, ale na poprzednie cztery lata rodzice wydali na mnie ok. 30 tys. funtów (150 tys. złotych). Mój tata nie mógł studiować za granicą, więc gromadził pieniądze na studia dla nas. (Krzysiek)

– Na studiach licencjackich na LSE żyłem ze stypendium od założyciela linii lotniczych Easy Jet, który skończył tam ekonomię i co roku funduje dziesięć grantów. (Maciek)

– Na Oksfordzie nie ma stypendiów na studiach licencjackich. Możesz dostać maksymalnie 200 funtów na trymestr od college’u. College ma pieniądze z darowizn. Przez setki lat ludzie w testamentach przekazywali pieniądze i nieruchomości. College jest właścicielem powierzchni handlowych, biurowych. 37 proc. absolwentów mojego college’u regularnie przekazuje mu pieniądze – to kilka milionów funtów rocznie. Kapitał jest inwestowany. (Krzysiek)

– Przeciętny student angielski po studiach licencjackich ma do spłacenia 25-27 tys. funtów. Na studia magisterskie i doktoranckie nie ma pożyczek rządowych, tylko komercyjne. Jak dług ma dojść do 60 tys. funtów, wahają się. (Mateo)

– U nas podejrzanie się patrzy na osoby z licencjatem, a w Anglii może jeden na pięciu dalej się uczy. Moje studia magisterskie są szczególnie drogie – 15 tys. funtów rocznie (75 tys. zł) za samo czesne, do tego koszty życia. Studia są dwuletnie. Ja dostałem stypendium od Economic & Social Research Council, organizacji finansowanej przez rząd brytyjski. Pokrywa wszystkie koszty. Jeśli pójdę na studia doktoranckie, przedłużą mi je na kolejne lata. (Maciek)

– Gdańsk funduje stypendium im. Fahren-heita kilkudziesięciu swoim maturzystom, którzy dostali się na zagraniczne uczelnie. Innych stypendiów dla studiujących za granicą właściwie nie ma. Budowanie bazy wsparcia finansowego dla polskich studentów to jeden z głównych celów działalności Forum Polskich Stowarzyszeń Studenckich. Przekonujemy darczyńców, by te stypendia ufundowali. (Krzysiek)


90 proc. absolwentów ma po roku dobrą pracę

– Po II roku dostałem się na staż do banku inwestycyjnego w City, w dziale fuzji i przejęć. Wynagrodzenie było takie jak dla analityków zatrudnionych na stałe. Praca od dziewiątej do trzeciej-czwartej nad ranem. Oczywiście też w weekendy. Przy dużych obrotach i wszystko na już. Fascynują mnie rynki finansowe i fajnie było zobaczyć, jak to działa. Dużo się uczyłem. Po stażu dostałem ofertę stałej pracy. (Maciek)

– W Polsce pracodawca nie patrzy, jaką mam ocenę na dyplomie, a ja powinienem dziękować Bogu, że z humanistycznym wykształceniem zechciał mi dać robotę. W Anglii mam dyplom z wyróżnieniem z dwóch kierunków, sześć staży, referencje od pani konsul, znam języki, dyplom Oksfordu zaraz będę miał – wiem, że to jest wartość i mam prawo stawiać warunki. (Mateo)

– Rok od dyplomu ponad 90 proc. studentów Oksfordu ma dobrą pracę. (Maciek)

– W dzisiejszych czasach gwarancje nie istnieją. Oksford jest bardzo dobrą piłą mechaniczną, ale las trzeba wykarczować samemu. (Mateo)

Kilkaset osób – mój krąg biznesowy

– Tu poznałem teologię świecką. Jestem teraz bardziej otwarty na prądy liberalne. W Anglii procesja Bożego Ciała idzie chodnikiem i trzeba uważać, żeby nie potrącił cię samochód. Ale tutaj jest miejsce dla każdego. (Mateusz)

– Mam większą motywację do nauki, niż miałbym w Polsce. (Krzysiek)

– Dzięki nocom przegadanym z ludźmi z innych kierunków czujesz się, jakbyś studiował je wszystkie naraz! (Radek)

– Oksford dał mi przyjaźnie. W najbliższym kręgu pięć-sześć osób. Dobrych znajomych zostanie pewnie 30. I biznesowy krąg, sieć kontaktów – na pewno kilkaset osób. (Krzysiek)

– Poznałam już pewnie kilku przyszłych premierów Anglii. (Maria)

– Zaskoczyło mnie, że w grupie tak silnych indywidualności można żyć bez zgrzytów. Kompromis jest kluczem. Nie sztuka postawić na swoim. (Mateo)

– Moje wartości raczej zrealizowały się na Oksfordzie, niż zmieniły. (Maria)

– Moja rodzina jest dla mnie ważna, moja wiara. Priorytetem jest zostać mądrym, dobrym człowiekiem i wieść szczęśliwe życie. Cenię Oksford, bo czuję, że on to życie do mnie przybliża. (Mateusz)

Kilka lat chcę pracować za granicą

– Oksford inwestuje w młodych nie po to, by świat konserwowali, tylko go twórczo zmieniali. (Mateusz)

– W perspektywie kilku lat powrót do Polski i praca nad własnym biznesem. (Maciek)

– Najpierw w firmie farmaceutycznej – Polska albo Niemcy, Szwajcaria. Potem chcę otworzyć firmę w Polsce. (Radek)

– Najpierw w konsultingu, bo najwięcej można się nauczyć. Przez kilka lat w Anglii. Potem przejście na kierownicze stanowiska w firmach z WIG20. A potem bardzo bym chciał przejść do sfer rządowych. (Krzysiek)

– Chciałbym kontynuować karierę akademicką. W Wielkiej Brytanii, bo tam są lepsze warunki rozwoju. (Mateusz)

– Gdybym wybrała karierę akademicką, byłoby mi łatwiej zostać tam. (Maria)


– Myślę o doktoracie i chcę go robić w Oksfordzie, Cambridge albo Londynie. Potem parę lat pouczyć. Może w Oksfordzie czy na Harvardzie? Ale nie wykluczam, że będę chciał wrócić do Polski i np. w Ministerstwie Nauki pracować po kilkanaście godzin na dobę, żeby polskie studia stały się przygodą z jakością! (Mateo)

Dwa światy

– Wielka Brytania to kraj bardzo porządnie ułożony. Na uczelni o nic nie trzeba prosić, wszystko robi sama z siebie. Elektronicznie, często w pół godziny można dostać odpowiedź. W zasadzie nie zdarza się, żeby profesorowie uczyli na więcej niż jednej uczelni. (Maciek)

– Jest merytokracja. Ludzie wolą poprzeć kogoś, kto ma inne poglądy, ale ze względu na swoje kompetencje i dokonania będzie podejmował lepsze decyzje. Jak masz rację i podpierasz to danymi, oczekuje się, że to głośno powiesz. Bez względu na staż. (Krzysiek)

– Tam można bardziej otwarcie krytykować instytucję, w której się jest, bo nieustannie szukają sposobów, by ją ulepszyć. (Mateo)

– PRL był opresyjny wobec inicjatywy, a zachodnie społeczeństwa są zbudowane na tym, że ludzie się wychylają, nie boją ryzyka, odpowiedzialności. (Maciek)

– Są różnice między Polską a Anglią, ale nie miałem szoku kulturowego. Jak w domu czuję się tylko w Polsce, w Lublinie. Ale w Oksfordzie nie czuję się obcy! Oksford tworzy moje przyszłe życie. Dostałem się tam, wiec czyje jest to miejsce, jeśli nie moje?! (Mateusz)

– Nam nie jest źle z tym, że jesteśmy Polakami! A w porównaniu z Brytyjczykami moje spojrzenie jest szersze, bo w wakacje gram w kosza z kolegami z rejonowego gimnazjum – niektórzy z nich następnego dnia wstają o 5.30, by o 7 zacząć pracę magazyniera. (Mateo)

– W Londynie absolwenci zarabiają kilkadziesiąt tysięcy funtów rocznie, ale są jednymi z tysięcy. W Warszawie jest się jednym z setek. Zarabia się połowę tego, co w Londynie, ale ważniejsze jest, ile się nauczysz i kiedy wejdziesz do zarządu. W Polsce to łatwiejsze. (Krzysiek)

– Na stażu w Warszawie sam chodziłem na spotkania z członkami zarządu naszego klienta – dużej spółki. W Anglii byłoby to nie do pomyślenia. (Maciek)

– Mam poczucie, że byłoby nie w porządku, gdybym nie wrócił. Wewnątrz czuję, że trzeba zrobić wszystko, co w naszej mocy, by poprawiać sytuację Polski. (Krzysiek)

– Jeżeli mieliby to robić ludzie, którzy nigdy nie mieszkali poza Polską, skąd mieliby wiedzieć, jak to może wyglądać? (Maciek)

– Nie wszyscy wrócimy. Na imprezach polskiego stowarzyszenia cały czas spotykam studentów, o których nie wiedziałem, że są Polakami. (Krzysiek)

– Dziewczyna, z którą tańczyłem na studniówce? W sierpniu, w Rabce, będziemy mieli góralskie wesele. (Radek)

„Polskiego Oksfordu nie będzie” – rozmowa z prof. Januszem Czapińskim i jego synem Janem studiującym w Bolonii w sobotnim „Magazynie Świątecznym”

Polacy za granicą
Za granicą studiuje obecnie między 30 tys. a 40 tys. polskich studentów (a zagraniczne uczelnie skończyło już ponad 80 tys. Polaków). Większość studentów wybiera Wielką Brytanię i Niemcy (po ponad 10 tys. studentów.) Po 2-3 tys. Francję, Austrię i USA. Mniej we Włoszech, Hiszpanii, Danii, Holandii, Irlandii i Belgii. Polscy studenci na najlepszych na świecie uczelniach (według tegorocznego QS World University Rankings):
1. Massachusetts Institute of Technology (MIT) – 3.
2. Harvard University – 30.
3. University of Cambridge – ok. 200.
4. UCL (University College London) – 188.
5. Imperial College London – 117.
6. University of Oxford – ok. 200.
Na studia licencjackie na Oksfordzie dostaje się co roku 20-25 Polaków, co dziesiąty chętny. Jest już około 500 polskich absolwentów tej uczelni.
(Dane OECD, UNESCO, Eurostat).

Na Oksfordzie
Na uczelniach Wielkiej Brytanii działa kilkadziesiąt polskich stowarzyszeń studenckich zrzeszonych w Federacji. Wspólnie pozyskują środki na działalność (od firm, organizacji rządowych i pozarządowych oraz od absolwentów).
W tym roku polscy studenci już po raz trzeci organizowali Forum Ekonomiczne (z budżetem powyżej 20 tys. funtów) w London School of Economics, po raz siódmy polski kongres (w tym roku odbył się w Oksfordzie i był podsumowaniem dziesięciu lat Polski w Unii Europejskiej) oraz konferencję „Nauka. Polskie perspektywy” na Cambridge. Imprezy te gromadzą po kilkuset uczestników.
Polskie stowarzyszenia zapraszają na nie prezesów największych polskich firm i np. zachęcają do podniesienia poziomu praktyk, tak by studenci rzeczywiście się na nich uczyli. Studentom z kraju pokazują z kolei, jak organizuje się praktyki w Wielkiej Brytanii, by byli bardziej wymagający w stosunku do polskich pracodawców.

 

Absolwenci wracają, Oksford nie robi wrażenia

26.06.2014 

Jak ktoś wraca do Polski po takich studiach, to pracodawcy podejrzewają, że coś z nim nie tak. Widocznie mu się tam nie udało, pewnie jest słaby. Poza tym zachodzi obawa, że się będzie mądrzyć

Skończyli Oksford, Cambridge, Harvard. Uważają, że nauczyli się tam: niezależnego i elastycznego myślenia, samodzielnego analizowania informacji i znajdowania nieoczywistych odpowiedzi, pracy pod presją czasu i etyki pracy, konstruowania argumentów i otwartości na współpracę.

Wrócili, bo tu kariera idzie zdecydowanie szybciej, a konkurencja jest mniejsza. Niektórzy nigdy nie rozważali emigracji, a niektórzy postanowili wrócić, by dzieci dorastały wśród bliskich ludzi.

Łączy ich jedno: w Polsce dyplom najlepszych zagranicznych uczelni nie robi na nikim wrażenia. A jeśli już, to budzi lęk.

W Londynie nie dostałbym takiej pracy

Dr Jakub Szamałek, 28 lat, archeolog – licencjat i magisterkę zrobił na Oksfordzie, doktorat w Cambridge. Od dwóch lat mieszka w Polsce.

– O studiach w Anglii pomyślałem w drugiej klasie liceum, bo moja dziewczyna wyjeżdżała na uczelnię do Bristolu. Dwa lata później pojechałem do Oksfordu, a ona co tydzień do mnie przyjeżdżała. Doktorat robiła w Cambridge, ja do niej dołączyłem. Dziś jest moją żoną.

Kiedy zaczynałem studia, spodziewałem się dyskusji po świt. Bywały, ale gdy całym rokiem wyszliśmy do pubu, a mój przyjaciel Hiszpan opowiadał mi, co wyczytał w „Journal of Roman Archeology”, pozostali postulowali, byśmy przestali gadać o Rzymianach, bo idziemy się napić.

W świecie anglosaskim dyplomy Oxbridge (Oksford i Cambridge) są glejtem, który dopuszcza ludzi do drabinki kariery. Gwarantują, że kandydat jest na poziomie i można go przyuczyć do rozmaitych zadań. Dlatego na studiach licencjackich jest bardzo wielu ludzi, których sam przedmiot studiów nie interesuje. Przez bardzo drogie prywatne szkoły zostali przygotowani do egzaminów, bywa, że pod konkretnego egzaminatora. Dziś mają dobre prace – są menedżerami w sklepach, pracują w bankach, w firmach konsultingowych, w BBC, w służbie cywilnej. Oczywiście także w muzeach, domach aukcyjnych i na wielkich budowach świata. Ale czytałem w „The Telegraph”, że pół roku po dyplomie 5 proc. absolwentów Oksfordu przyznaje w ankiecie, że wykonuje pracę kelnera lub sprzedawcy w sklepie. Bezrobotnych jest kolejnych 6 proc. Po archeologii co piąty absolwent pół roku po ukończeniu studiów nie miał pracy.

W Polsce idealizuje się Oxbridge. Tam jest dużo snobizmu. Miałem znajomych, którzy podczas jednego wyjścia wydawali 100 funtów, a mnie to musiało wystarczyć na trzy tygodnie. Mroziłem przywożone z Polski kabanosy. College’e mają piękne jadalnie i można przyjść w todze na wykwintną kolację, tzw. formal, ale to kosztuje. Raz w miesiącu wyskrobywałem te funty. Jest tradycja balów, na które trzeba przyjść w smokingu – wypożyczenie go kosztuje kilkadziesiąt funtów, bilet 120.

Zdarzało się, że zaczynałem z kimś rozmawiać, ale gdy wyczuwał, że mam akcent, albo dowiadywał się, że jestem z Polski, tracił zainteresowanie. Kumplowałem się głównie z obcokrajowcami i Anglikami z północy – z Manchesterów, Yorków – też byli poza tym nawiasem.

Dziś już nie mam kompleksów na tym punkcie. Kiedy okazało się, że jestem wśród najlepszych studentów na roku, zacząłem myśleć: „Może przyjechałem z zaściankowej Polski, o której nic nie wiecie, ale liczy się, co mam w głowie”. Dostałem wysokie stypendium, poszedłem na pierwszy bal.

Na studia magisterskie i doktorat idą ludzie już bardzo mocno zdeterminowani, żeby się zajmować nauką. Ale mnie w połowie doktoratu świat akademicki zmęczył i znudził. Zacząłem pisać powieści, co sprawiało mi dużo większą radość niż praca naukowa. Obie moje książki – „Kiedy Atena odwraca wzrok” i „Morze Niegościnne” – zebrały dobre recenzje, zostały nominowane do nagród, coś wygrały, ale nie da się z tego żyć.

Lubiłem grać w gry komputerowe, więc kiedy zobaczyłem ogłoszenie, że CD Projekt RED – firma, która produkuje „Wiedźmina” – szuka pisarza do zespołu, wysłałem podanie o pracę. Jedyne w życiu. W kwietniu 2012 roku złożyłem doktorat, w maju rozpocząłem pracę. Pierwsza pensja – parę tysięcy złotych. Dla moich szefów ten Oksford, Cambridge to tylko ciekawostki. Zostałem zatrudniony, bo piszę ich zdaniem fajne dialogi. Sprawdzili to podczas rekrutacji.

W Londynie, Montrealu czy w Nowym Jorku nie dostałbym pewnie takiej pracy, bo tam jest dużo więcej ludzi, którzy już wiedzą, jak się produkuje gry, pokończyli specjalistyczne szkoły.

Wieczorami siadam do swoich książek. Na godzinę, dwie. Staram się napisać porządne cztery strony. Gdyby nie te studia, nie potrafiłbym pracować w taki sposób. Dostawałem temat eseju i niezależnie od tego, czy mnie bolał brzuch, czy padało, trzeba było go napisać, i to dobrze. Te studia uczą etyki pracy, umiejętności kojarzenia faktów, logicznego myślenia, konstruowania argumentów – bardzo szybko, pod presją. Oczekiwano twórczego rozwiązywania problemów. Teraz wchodzę w tematy, o których nic nie wiem, i myślę: ale super! Nie byłem taki przed studiami.

Moja żona miała bardzo dobrze płatną pracę w Londynie. Studiowała geologię i biologię, zrobiła doktorat z geochemii. W CV ma uniwersytety w Genewie, Bristolu, Cambridge, stypendia, wyróżnienia i publikacje w prestiżowych czasopismach. Miała oferty pracy w koncernie wydobywczym, propozycję wyjazdu do Stanów i współpracy ze szwedzkimi ośrodkami naukowymi. Przyjechała tu. Rozesłała aplikacje w ponad sto miejsc. Ponad pół roku odbijała się od ścian. Zakulisowo słyszała, że jej nie przyjęto, bo zachodziła obawa, że się będzie mądrzyć. Jak ktoś wraca do Polski po takich studiach, to jest podejrzliwość – coś musi z nim być nie tak. Widocznie tam mu się nie udało, więc pewnie jest słaby. W końcu dostała pracę. Po roku ją zmieniła i teraz jest bardzo zadowolona, ale nie chce o tym publicznie rozmawiać.

Dobrze nam się tu żyje: oboje zarabiamy przyjemnie, mamy mieszkanie. Ale mam znajomych w Kanadzie, Niemczech, pracują dla Google’a w San Francisco, jako prawnicy w Londynie. Jak będę chciał pomieszkać w Nowym Jorku, Sydney czy Toronto, wiem, że znajdę tam pracę.

Nie myślałem o emigracji

Krzysztof Kokoszczyński, 26 lat, politolog, cztery lata studiował w Kanadzie, dwa w Oksfordzie. Od roku mieszka w Warszawie.

– Jestem dzieckiem środowisk akademickich – Oksford, Cambridge były zawsze moim marzeniem. W Oksfordzie nieraz musiałem pracować po 11 godzin na dobę, w innych warunkach kulturowych. Poradziłem sobie i to buduje poczucie własnej wartości – czuję się gotów na wyzwania. Studia mnie nauczyły, że dziś liczy się przede wszystkim mobilność i elastyczność. Nie planuję kariery dalej niż kilka lat naprzód.

Interesują mnie Unia Europejska, kierunek wschodni (Ukraina, Białoruś, Rosja), polityka bezpieczeństwa i polityka zagraniczna. Chciałbym być wykładowcą, ale potrzebuję przerwy od środowiska akademickiego.

W Anglii pracowałem dla jednej z większych organizacji analitycznych, ale możliwości rozwoju były niewielkie i praca płatna od zlecenia. Koleżanka po zbliżonym kierunku zarabia tam nominalnie kilka razy więcej niż ja tu, ale żyje dalej od centrum, więcej wydaje na transport, jedzenie. Zostaje jej dużo mniej niż mnie tutaj.

Właściwie nigdy nie rozważałem emigracji. Wyjechałem się uczyć, a wiedzę wróciłem stosować tu. W Warszawie jest kilkadziesiąt instytucji, które zajmują się tym, czym ja – fundacje, ośrodki analityczne typu PISM (Polski Instytut Spraw Międzynarodowych) czy OSW (Ośrodek Studiów Międzynarodowych), Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Wysłałem 20 aplikacji, odpowiedzi dostałem z 12 miejsc, trzy zaprosiły mnie na rozmowę. Pytałem wprost: czego mnie nauczycie? Na jednej usłyszałem: „Rozwój? W wolnym czasie i poza firmą. Tu się pracuje!”. W Polsce pracodawcy nie inwestują w pracownika – to on ma w siebie inwestować.

Wybrałem pracę dziennikarską w portalu Euractive.pl, gdzie wprost mi powiedzieli, jakie szkolenia dla mnie mają. Podobała mi się różnorodność tematów, za które miałem odpowiadać. Możliwość zdobycia kontaktów i doskonalenia umiejętności pisania. Musiałem pokazać kilka własnych tekstów. Pojawił się temat dyplomu, ale ukończenie Oksfordu nie miało decydującego znaczenia. Jesteśmy oddziałem międzynarodowej sieci i kultura pracy jest europejska. Rozliczany jestem z jej efektów i jakości. Jak wykonam zadanie w sześć godzin, mogę wcześniej wyjść, ale jeśli trzeba, zostaję po godzinach. Zarobki – poniżej średniej warszawskiej – pozwalają na wynajęcie mieszkania i samodzielne życie. Ceną może być to, że pracuję na umowę-zlecenie, czyli emerytura i ubezpieczenie zdrowotne to moja sprawa.

Dać synowi jego własne miejsce

Dr hab. Marta Szulkin, 33 lata, biolog, dziewięć lat w Oksfordzie. W Polsce od dziesięciu miesięcy. Zajmuje się procesami adaptacji zwierząt do środowiska naturalnego. Bada sikory modre na Korsyce.

– Od czwartego roku życia wiedziałam, że chcę być biologiem, naukowcem. Na trzecim roku Uniwersytetu Warszawskiego pojechałam na Erasmusa do Francji – badałam możliwość przepływu genów między małżami różnych gatunków. Jeździłam do Grecji pomagać w monitoringu żółwi morskich, a potem na kursy biologii tropikalnej do Afryki, gdzie spotkałam ludzi, którzy zrobili licencjaty w Cambridge i zaczynali magisterki w Oksfordzie. Zafascynowało mnie, co opowiadali o swojej edukacji: o wspieraniu niezależnego, twórczego myślenia, umiejętności dyskusji. Na czwartym roku złożyłam tam papiery. Zaprezentowałam m.in. wyniki z Erasmusa i się dostałam.

Dr Przemek Żelazowski, 35 lat, mąż Marty, w Oksfordzie spędził siedem lat.

– Po międzywydziałowych studiach ochrony środowiska na Uniwersytecie Warszawskim chciałem zrobić doktorat za granicą i aby podszkolić język, pojechałem na rok do Australii. Tuż przed wyjazdem się zakochałem, a ona ubiegała się o przyjęcie na Oksford. „Stracę ją”, myślałem, „albo też tam pojadę”.

Marta: Podczas rocznych studiów masz do wykonania dwa projekty magisterskie. Tam uczą pracować bardzo wydajnie. Porównywałam DNA kilkusetletnich kości olbrzymiego orła Haasta z Nowej Zelandii z DNA innych kości muzealnych, szukając najbliższych mu genetycznie krewnych. W drugim projekcie badałam wpływ środowiska na wzrost sikor modrych – zamieniałam pisklęta w gniazdach. Oba wykonałam w pół roku. Wróciłam skończyć polskie studia, ale chciałam jechać do Anglii na doktorat. I pojechałam.

Przemek: Dołączyłem do Marty. Chciałem się tam nauczyć specjalistycznych technik wykorzystywania danych satelitarnych. Na doktoracie w ramach współpracy z Hadley Centre (Exeter) mogłem uzyskać dostęp do komputerowych modeli Ziemi zawierających niemal całą dzisiejszą wiedzę na temat funkcjonowania przyrody. Taki model składa się z elementów: atmosfery, oceanów, ziemi, i uwzględnia bardzo wiele procesów fizycznych i chemicznych, które w nich i między nimi zachodzą. Dzięki temu można zbadać, jak konkretnego typu rośliny reagują z atmosferą, czyli np. jakie zmiany zajdą, jeśli temperatura powietrza podniesie się o 3 st. Celsjusza. Mój doktorat dotyczył obecnego i przyszłego rozmieszczenia lasów tropikalnych.

Marta: Oksford nauczył mnie myślenia elastycznego, żeby się nie zacietrzewiać w martwym punkcie. Nauczył samodzielnie analizować informacje – to jest ogromna wartość i dotyczy nie tylko życia zawodowego.

Ale byliśmy świadomi, że nie utrzymamy się tam do emerytury. Jest ogromne współzawodnictwo! Gdybym pracowała na 200 procent, nie zdecydowała się na męża i dzieci, może dałabym radę.

Przemek: Jak wrastaliśmy w Oksford, wydawało mi się, że jeszcze chwila i będziemy całkowicie zintegrowani. Z czasem doszedłem do przekonania, że pewnie nigdy to nie nastąpi. To bardziej kwestia kultury niż języka. Kiedy w prywatnych rozmowach Anglik mówi, że coś jest OK, nie mam pewności: tak uważa czy chce być miły? Jak zacznę drążyć, tak po polsku, zamyka się, bo to nie jest w ich stylu. Dużo poważniej zaczęliśmy myśleć o powrocie, jak się rozmnożyliśmy.

Marta: Chcieliśmy dać synowi miejsce, skąd jest, gdzie może tkać więzi społeczne. Choć po drodze przez ponad rok mieszkaliśmy w Rzymie, gdzie mąż pracował dla FAO – agencji ONZ.

Przemek: Tam doceniłem Oksford, gdzie jest dużo wolności do realizowania własnych pomysłów, otwartość na współpracę, elastyczność – to podstawa naszych osiągnięć naukowych. A w FAO biurokracja jest ogromna. Nawet mając tysiąc argumentów, ciężko było wywalczyć odstępstwo od wyznaczonej mi roli.

Marta: Ja pracowałam w domu, a zatrudniona byłam we Francji, gdzie często jeździłam. Miałam małe dziecko i byłam w ciąży, miała mi się urodzić córka.

Przemek: Miałem bardzo dobrą pensję, ale duża jej część szła na przedszkole, mieszkanie. Szybko doszliśmy do wniosku, że są kraje w UE, które funkcjonują gorzej niż Polska.

Marta: Kiedy zaczynałam doktorat, znajomi z najlepszych ośrodków w Polsce mówili: „Nie masz po co tu wracać”. Teraz mówią: „Jeżeli się pracuje na wysokim poziomie, tutaj dużo łatwiej niż za granicą pozyskać granty”.

Przemek: Jeśli na swój pomysł możemy dostać środki, dlaczego nie mielibyśmy pracować we własnym kraju?

Marta: Żeby być niezależna naukowo, eksternistycznie zrobiłam w Polsce habilitację. Dzięki reformom Kudryckiej procedura jest bardziej klarowna. Wydział Biologii Uniwersytetu Warszawskiego bardzo mnie wspierał. Będę chciała się zatrudnić w jakimś instytucie badawczym, ale w tym celu muszę najpierw napisać i dostać grant, a to duży i długi wysiłek.

Przemek: Z Oksfordu i Rzymu nawiązywaliśmy w Polsce kontakty. Najpierw mailowo, potem umawialiśmy się na spotkania. Środowisko naukowe jest mozaiką. Jedni mają słabą styczność z tym, jak działa nauka na świecie – dla nich jest się kolejną gębą do wykarmienia, która dodatkowo niesie ryzyko niestandardowych zachowań. Ale jest wiele jednostek naukowych na światowym poziomie, które uczestniczą w międzynarodowych grantach. W PAN-ie znalazłem grupę fantastycznych młodych naukowców o zainteresowaniach zbliżonych do moich. Mam tam część etatu – symboliczne pieniądze, ale mogę kontynuować działalność naukową. Też piszę grant.

Ale w Rzymie pojawił się pomysł na biznes. Dostałem dotację unijną i buduję nowy typ serwisu informacyjnego dla rolników. Nad Polską codziennie przelatuje kilka satelitów i gdyby połączyć dane o pogodzie z parametrami fizykochemicznymi ziemi, można z dnia na dzień porównywać, jak rośnie żytko, i pokusić się o prognozowanie plonów. Zatrudniam siedmiu programistów, których poznałem w PAN-ie, Oksfordzie i Rzymie. Wczesnym latem będziemy mieli prototyp.

Marta: Ciągle pracuję we Francji. Skończył mi się urlop macierzyński i wróciłam na pół etatu. Elastycznie podchodzą do mojej tam obecności.

Przemek: Nie mogę powiedzieć, że jestem ustawiony w Polsce. Przez kilka miesięcy można tak funkcjonować, mamy oszczędności, ale z nauki jest dużo trudniej zapewnić sobie ten poziom życia, jaki mieliśmy tam. Trudniej o wyjazdy, współpracę zagraniczną. Pod względem liczby projektów, ich jakości i czasu pracuję grubo ponad 100 proc. polskiej normy, a finansowo jest ciężko, podczas gdy stanowisko wykładowcy na przeciętnym uniwersytecie w Wielkiej Brytanii umożliwia godne, ciekawe życie. Próbujemy tu, ale nadal najczęściej sprawdzamy oksfordzkie skrzynki mailowe. Współpracuję z zagranicznymi ekspertami – to konieczne, jeśli chce się być dobrym – i zawsze mam możliwość podjęcia stałej lub czasowej pracy w ich ośrodkach.

Marta: Ale tu mamy duże wsparcie rodziny w opiece nad dziećmi. Moja mama mieszka po sąsiedzku. Mamy też wspaniałą nianię. W Anglii przy przyzwoitych pensjach i benefitach na dzieci zatrudnienie opiekunki nie było możliwe. Mamy mieszkanie, na pewno jest nam łatwiej, ale na razie żadne z nas nie ma tu takiej pracy, żeby samodzielnie utrzymać rodzinę.

Chciałem być prawnikiem tutaj

Dr Marek Niedużak, 33 lata, adwokat. Doktorat zrobił na UJ, w Cambridge drugiego magistra – z teorii, historii i filozofii prawa. Dziś współpracuje z think tankiem Polityka Insight, Akademią Koźmińskiego oraz Biurem Analiz Sejmowych.

– U fundamentów uniwersytetów Oksford i Cambridge leży myśl, że edukacja nie ma być praktyczna. Twórcy tych uniwersytetów wychodzili z założenia, że gdy nauczą człowieka analizować, gdy zrozumie on, jak myśleli Rzymianie i Grecy, budując swoje państwa, to da radę rządzić nawet Indiami. Imperium brytyjskim bardzo sprawnie kierowali historycy i klasycyści. W tym duchu dokonałem wyboru.

Druga ważna rzecz – system college’ów miesza studentów z różnych kierunków i moje najbardziej naukowo inspirujące rozmowy odbyły się przy lunchu z antropologiem kultury.

Na rynku prawniczym w Polsce dyplom z Cambridge to mocna pozycja w CV, ale bez studiów i aplikacji zrobionej w Polsce nie można wykonywać zawodu. Wróciłem do Polski, bo tu chciałem być prawnikiem.

Mężczyznom jest łatwiej wrócić. Polki są piękne, często tam znajdują chłopaków i zakładają rodziny. Częściej wybierają ścieżki humanistyczne, a tym kierunkom jest najtrudniej w Polsce o pracę. Chłopaki idą do biznesu ubitą drogą: McKinsey & Co. lub Boston Consulting Group – to takie fabryki dyrektorów – a potem do jakiejś firmy. Na Zachodzie jest większa konkurencja i żeby wejść do zarządu, często trzeba wrócić do Polski. Najwygodniej w ramach jednej firmy – poznać ludzi w centrali, potem się tutaj przenieść. Wiele takich karier widziałem.

Anglia to nie raj. Ceny nieruchomości w Londynie są na kosmicznych poziomach. Na północy tereny są biedne. W poprzemysłowych rejonach dużo narkotyków, najwyższy współczynnik nastoletnich ciąż. Państwowe szkoły mają niski poziom, więc trzeba płacić za prywatne, nieraz droższe niż wyższe uczelnie. Dzieci są od początku podzielone. Oksford i Cambridge, prywatne szkoły i praca w londyńskim City to doświadczenie niewielkiej, uprzywilejowanej grupy ludzi.

A w Polsce są dobre państwowe licea i gimnazja, w których zdolni – i bogaci, i biedni – mogą siedzieć w jednej ławce.

Taniej zacząć coś własnego

Kinga Lubowiecka, 25 lat, malarka i artysta fotografik. Sztukę studiowała rok w Londynie i trzy lata na Oksfordzie. Mieszkała tam od trzeciego roku życia, choć urodziła się w Krakowie (rodzice pracowali w Anglii). Od trzech lat jest w Polsce.

– Każdy absolwent szkoły artystycznej szuka miejsca, gdzie mógłby rozwijać swoją twórczość. Kraków to był oczywisty dla mnie krok. Interesuje mnie dawny, znikający już charakter miasta. Wiele moich prac do niego nawiązuje. Mieszkanie dziadka i stryjka pod Wawelem było wolne, więc trzy miesiące po skończeniu Oksfordu wprowadziłam się tam ze swoją pracownią i stworzyłam galerię The Green Room. Tak nazywa się pokój, w którym aktorzy (tu: młodzi artyści) czekają przed wejściem na scenę (tu: na szeroki rynek sztuki). W maju 2012 roku odbyła się pierwsza wystawa – studenci ASP w Krakowie i The Ruskin School of Art w Oksfordzie pokazywali pierwsze szkice swoich prac. Do tej pory odbyło się w galerii sześć wydarzeń.

Zamieszkałam w domu rodziców. Od 20 lat wracają i wrócić nie mogą. Dla mnie Polska to zupełnie nowy kraj. Ale i wyzwanie, bo nie mam akcentu, więc ludzie nie rozpoznawali, że nie wszystkie niuanse rozumiem. Na początku żyłam z udzielania konwersacji. Byłam na stażu w renomowanej galerii Zderzak, przeszło to w dorywczą pracę. W wakacje w Oksfordzie prowadziłam warsztaty fotograficzne.

Szukałam też pracy w dwóch korporacjach. Dostałam ofertę z działu obsługi klienta – interesowała ich moja znajomość języka niemieckiego, angielski nie jest już w Polsce atutem. Proponowali zarobki niższe niż średnia krajowa i uznałam, że ta praca nie umożliwi mi rozwoju artystycznego. Wtedy znalazłam ogłoszenie o pracy w Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie – MOCAK to fantastyczne miejsce. Hasło „Oksford” otwiera drzwi na rozmowę, choć nie aż tak jak w Anglii. Pomogło mi to, że w wakacje pracowałam w Muzeum Peggy Guggenheim w Wenecji, i oksfordzki, kreatywny sposób myślenia o sztuce. Wydawało mi się, że pracując na etacie, jestem w stanie rozwijać własne działania artystyczne, ale po półtora roku wiem, że nie. The Green Room wymaga dużo więcej energii.

Właśnie zakończyłam współpracę z MOCAK-iem. Chcę zarabiać na własnych pomysłach, głównie fotograficznych, i po pierwszych zleceniach widzę, że mi się udaje.

W Londynie pracy nie szukałam. Tam dużo się dzieje pod względem artystycznym, jest więcej galerii, muzeów, instytucji kultury, gdzie można pracować, ale utrzymanie z tych środków dwóch lokali jak w Krakowie nie jest możliwe. Tu łatwiej rozpocząć coś własnego.

Tu są możliwości

– Z 350 polskich absolwentów Harvardu ponad 200 osób mieszka w Polsce – mówi Krzysztof Daniewski, 46 lat, doradca edukacyjny, prezes Harvard Club of Poland, stowarzyszenia absolwentów. Założył fundację IVY Poland, która pozyskuje środki i przyznaje stypendia dla polskich studentów 22 najlepszych uczelni świata. – Na Harvardzie już nie jest obciachem powiedzieć: wracam do Polski. Kariera idzie tu zdecydowanie szybciej. W Stanach na ten sam zakres odpowiedzialności czeka się dłużej, bo konkurencja jest większa. W najlepszych firmach konsultingowych, bankach inwestycyjnych o każde miejsce walczy 100 osób.

Polskich studentów i absolwentów z dyplomami 25 najlepszych uczelni świata jest już 10-15 tys. Z Harvardu nie wracają w pustkę. Wszyscy wiedzą, że sobie pomagamy. W 2013 roku dostaliśmy nagrodę jako najlepszy klub absolwentów Harvardu na świecie. Co roku 220 stowarzyszeń walczy o ten tytuł.

Marek Niedużak: Decyzja o emigracji nigdy nie jest łatwa. Masz dziwny akcent, ludzie się zastanawiają, czy jesteś legalnie, i często pracujesz poniżej swoich możliwości intelektualnych.

Przemek Żelazowski: Na świątecznym spotkaniu absolwentów Oksfordu było ponad 100 osób – mnóstwo pozytywnych historii. Przewodni temat to dynamizm Polski, że to kraj możliwości. A w nowym rozdaniu funduszy unijnych będzie jeszcze większy nacisk na innowacje.

Marta Szulkin: Dużo się zmienia i to generuje szanse – jak ktoś ma chęć i determinację, może z nich korzystać.

Marek Niedużak: W mojej branży rynek warszawski a reszta kraju to niebo a ziemia. Poza Warszawą są mniejsze zarobki, dużo mniej ofert, więc znajomości dużo więcej znaczą.

Marta Szulkin: Lubimy Warszawę. Koło naszego domu jest wspaniały basen, place zabaw, urzędy gminy stały się przyjazne.

Marek Niedużak: Jest wiele ulic, gdzie jest mnóstwo knajpek. Zniknął ten moskiewski klimat – drogi klub i selekcja: ty wchodzisz, ciebie nie wpuszczamy.

Przemek Żelazowski: Woda w Wiśle zrobiła się czystsza. Już się nie mogę doczekać, jak skończą robić bulwary i będę jeździł do pracy rowerem.

Krzysztof Kokoszczyński: Jest system wypożyczalni rowerów Veturilo. Wandalizm jest marginalny.

Marek Niedużak: A jeszcze niedawno ekologia w ogóle nie była tematem. Wydawało się, że wyznacznikiem naszego rozwoju będą liczba supermarketów i drogie samochody na ulicach. Poza tym wybrałem to, co dla mnie ważne: relacje międzyludzkie w Polsce są głębsze.

Krzysztof Kokoszczyński: Bilans powrotu jest zdecydowanie na plus.

Zawsze coś tracisz

Marek Niedużak: Cokolwiek wybierzesz, zawsze coś tracisz. Tam można łatwo kupić dobre porto.

Jakub Szamałek: Brakuje mi londyńskich teatrów muzycznych. W Anglii prawo zobowiązuje do informowania, jak produkt był wytworzony. Tutaj nie wiem, czy to, co kupuję, zostało wyprodukowane z szacunkiem do środowiska i ludzi.

Marek Niedużak: Z Londynu do Neapolu na weekend można polecieć za funta. Przez to, że kiedyś mieli imperium, interesują się światem. Rozmawiają o tym, co się dzieje w Chinach czy Ugandzie. A Polska żyje Polską.

Kinga Lubowiecka: Tam jak pieszy jest blisko przejścia, ruch kołowy zwalnia, bo może będzie chciał przejść. W Polsce mało kto się zatrzyma.

Krzysztof Kokoszczyński: Drobne inicjatywy lokalne, jak zrobienie małego skwerku czy dzielnicowej uroczystości, tam ludziom łatwiej przychodzą.

Marek Niedużak: Z wielu rzeczy nie trzeba się tłumaczyć. Jesteś wegetarianką – nie ma problemu. Lubisz nosić czerwone rajtuzy do zielonej sukienki – OK, tak lubisz.

Jakub Szamałek: Tam uniwersytety uczą kultury wypowiedzi. Promotorzy mówili mi, co jest w mojej pracy dobre i co trzeba zaakcentować, a co warto zmienić i dlaczego. Bezstresowa, merytoryczna rozmowa. Studentów prosi się, by mówili otwarcie, gdy się z czymś nie zgadzają. I ja w pracy mówię. Choć jak kiedyś zgłosiłem polskiemu profesorowi, że w tym, co mówi, jest chyba błąd, reakcja była histeryczna, agresywna, żeby więcej nie wychodzić z uwagami.

Przemek Żelazowski: Tego partnerstwa w relacjach z ludźmi mi brakuje. Muszę uważać na to, co mówię.

Marek Niedużak: W brytyjskim angielskim mówią bardzo delikatnie: „Wiesz, nie wiem, jaka jest prawda, ale ja to widzę tak, tak i tak”. Jak dwie osoby mają różne poglądy i w ten sposób rozmawiają, są bliżej znalezienia porozumienia. A m po polsku jeszcze wyostrzamy. „Teraz ja ci powiem!”, „Słuchaj, jak jest”. W efekcie powstaje między nami przepaść.

Szukam w pamięci osób, które wróciły tam. Raczej nie znam.

Krzysztof Daniewski: Pewnie, że są i tacy. Może ktoś się nie nadawał do pracy, której się podjął? Może nie miał tej siły przebicia, co inni? Może miał nierealistyczne oczekiwania? Mam absolwentów, którzy pracowali w dużych kancelariach prawnych i sobie nie poradzili albo którzy nie zarabiali dla nich dość pieniędzy i zostali zwolnieni. Kilka osób, 1 proc. klubu.

Polskie MSZ nie daje szans

Anna Żółkiewicz, 27 lat, w Oksfordzie zrobiła licencjat – lingwistykę z niemieckim. Zna też angielski, francuski i hiszpański. Mieszka w Londynie. – Mam talent do języków. W liceum zdawaliśmy maturę międzynarodową i aplikowaliśmy na uczelnie w Wielkiej Brytanii. Nauczycielka powiedziała: „Złóż też na Oksford, co ci szkodzi?”. Nie liczyłam, że się tam dostanę.

Po studiach chciałam wrócić, pracować w dyplomacji. Ewentualnie plan B – tłumaczenia, ale musiałabym się nauczyć przekładać z angielskiego i niemieckiego na polski. Na drugim roku szukałam w Polsce praktyk na wakacje. Do dużych firm i banków wysłałam ze 20 CV. Bezskutecznie. Udało mi się coś znaleźć po znajomości.

A na trzecim roku na szkoleniu w MSZ dowiedziałam się, że nie mam po co składać podania, bo po czteroletnich studiach będę miała tytuł BA, czyli licencjata, a urzędnik w Polsce musi mieć magistra. Po studiach licencjackich na Oxbridge dostaje się też tytuł magistra – bo są dużo trudniejsze niż na innych uniwersytetach – ale trzeba odczekać, aż minie siedem lat od ich rozpoczęcia.

Wtedy podchwyciłam pomysł z marketingiem – plan C. Ale na targach kariery w Gdańsku usłyszałam, że do działów marketingu nie przyjmują ludzi z zagranicy i że trzeba było studiować zarządzanie i marketing, prawo albo bankowość. Na hasło „Oksford” się krzywili.

Na czwartym roku zaczęłam myśleć, że trzeba zostać na Oksfordzie na studia magisterskie, bo w Polsce bez tego ani rusz. Dostałam się, ale nie przyznano mi dofinansowania.

Wróciłam do Gdańska, do rodziców, i zaczęłam wysyłać podania do działów marketingu. Zaczepiłam się na jakiś czas w firmie, w której robiłam praktyki. Proponowali mi pracę, ale w Niemczech.

Ponad 50 CV wysłałam. Większość do Warszawy. Zaczęły przychodzić odmowy. Jak dzwoniłam się dopytać, słyszałam: „Przecież my nie wiemy, czego się pani tam uczyła, może nic pani nie umie”. Nikt mnie nie zaprosił na rozmowę. Jakbym była za trudna, więc najlepiej się mnie pozbyć.

Ponieważ musiałam iść na zabieg usunięcia migdałków, chciałam się zarejestrować jako bezrobotna. Wyjęłam dyplom, ale pani nie chciała go uznać, bo jest po angielsku. Wyjęłam świadectwo maturalne – też po angielsku, ale tłumaczę, że robiłam w Gdańsku, w publicznej polskiej szkole. Pani na to, że chyba musi mnie zarejestrować jako osobę z wykształceniem podstawowym. Skurczyłam się na tym krzesełku. Ale mi się poszczęściło, bo weszła druga pani urzędniczka, popatrzyła na maturę i powiedziała: „Miałam taki przypadek, możesz uznać”.

Po trzech miesiącach zaczęłam wysyłać CV do firm w Londynie, gdzie agencje marketingowe są ogromne i jest ich mnóstwo. Prawie każda ma program dla absolwentów. Jest test z matematyki, potem przychodzi się na dwie rozmowy. Odpowiadają po dwóch tygodniach. Też dostawałam odmowy. „Gratulujemy wykształcenia i osiągnięć, ale mieliśmy 187 osób na miejsce i zatrudniliśmy kandydatów z doświadczeniem”. To rozumiem. Człowiek nie popada w depresję. A jak po interview dostaje maila z odmową, to piszą: „Jeśli chciałabyś omówić naszą decyzję, dzwoń”, i mówią: to mi się podobało, powinnaś popracować nad tamtym.

Na ponad 100 wysłanych aplikacji dwadzieścia kilka firm zaprosiło mnie na rozmowy. Pisałam, że będę w Londynie przez konkretne cztery dni. Akceptowali to. Dostałam trzy oferty, wybrałam najfajniejszą. Zaczęłam od przeciętnego wynagrodzenia, ale od razu mi powiedzieli, że jeżeli będę dobra, mogę dostawać podwyżki co trzy miesiące i za rok moja pensja może być o 40 proc. wyższa. Szybko zmieniałam stanowiska na wyższe. Po trzech i pół roku jestem kierownikiem działu. Pracuję z firmami, które sprzedają wakacje, produkty finansowe, suplementy diety, narzędzia do pedikiuru. Jesteśmy małą firmą – 55 osób. Zatrudniamy absolwentów psychologii, historii, politologii, biologii i oczywiście marketingu – nie są lepiej przygotowani do zawodu niż ja. Praca wymaga analizowania problemów i szukania rozwiązań, więc studia bardzo mi pomogły. Nauczyły niezależnego myślenia i znajdowania nieoczywistych odpowiedzi. Mogę iść do prezesa i powiedzieć, że coś mi się nie podoba. Generalnie jest świetnie, ale uwiera mnie, że rodzina jest daleko, znajomi. I czasem się zastanawiam: dlaczego Polska mnie tak potraktowała?!

Mnóstwo okien w głowie – po co szefowi MBA?

25.02.2015 19:00

 rys. Mateusz Kołek

MBA to szybka winda do świata, który jest większy, bardziej otwarty, więcej przeżył.

Agnieszka Kalwala, 37 lat, MBA 2014, w Koźmińskim (dwa lata, zaoczne). Współwłaścicielka sieci salonów kosmetyki laserowej: Przez 13 lat myślałam o MBA. Podświadomie odkładałam na to pieniądze.

Gdy zaczynałam pracę w banku, dwóch kolegów robiło MBA. Też chciałam, ale dla prostej dziewczyny z Radomia, która przyjeżdża do Warszawy studiować ekonomię, wydawało się to nieosiągalne. Mama mówiła: „Dziecko, gdzie ty?”.

Gdy już byłam dyrektorem szkoleń, chciałam awansować i zastanawiałam się, co zaoferować pracodawcy, by wybrał mnie. Zrobiłam rachunek: jakie kompetencje są potrzebne na stanowiskach, które mnie interesują, co mam, gdzie są luki. Coraz więcej jest szefów z Wielkiej Brytanii, Francji – doceniają tytuły międzynarodowe.

Całe życie pracowałam w Citi Handlowym, brakowało mi doświadczeń i pomysłów spoza firmy i spoza branży. Można sięgnąć do literatury, ale ja wierzę w praktykę. I chciałam poznać nowych ludzi. Wybrałam Koźmińskiego – to jedyne polskie MBA w rankingu „Financial Timesa”. Koszt – ok. 50 tys. zł.

Piotr Celej, 37 lat, MBA 2010, Politechnika Warszawska (dwa lata, zaoczne). Dyrektor IT w małej firmie informatycznej: Na Wydziale Elektroniki Politechniki Warszawskiej skończyłem systemy informatyczne wspomagania decyzji i założyłem z kolegami firmę: konsulting informatyczny. Czułem, że brakuje mi wiedzy biznesowej. Przez rok zbierałem fundusze – wtedy 11 tys. euro.

Sławomir Brzozowski, 43 lata, MBA 2010, Uniwersytet Warszawski (trzy semestry). Dyrektor zarządzający i członek zarządu w firmie König Stahl sprzedającej wyroby ze stali i aluminium: Był rok 1996 – po handlu zagranicznym z ośmiu ofert wybrałem stanowisko szefa eksportu w Stomilu Olsztyn kupionym przez Michelina. Miałem 25 lat, zarządzałem 100 mln dol. obrotu i kilkunastoma osobami. Po dziesięciu latach zostałem dyrektorem generalnym w PPG, u największego na świecie producenta farb i lakierów. Wiedzy mi nie brakowało, bo w obu firmach uczestniczyłem w globalnych programach szkoleniowych, ale tytuł MBA warto mieć. Chciałem się czegoś nowego nauczyć i zabezpieczyć status na drabinie. Firma zapłaciła 60-70 tys. zł.

Dominika Zbychorowska, 32 lata, Harvard MBA 2011 (dwuletnie, dzienne). Dyrektor ds. rozwoju w PZU: Na SGH-u studiowałam finanse i bankowość oraz zarządzanie i marketing. Na praktyki poszłam do działu fuzji i przejęć w CitiBanku . Na kolejne praktyki pojechałam do JP Morgan w Londynie. Po obronie wybrałam Lehman Brothers. Szef, Polak po MBA na Harvardzie, przekonywał mnie, że powinnam tam studiować, ale miałam dobrą pracę, więc po co? Przyszedł rok 2008, Lehman się chwiał. W marcu wróciłam do Polski, upadł we wrześniu. Zaczęłam pracować w małym butiku inwestycyjnym, nie byłam zadowolona i to przesądziło, że zdecydowałam się na studia.

Całkowity koszt – 210 tys. dolarów. Po przyjęciu do Harvard Business School daje się swoje PIT-y, dane o majątku. Koleżanka pracowała w pomocy humanitarnej, dostała bardzo dużą pomoc bezzwrotną. Ja dostałam niewielką i kredyt studencki.

Tomek Danis, 35 lat, Harvard MBA 2007 (dwuletnie, dzienne). Partner w MCI Management, funduszu inwestującym m.in. w start-upy: Obroniłem się na SGH z finansów i bankowości, absolutorium mam też z marketingu i zarządzania. W firmie konsultingowej McKinsey, gdzie dostałem pierwszą pracę, MBA były obowiązkowym etapem kariery. Nagrodą po trzech latach pracy po 60-70 godzin w tygodniu. Po kilkunastu miesiącach pracy zebranie partnerów podejmuje decyzję, czy sfinansuje ci naukę, jeśli się dostaniesz.

Katarzyna Olejko (nazwisko zmienione), 33 lata, MBA 2007 (dwuletnie zaoczne) w Wyższej Szkole Zarządzania Polish Open University. Szefowa biura, bezrobotna: Miałam licencjat na tej uczelni, studia magisterskie z MBA były tylko dwa razy droższe od zwykłych magisterskich. Miałam trzy lata doświadczenia na stanowisku kierowniczym, więc się zdecydowałam. Ze zniżkami kurs kosztował 20 tys. zł.

Karolina Zielińska, 30 lat, miniMBA 2012 (jeden semestr), Uniwersytet Łódzki. Szefowa HR: Myślałam, że na pełnym MBA mogłabym sobie nie poradzić, wybrałam mini MBA.


Harvard – największy błąd w życiu

Tomek: Rok i trzy miesiące przed rozpoczęciem nauki zaczynasz się zastanawiać, czym różnią się szkoły. Aplikowałem do topowych: Stanford, Columbia (bo jest w Nowym Jorku), Kellogg (bo ma fajnych absolwentów, jest bardziej marketingowy) i Harvard – poza dyskusją.

Dominika: O miejsce na dziennych studiach na Harvardzie ubiega się 14-17 osób. Aplikowałam tylko tam. Trzeba zdać GMAT, globalny egzamin, który sprawdza, czy myślisz analitycznie, i egzamin TOEFL, z angielskiego. Główna część aplikacji to eseje: „Trzy najważniejsze wydarzenia w twoim życiu i dlaczego je za takie uważasz”, „Największy błąd w życiu, dlaczego go za taki uważasz i czego się z niego nauczyłeś”, „Po co ci Harvard MBA?”. Teksty na jedną stronę A4.

Tomek: Jak sprawić, by ktoś zapamiętał twój, czytany jako pięćdziesiąty? Pisałem prawdę i starałem się wywlec emocje. Był dodatkowy esej o tym, co jest dla mnie w życiu ważne, i napisałem, że przyjaciele. Mimo bardzo ciężkiej pracy w McKinseyu chodziłem na imprezy, ludzie to doceniają, a ja ładowałem akumulatory.

Dominika: Eseje daje się do przeczytania absolwentom. Zazwyczaj mówią, że to beznadziejne, i musisz pisać od nowa. Podajesz też oceny ze studiów, dokumentację kariery zawodowej, informacje o zaangażowaniu społecznym i trzy rekomendacje od osób, które w pracy widziały twój potencjał przywódczy. Przygotowanie aplikacji zajmuje pół roku. Proces rekrutacji – siedem miesięcy. Wybrane osoby zapraszane są na rozmowy – ja miałam taką w Londynie. Trwa co do sekundy pół godziny – weryfikują, czy to, co pisałeś w esejach, jest prawdą.

Tomek: Stanford, Columbia odpisały: „Bardzo dziękujemy, ale nie”. Kellogg chciał zrobić ze mną wywiad, ale miał go przeprowadzić mój kolega i powiedziałem, że się znamy. Przeszedłem bez interview. A Harvard mnie chciał!

Dominika: Jak się człowiek dostaje, wszyscy ci mówią, że jesteś bogiem. U nich misją jest tworzenie liderów, którzy zmieniają świat. Teraz Harvard nie wymaga esejów, bo w krajach azjatyckich powstał cały przemysł zajmujący się ich pisaniem dla kandydatów.

Pieniędzmi się ich nie skusi

Prof. Witold Orłowski, dyrektor Szkoły Biznesu Politechniki Warszawskiej:MBA zostały wymyślone sto lat temu w Stanach dla inżynierów, którzy nie mając wiedzy o zarządzaniu, nie awansowali na najwyższe pozycje w firmach. To były czasy Henry’ego Forda, który stawiał ludzi przy taśmie, mierzył czas i płacił za jego skracanie.

Pierwsze polskie MBA, z początku lat 90., miały podobny charakter: dostarczały podstawowej wiedzy o finansach i marketingu osobom, które miały robić coś zupełnie innego, a znalazły się na stanowiskach biznesowych. Popyt na te proste MBA skończył się koło 2000 r. Bo metody Henry’ego Forda przestają działać. Im społeczeństwo bardziej wyedukowane, a ludzie mądrzejsi, tym trudniej nimi tak kierować. Mówi się o generacji Y, której pieniędzmi się nie skusi, bo woli mieć więcej wolnego czasu. Ludzie sabotują zmianę, na którą się nie godzą. Menedżer musi umieć odgadnąć ich preferencje, sprawić, by chcieli z nim robić to, co on zamierzył. Potrzebne są do tego cechy przywódcy: umiejętność analizy, rozumienie zależności, a przede wszystkim rozumienie ludzi i umiejętność postępowania z nimi. Dobre studia MBA rozwijają te cechy.

Prof. Elżbieta Mączyńska, przewodnicząca kapituły rankingu „Perspektywy”:Polscy menedżerowie nie mają wizji. Są ustawieni krótkookresowo, pod bonus na koniec roku, a rada nadzorcza może ich w każdej chwili odwołać. Za mało w nich kreatywności, bo ona wymaga wolnego czasu, a są pod presją bieżących zadań. Panuje myślenie: „Sprzedam i niech klient się martwi”. Korzyści są w krótkim okresie, w długim – efektywność spada, ludzie przypłacają to depresjami. I wiedza się dezaktualizuje, czasy wymagają jej uzupełniania.

Prof. Witold Orłowski: Mówi się, że w Polsce nadal ogromna część firm działa według metody folwarku: przywódca biznesowy wyznacza kierunek, a ludzi się pilnuje, żeby robili.

Synku, ja się muszę uczyć

Agnieszka: W grupie 25 osób był ktoś z zarządu Cyfrowego Polsatu, szef sprzedaży z Biedronki, szef produkcji w fabryce opakowań, szefowa HR-u w dużej firmie rekrutacyjnej. Ktoś produkował meble, sprzedawał częstotliwości radiowe. Prawniczki, marketingowcy. Większość po czterdziestce.

Sławek: Najstarsi po pięćdziesiątce. Trzy panie na 36 osób.

Piotr: Zajęcia po trzy dni dwa, trzy razy w miesiącu.

Sławek: Sesja integracyjna. Powiedzieli nam: „Macie przynieść sześć ukrytych w terenie przedmiotów”. Ale zaczęliśmy konkurować. Ktoś coś wiedział, nie powiedział. Nie zebraliśmy wszystkich. Porażka! Prowadzący spytał: „Czyżbym zabronił współpracować?!”. Otrzeźwieliśmy.

Inne ćwiczenie. Podzielono nas na grupy, w każdej dwa zespoły, które miały negocjować. Zadanie: suma wyników w grupie ma być jak najwyższa. Ale po drugiej stronie kolega chciał pokazać, że wie lepiej. Postanowiłem udowodnić, że ja wiem lepiej. No i ja dostałem wszystko, ale suma naszych wyników była słaba, a kolega się odgrażał, że nigdy więcej nie będzie ze mną niczego negocjował. Wniosek dla biznesu: obie strony muszą się czuć zwycięzcami.

Piotr: Bardzo dużo pracy zespołowej, więc w tygodniu i w wolne od szkoły weekendy spotykaliśmy się, żeby robić zadane projekty.

Sławek: Mieliśmy sesję wyjazdową w Stanach, bo to MBA w partnerstwie z Uniwersytetem w Illinois: zajęcia na kampusie i spotkania. Dwa razy w semestrze na dwa weekendy z rzędu przyjeżdżali wykładowcy amerykańscy. Na noc dostawaliśmy do przeczytania case’y – 40 stron. Kilka godzin snu i na zajęcia. Omawialiśmy np. cechy osobowościowe założyciela Hondy i problemy, które w związku z nimi na różnych etapach rozwoju firmy się pojawiały.

Agnieszka: Burze mózgów nieustannie. Otwiera ci się mnóstwo okien i drzwi w głowie.

Sławek: Pomagaliśmy sobie rozwiązywać bieżące problemy w pracy.

Agnieszka: Na magisterskich spotykałam wykładowców, którzy choć o tym uczyli, nigdy nie zarządzali ludźmi. Na MBA wykładają praktycy z 20-letnim doświadczeniem na najwyższych stanowiskach.

Prof. Orłowski: Kiedyś z powodu wigilii na wydziale wykładowca o kwadrans skrócił wykład i były skargi: „Jakie zajęcia dodatkowe to zrekompensują?”.


Agnieszka: W pracy zazwyczaj nie ma taryfy ulgowej. Ostatni semestr MBA to gonitwa terminów. Ktoś dzwoni: „Nie dopisałeś swojej części, przez ciebie się spóźnimy”. Promotor bardzo wymagający, a każdy z panów chce udowodnić drugiemu, że jest od niego mądrzejszy, więc poprzeczka wysoko.

Piotr: Osoby, które kończyły studia nietechniczne, z finansami miały kłopot.

 

Agnieszka: Było wiele weekendów, kiedy się zamykałam w pokoju i wychodziłam tylko na obiad. Słyszałam: „Mamo, pójdziesz ze mną na plac zabaw?”. „Synku, ja się muszę uczyć”. „Ty się ciągle musisz uczyć!”. Trudno kilkulatkowi wytłumaczyć. Prosił: „Zaprowadzisz mnie do przedszkola?” – a ja się uczyłam do rana. Chylę czoło przed jego tatą, który mówił: „To jest nasz czas. Chodź, pogramy w piłkę, a mama w poniedziałek po pracy pójdzie z tobą do kina”. Syn w kalendarzu sobie zaznaczał, kiedy. Budził się w nocy i wołał: „Tato!”. Jak miałam egzaminy, tata zabierał go do Irlandii, do dziadków.

Sławek: Jak przyszedł kryzys, prezes jednej spółki zawiesił studia. Drugi kolega zmienił pracę – też odpuścił.

Harvard – walka o air time

Dominika: Na Harvardzie uczymy się przez analizę przykładów z życia – ponad 500 przez dwa lata. Ktoś wprowadzał nowy produkt: decydujemy, czy ma sens, ile powinien kosztować, jakimi kanałami dotrzeć do klienta. Był przykład wojen cenowych między Pepsi a Coca-Colą. Zastanawiamy się, jaki wpływ na rynek i na sytuację w firmie miałyby konkretne decyzje. Jakie uczestnicy mają interesy? O, tu jest case PZU-Eureko na zajęcia z negocjacji: trzy zeszyty po 20 stron.

Na roku jest 900 osób (bankowość inwestycyjna, konsulting, marketing, dział prawny, operacje) podzielonych na 10 sekcji. Ludzie z całego świata, 25-30 lat.

Tomek: Miałem w sekcji dowódcę eskadry myśliwców i dziewczynę, która w Etiopii pomagała dzieciakom z urwanymi nogami.

Na każdych zajęciach dziesięć osób ma doświadczenie w dokładnie takim casie, jaki omawiamy, niektórzy nawet w tej firmie. 30 innych robiło coś podobnego, a pozostali mają pogląd. Musiałem się nauczyć słuchać tych ludzi i od nich się uczyć, jak rozwiązywać problemy. Walczyć o „air time”, czas, gdy mogę coś mądrego powiedzieć. Uda się raz na półtorej godziny zajęć. 30-sekundowa wypowiedź, nie dłuższa, bo zaczynają ziewać i mówić: „What’s the point?”.

Dominika: Na Harvardzie 50 proc. oceny jest za aktywność na zajęciach, a kobieta jak nie ma stuprocentowej pewności, to się nie zgłosi. Mężczyzna ma pięcioprocentową, a się przepycha. Po pierwszym roku 5 proc. studentów odpada – głównie kobiety. Prosiłam profesorów, żeby mnie pytali.

Są dwa lub trzy zajęcia dziennie, bardzo dużo pracy zespołowej i gry symulacyjne. Spotkania z różnymi CEO. Wiele klubów studenckich: byłam w venture capital (inwestowanie w start-upy), private equity (inwestowanie w spółki) i luxury goods (rynek dóbr luksusowych). W okresie rekrutacji spotkania z firmami. I bardzo intensywnie życie studenckie. Wiele osób przyjechało z rodzinami. Podróżowaliśmy razem.

Tomek: W wakacje byłem w start-upie w Kalifornii.

Dominika: Na SGH przez pół roku nie trzeba było się uczyć. Przychodziła sesja, człowiek się zamykał na trzy tygodnie i wkuwał. Egzamin testował znajomość formuł, faktów – nigdy sposobu myślenia. Na HBS przez pierwszy rok uczyłam się po sześć godzin dziennie: czytałam case’y, przygotowywałam się do dyskusji. Egzamin to też case – miałam cztery godziny na napisanie, co jako menedżer w danej sytuacji bym zrobiła. Mogłam korzystać z książek, notatek. Wiele egzaminów pisałam w Gdańsku: pobierasz egzamin, włączasz stoper, piszesz i wysyłasz.

Tomek: Średnia z egzaminu – 94 proc.

Dominika: Nikt nigdy nie odwołał zajęć. Kiedy są śnieżyce, profesorowie śpią w swoich gabinetach. Mój ulubiony nauczyciel przez 20 lat był CEO jednego z największych banków w Hiszpanii. Zanim rozpoczął z nami zajęcia, pojechał na trzy miesiące do klasztoru, czytał te case’y, myślał o nich. Jak już rozwiązaliśmy case, opowiadał, że miał podobną sytuację: jakie miał naciski, jak o tym myślał, jaką rolę w jego życiu grała wtedy rodzina, koledzy z pracy. Pisał maila: „Dlaczego dzisiaj nic nie powiedziałaś? Wszystko OK?”. Przyprowadzał na zajęcia żonę, dzieci.

Tomek: Studenci są zakochani w nauczycielach. Dla karier wykładowców uczenie nie jest decydujące. Oni awansują, jeśli inni profesorowie na świecie wskazują ich jako osoby, do których trzeba się zwrócić w danym temacie.

Teraz Harvard na miesiąc wysyła studentów MBA do Meksyku, Argentyny, Wietnamu – pracują tam w firmach. I wymaga założenia własnej.

Przychodzi chłoptaś, wychodzi mężczyzna

Piotr: HR to najważniejszy przedmiot na MBA. Dwóch moich pracowników się nie dogadywało, więc rozsadziłem ich: „Nie współpracujcie”. Dziś skonfrontowałbym ich, to efektywniejsze dla firmy. Jeżeli jeden drugiemu czegoś nie powiedział, niech powie. Pokrzyczmy na siebie, ale nie wychodźmy z pokoju, dopóki nie rozwiążemy problemu. Inteligentni ludzie potrafią zrozumieć drugą stronę.

Na MBA dowiedziałem się, że mogę powiedzieć prezesowi: „nie”. Jeżeli uważam, że pomysł jest zły, i mam na to argumenty, tłumaczę. Przyjmie albo nie, dorośli jesteśmy.

Non stop zapraszam ludzi na rozmowy rekrutacyjne. Nie dlatego, że mam wakat, ale chcę wiedzieć, co się dzieje na rynku. Dlatego rozsyłam też swoje CV. Z MBA wyniosłem: na rozmowie rekrutacyjnej nie jesteś petentem. Jak sam zapraszam, na wstępie mówię człowiekowi, czym nas zainteresował. W okresie próbnym także pracownik sprawdza pracodawcę.

Wiem już, że warto zatrudniać ludzi z pasją, bo nawet z typowego zadania zrobią coś wyjątkowego. Trzeba znać pracownika, wiedzieć, jakie ma motywacje. Szczególnie gdy zatrudniasz ludzi z wysokim IQ w gospodarce opartej na wiedzy. I uświadomiono mi, że osoby decyzyjne nie czytają ofert. Patrzą na pierwszą stronę, tam musi być napisane: to kosztuje sto, zyskasz dwieście.

 

Agnieszka: MBA nauczyły mnie puszczać wodze fantazji. Kładę nogi na stół i myślę: „Co zrobić, żeby było lepiej? Może wprowadzimy karty lojalnościowe?”. Dzwonię do informatyka, a on: „Po co ci te karty? Wydamy kupę kasy, bez sensu”. Jak to słyszę, szlag mnie trafia. Nie ma rzeczy, których się nie da, jest tylko kwestia czasu, ceny, wysiłku. Ale pokolenie Y nie chce ciężko pracować. Więc mówię: „Robimy”, i sprzedaż rośnie o 10 proc. „I co?” – pytam. „Mieliśmy szczęście”. MBA to szybka winda do świata, który jest większy, bardziej otwarty, więcej przeżył .

Piotr: Oczekiwałem podstaw teoretycznych prowadzenia biznesu. Trochę tej wiedzy miałem – chciałem ją usystematyzować. A dostałem to – i coś znacznie cenniejszego: doświadczenia innych ludzi. Wiele punktów widzenia przefiltrowanych przez wszystko, co się w ich życiu wydarzyło. To jest warte każdych pieniędzy! Takie opowieści przy piwie, jak rekrutuje się handlowca. Od: „Proszę mi sprzedać ten ołówek” do: „Zaprosiliśmy kandydata i ignorowaliśmy jego obecność. Nie przepchnął się, nie przeszedł”.

Agnieszka: Przychodzi chłoptaś, wychodzi mężczyzna. Szef go wysłał, oczy, buzia otwarte szeroko, słucha, nie wierzy i nagle się budzi: świat istnieje poza moim regionem! Chcę czytać, uczyć się! Wszystkich pyta, poznaje ludzi. MBA zrobiły z niego menedżera dużego formatu. Zyskuje dziesięć lat w dwa.

Piotr: Wszedłem inżynierem, wyszedłem menedżerem. Czuję się mądrzejszy, bardziej świadomy tego, co robię.

Sławek: Narzędzia techniczne miałem, ale poznałem ich inne zastosowania. Teraz słucham ludzi. Zobaczyłem, że inaczej niż ja myślą o tych samych kwestiach.

Agnieszka: Teraz jak mam problem w pracy, myślę: „To będzie wiedział Adam”. Dzwonię i w dwie minuty mam odpowiedź. Jak robię plany sprzedażowe, kolega, który się tym zajmuje, siada ze mną. Kiedy szukam ludzi do pracy, piszę do wszystkich: „Moglibyście kogoś polecić?”.

Piotr: Zacząłem rozumieć, co mówi do mnie księgowa.

Dominika: Nie boję się mieć odmiennego zdania, podejmować decyzje. Głębiej podchodzę do problemów. Rozwój osobowościowy i menedżerski są ogromne.

Tomek: Potrafię wyjść poza siebie, myśleć jak osoba bardziej emocjonalna, jak biedna, ta na ścieżce wzrostowej, albo ta, która już coś osiągnęła. Wiedza mi pomaga podejmować lepsze decyzje. Poza tym Harvard to „brand name” – do zwolnienia będę ostatni, do zatrudnienia pierwszy.

Sławek: Jak ktoś ma silnie ukształtowany styl menedżerski, MBA go radykalnie nie zmieni.

Network

Dominika: Na pewno network pozostaje. Mamy bazę kontaktów do absolwentów Harvardu. Gdybym chciała kupić spółkę w Norwegii, piszę czy dzwonię: „Cześć. Co uważasz o tym rynku? Jakie widzisz ryzyka?”. Jest duże prawdopodobieństwo, że ze mną normalnie porozmawia.

Prof. Orłowski: W Polsce ludzie nie zdają sobie sprawy, jakie to potężne narzędzie.

Tomek: Mam bardzo dużą grupę zaufanych osób. Pomogłyby mi – zawodowo, towarzysko. Zrobią zrzutkę pół miliona dolarów na operację.

Z topowych szkół MBA na świecie jest w kraju ze 200 osób. A Harvard ma najlepszy klub absolwenta.

Kariera po polsku

Agnieszka: Po MBA miałam wypadek i operację kręgosłupa. Tygodniami patrzyłam w sufit i… po 14 latach pracy odeszłam z banku. Otworzyłam własną firmę. Rozwija się, mamy 15 salonów. Zarabiam znacząco więcej. To jest sukces z MBA.


Piotr: Kto był dyrektorem sprzedaży na Polskę, jest dyrektorem sprzedaży na świat. Kilku weszło do zarządów. Standardowa podwyżka: 20-50 proc. Moje zarobki się podwoiły, a pracuję w małych firmach. Zamiast przez pięć-osiem lat być menedżerem projektów, kierownikiem projekt menedżerów, od razu usiadłem na stołeczku dyrektora IT. Już drugi raz zmieniłem firmę.

Karolina: W rekrutacjach na stanowiska wyższego szczebla, jeśli mamy dwóch kandydatów o podobnych kompetencjach i doświadczeniu, MBA może być kartą przetargową. Nie więcej niż 15 proc. ubiegających się o te stanowiska kończyło takie studia.

 

Sławek: MBA jest wzmacniaczem, nie zastępuje osobowości, kompetencji, doświadczenia, charyzmy, energii, skuteczności. Na niższych stanowiskach może być przeszkodą. Jeżeli szukam osoby, która przez osiem lat ma robić określoną rzecz, a widzę MBA, to myślę: „On się chce rozwijać, a nie mam dla niego kariery”.

Katarzyna: Stanowisko office managera jest często zastępowane „asystentką biura” i na czterech z kilkudziesięciu rozmów zapytano mnie wprost: „Dziewczyna z MBA, a startuje na asystentkę?”. Sądzą, że będę chciała zarabiać więcej niż inni aplikujący. A ja nie nadaję się na kierownika wyższego szczebla. Lubię organizować, ale im jestem starsza, tym bardziej nieśmiała. Na studiach rzadko zabierałam głos, nie miałam o czym opowiadać. Nie utrzymuję z tymi ludźmi kontaktu. Byli wyniośli. W pracy nie przydało mi się nic oprócz angielskiego.

Rozważam usunięcie MBA z CV. Albo się przebranżowię. Poznałam każdy aspekt działalności firmy, od HR po produkcję, marketing. Ale na razie nie zdarzyło się, żeby ktoś zauważył: „Fajnie, że masz MBA, mogłabyś nam doradzić”.


Mini

W Polsce uczelnie prowadzące studia MBA mówią o dwóch-trzech chętnych osobach na miejsce, ale częściej, że przyjmują wszystkich, którzy spełniają warunki formalne, czyli: trzy lata na stanowisku kierowniczym i rozmowa rekrutacyjna. Na kilku kursach jest egzamin matematyczno-logiczny i wymagany certyfikat z języka. Ale jak przychodzi kryzys, nawet na renomowanych programach ciężko uzbierać 20 osób, żeby się opłacało je uruchamiać.

Może 10 proc. programów ma akredytację.

Prof. Orłowski: Akredytacji udzielają stowarzyszenia międzynarodowe. W Polsce na palcach jednej ręki można policzyć kursy mające którąkolwiek. Reputacja najlepszych nawet szkół biznesu z naszej części świata nie może się mierzyć ze szkołami istniejącymi od półwiecza czy wieku. W Polsce powstało wiele programów niskiej jakości. Są też oferty fikcyjnych szkół, z reguły w Anglii: MBA przez internet w pięć tygodni.

Karolina: MiniMBA to był jeden semestr. Początkujący przedsiębiorcy byli zachwyceni, ale dla mnie ze stu godzin 30 okazało się stratą czasu. Dominowała sztampowa forma wykładu. Była ekonomiczna gra symulacyjna – podobną przerobiłam na szkoleniu finansowo-menedżerskim w USA.

Harvard – premii może nie być

Dominika: Rozmawiałam z dużymi firmami w Polsce, wybrałam PZU ze względu na osobę prezesa, też po Harvardzie. Robię ciekawsze rzeczy, mam większy zakres odpowiedzialności. Pracowałam wcześniej w Londynie, więc dochody relatywnie zmalały, ale tu mam lepsze życie, zdrowsze podejście do godzin pracy. Kredyt za szkołę jest rozłożony na 20 lat, zwykle spłaca się go w ciągu trzech, czterech. Ja już kończę. PZU dało mi na to pewną kwotę. W Polsce musiałam zapłacić od niej 40 proc. podatku. W Stanach bym nie musiała. Mieszkanie wciąż wynajmuję.

Ten dyplom bardziej tu przeszkadza, niż pomaga, mówiąc szczerze. Kiedyś usłyszałam, że nie mogą mnie zatrudnić, bo deprymowałoby to osoby z zespołu. A co wisiało za plecami pana, który to mówił? Dyplom z Harvardu! Ale studiów dwumiesięcznych albo weekendowych, na które nie trzeba się dostać, wystarczyło zapłacić!

Tomek: W Polsce jest niewiele miejsc, które dają premię za Harvard MBA, a nikt nie wróci pracować za 12 tys. zł przy takim długu za szkołę. Absolwent musi zarabiać 100 tys. dol. rocznie – dwa razy tyle co średniego szczebla 40-letni menedżer – i być dwa piętra nad nim. To w głowie nie mieści się HR-om. Polski rynek myśli: „Dopiero wyszli ze szkoły, nic nie umieją”. Mają pracować za darmo, by pokazać, że są super?

Po amerykańskim MBA do Polski wraca się tylko do trzech biznesów, związanych z inwestowaniem w spółki: private equity, bank inwestycyjny, konsulting. Potrafię sobie jeszcze wyobrazić, że ktoś przekonał bardzo znanego polskiego przedsiębiorcę, że mu poprowadzi inwestycje, albo zachwycił prezesa polskiej firmy z Top 50.

Kończąc studia, wiedziałem, że chcę pracować w venture capital – finansowaniu start-upów. W Kalifornii mi powiedzieli, że brakuje mi doświadczenia w zarządzaniu: „Przyjdź do naszej spółki portfelowej, porządzisz cztery-pięć lat i przejdziesz do naszego venture capital”. Dla mnie to była za daleka perspektywa. W Londynie kilka słabszych venture capital było na tak, ale się nie zdecydowałem. W Polsce nie chciałem iść do private equity ani do banku inwestycyjnego. Został powrót do konsultingu, do McKinseya. Lubiłem tę pracę. Po roku McKinsey umarzał połowę długu, po drugim – drugą. Wymaga MBA i mówi: „Jak wrócisz, masz gwarantowany kolejny etap kariery”. Przez 4,5 roku pracy miałem wyższe stanowisko niż koledzy, którzy nie wyjeżdżali.

Jak poznaję ludzi, nie mówię na dzień dobry, że skończyłem Harvard MBA. Dopiero jak ktoś zobaczy we mnie człowieka albo partnera biznesowego.

Co myślą pracodawcy?

Dla firmy to ryzyko

W Polsce prowadzi się co roku ok. 50 programów MBA. Oprócz executive education (czyli studiów dla kadry zarządzającej) są kursy dla kadry medycznej, IT, finansistów – krótsze i tańsze. Uczelnie organizują też dla firm zamknięte programy MBA. Pojawiają się też programy DBA (Doctor of Business Administration), zakończone doktoratem.

Rocznie wchodzi na rynek ponad tysiąc polskich absolwentów MBA. Połowie z nich studia finansowały lub dofinansowywały firmy. Zadeklarowało to 22,4 proc. pracodawców dużych i średnich firm, Jednak tylko 2,2 proc. z nich uważa, że studia MBA są istotnym warunkiem do bycia dobrym menedżerem, a 10,2 proc., że MBA nie podnosi kwalifikacji. Co trzecia duża lub średnia firma zatrudnia absolwentów MBA (Wg Centrum Badań Marketingowych INDICATOR).

Piotr: Nie wysłałbym pracownika na rok. Wróci i mi powie: „Sorry, stary, a tu masz swoje pieniądze”. I zostaję z niczym.

Sławek: Jak pracownik robi MBA samodzielnie, weekendowo – to dla firmy ryzyko. Albo mam jak wykorzystać jego potencjał i mogę mu więcej zapłacić, albo on sobie tę inwestycję zwróci gdzie indziej.

Zaczytani

Cała Polska czyta

Duży Format (TKR RP) nr 51, wydanie z dnia 01/03/2012Reportaż, str. 6

Gotuję zupę i czytam. Na schodach ruchomych – czytam. Trzy, cztery godziny dziennie by się uzbierało

MAGDALENA SZWARC

Przy smażeniu naleśników, w stygnącej kąpieli, w metrze i fotelu. Kosztem prasowania, biegania, oglądania telewizji. Żeby się odprężyć, wzruszyć, zmierzyć ze sobą, zwolnić – Polacy potrafią przeczytać 50, 100, 300, a nawet 1000 książek rocznie.

Schody ruchome są super

Sylwia Niemczyk-Opalińska (32 lata, 200 książek w roku): – Czytam, zanim wszyscy wstaną. O szóstej piję kawę, myję zęby i mam godzinę.

Smażę naleśniki i czytam. Gotuję zupę i czytam. Jak będę obierała ziemniaki, to nie – ale przy mieszaniu? Czytam na stojąco, na siedząco, na leżąco, na chodząco – mniej po domu, a bardziej na ulicy. Wpadam na ludzi czasem, ale że czytam nieuważnie, mam podzielną uwagę.

Pracuję na pełny etat jako redaktorka w miesięczniku dla rodziców. Po siedemnastej, jak przychodzę do domu, pobawię się trochę z dziećmi, dam im jeść, przypilnuję Igę, żeby zrobiła zadania domowe, i przez pół godziny czytam w wannie.

Wczoraj pracowałam w domu. Czytałam do 8.30. Drugą część „Millennium”, moją ulubioną. Potem pracowałam z przerwami na czytanie przy kawie, co godzinę, na 15 minut.

Odebrałam Ninę z przedszkola, czytałam McLuhana, jedną z kilku niefabularnych książek, które lubię. Pojechałam spotkać się z koleżanką: po drodze czytałam w metrze i wychodząc na schodach ruchomych, to jest taka wspaniała rzecz, że jedziesz, jedziesz, jedziesz i jeszcze możesz sobie czytać. I dopiero jak wychodzisz w ciemność, to już nie możesz.

Wróciłam o 20.30, dzieci były już wykąpane i po kolacji. Marcin to zrobił, mój mąż. Powiedziałam im, że przyjdę za pół godziny – leżałam w wannie i czytałam. Dalej tę Lisbeth. Teraz mam ciężki okres w pracy, więc nawet nie zabieram się do niczego nowego. Planuję zacząć „Parrot i Olivier w Ameryce”. Dwie recenzje przeczytałam i kupiłam ją sobie wczoraj. Dziewczynki się dobijały, więc musiałam wyjść.

Przed snem im czytamy. Porozmawiamy chwilę, a potem leżę między nimi, jest nam bardzo ciasno, przytulamy się do siebie, ale pilnuję, żeby się już nie odzywały, nie chichrały. Oglądają swoje książki, a ja już czytam swoją. Z godzinę. I czasem z nimi zasnę, a czasem przesiadam się do swojego łóżka i dalej czytam. Wczoraj czytałam do 23.30 i jeszcze usiadłam do pracy. Poszłam spać o 2.00. Ale zwykle długo śpię, od 23.

Trzy, cztery godziny czytania dziennie by się uzbierało. Ok. 200 stron, ale to zależy od książki. Czytam kilka naraz, ale są książki, których nie chciałabym tak czytać. Biografia Korczaka czeka, aż będę miała trzy dni bez chodzenia do pracy.

Godzina dziennie, codziennie

Tomasz Brzozowski (44 lata, cel: 50 książek w roku): – Przy pełnym życiu zawodowym (jestem właścicielem księgarni Czuły Barbarzyńca) i rodzinnym, żeby czytać, trzeba mieć bardzo dużo samodyscypliny. Narzucić sobie normę tygodniową, dzienną. Jak to hasło: „Czytaj dziecku 20 minut dziennie, codziennie”. Więc pojawił się pomysł czytania rano i wieczorem – w sumie godzinę. Wolę rano, ale zdarza mi się rzeczy łatwiejsze czytać wieczorem. Jeśli ktoś będzie w dni powszednie czytał godzinę i jeszcze w weekend się uda coś wygospodarować (u nas między 13 a 15 dziecko śpi i musi być obowiązkowa cisza), to daje już do dziewięciu godzin w tygodniu. Nawet siedem to już jest bardzo dobrze. Jeżeli się uda dojść do 50 książek w roku, jest to wyśmienity wynik!

W I klasie pani mi nie uwierzyła

Bernadetta Darska (34 lata, 360-500 książek w roku): – Zazwyczaj czytam w fotelu, w pokoju do pracy. Mamy trzy pokoje. I kilka tysięcy książek. Dwa pokoje są praktycznie całe w książkach. Sypialnię na razie udało się ocalić, ale część jest w szafie. Różne warstwy, poziomy, piramidy.

Czytam w pociągach, w autobusach niestety nie, bo fizycznie nie za dobrze reaguję. Jak mam konsultacje i studenci nie przychodzą, to podczytuję. Ok 400-500 stron dziennie. Jak książka naukowa, to wolniej się czyta. Sto stron na godzinę, nie 150, jak przy beletrystyce. Poza tym regularnie czytam kilkanaście czasopism kulturalnych, gazety, tygodniki. Czytam blogi o książkach.

Zawsze szybko czytałam. Pamiętam, w pierwszej klasie podstawówki po kilku dniach oddawałam do biblioteki tzw. grubą książkę i pani nie wierzyła, że przeczytałam. Bardzo mnie to bolało!

Do czytania i pisania tekstów siadam o 16-17, wtedy najlepiej mi się pracuje. Chodzę spać o 2. Jestem krytyczką literacką i literaturoznawczynią, nie umiem oddzielić tych godzin, kiedy pracuję, a kiedy czytam dla przyjemności. Każdą książkę poddaję analizie – taki nawyk. Czytam literaturę artystyczną z wyższej półki i dużo non-fiction. Przygotowuję habilitację o reportażu po roku 89, ale staram się też śledzić literaturę popularną.

Mąż czyta w dużym pokoju, tam jest narożnik i lampka. Mówimy siebie, co kto wyczytał. On woli pracować rano. Jest pisarzem. Wiadomo, że jak piszę książkę, siedzę dłużej. Jak on pisze, też się wyłącza z rzeczywistości. Śmiejemy się czasami, że nawet nasze koty uwielbiają leżeć na książkach.

Torebka na książki

Marianna Zawadzka (34 lata, 120 książek w roku): – Ja w pracy mogę czytać. Jestem wychowawcą w hostelu dla młodzieży przy jednym z liceów. Jak mam dyżur od 15 do 21, to nie ma czasu, ale jak nockę – oni śpią, a ja czuwam i mogę czytać.

Kupuję takie torebki, żeby mi się książka mieściła. Do metra mam trzy przystanki, to nie wyciągam. Wsiadam na pierwszej stacji do pustego wagonu. I mam pół godziny drogi na czytanie.

Rano biorę książkę do łazienki. Potem to nie, bo obiad, dzieci, zakupy, pranie, spacery, w dzień staram się wszystko poprasować. Kostuś ma pięć i pół, a Miłoszek prawie trzy lata. Mąż bardzo w domu pomaga. Sprząta. Z dziećmi na dwór wychodzi. On się odpręża przy gotowaniu, dla mnie to kara. Pracuje w kawiarnio-galerii, na wieczory. Pięć dni w tygodniu. Ma teraz sesję, uczy się. Do czytania mąż ma takie podejście jak moi rodzice, że to trwonienie czasu. Przy nagromadzeniu domowych obowiązków sama się wpędzam w poczucie winy, ale jak już dzieci śpią, mogę poczytać godzinkę czy dwie. Taka nagroda. W łóżku, przy lampce. Śpię normalnie: siedem-osiem godzin. Jak jestem w pracy, to w dzień odsypiam.

Powroty

Bernadetta: – Zaznaczam fioletowym, przy drugim czytaniu czerwonym. To spotkanie z samą sobą sprzed lat. Czasem muszę się zastanowić, dlaczego coś zaznaczyłam, dziś bym to zrobiła w innym miejscu. Wracamy do tych samych tekstów, a one budzą w nas coś innego – to siła dobrej literatury.

Sylwia: – Nie czytam z ołówkiem w ręku. Mam taką książkę „Żelary”. Za każdym razem, kiedy zaczynam ją czytać, mój mąż zaczyna się bać, bo ja od pierwszej do ostatniej strony płaczę. Za każdym razem bardziej. Tam jest mnóstwo bohaterów smutnych, pozostawionych samym sobie. W tej książce widzę samą siebie i do niej wracam, choć płaczę. „Widnokrąg” Myśliwskiego – jak oni szukają tego buta – czytałam z pięć razy, a „Traktat” ze dwa. Pilch pisał w felietonie, że cieszy się z zawodności ludzkiej pamięci, bo może wracać i za każdym razem czytać od nowa coś, co lubi.

Źródło

Sylwia: – Chodzę do trzech bibliotek. W każdej bibliotece można wypożyczyć po pięć książek, ja zawsze tyle biorę, plus drugie pięć na mojego męża, dał mi upoważnienie. Więc mam w domu ok. 30 książek z biblioteki. Przeterminowuję notorycznie, ale te panie mi wybaczają. Czasem zwracam następnego dnia, bo albo przeczytam, albo mi się nie podoba i wiem, że nie skończę. Od znajomych nie pożyczam, bo sama nie lubię pożyczać komuś. Dużo czytam blogów książkowych – „Młoda pisarka czyta”, „Prowincjonalna nauczycielka”. Czytam recenzje w „Polityce”, w „Dużym Formacie”. Magazyn „Książki” uwielbiam, mógłby wychodzić co miesiąc. Miesięcznie wydaję na książki 120-150 złotych. Cztery-pięć książek, w miękkiej oprawie, bo twarda to brak szacunku dla czytelnika – dodatkowe 10 zł od sztuki. Usprawiedliwiam się, że nie mamy telewizora, wiec gdybyśmy mieli go kupić, zapłacić abonament i za kablówkę, wyszłoby więcej. Mamy kredyt mieszkaniowy na 45 lat.

Czasem jak się z mężem kłócimy, to mi mówi, że nawet jak jestem w domu, to mnie nie ma, bo czytam. Ja uważam, że to coś innego, bo czytając, ciągle daję dobry wzorzec.

Bernadetta: – Część książek otrzymuję w ramach egzemplarzy recenzenckich, a część kupuję. Wydaję na nie miesięcznie 300-400 złotych. Wiadomo, w wolnych zawodach bywają miesiące, gdzie dla książki trzeba z czegoś zrezygnować. Zakup firanek bym odłożyła na potem. Albo nowej bluzki, zwłaszcza że chodzenie po sklepach i kupowanie ubrań męczy mnie psychicznie.

Marianna: – Jak przyjechałam do Warszawy, nie byłam zapisana do biblioteki. Nie czytałam tyle co teraz, bo płaciłam 40 zł za książkę! Kupowałam zawsze jak najgrubsze, żeby na długo starczyły. Mam koleżankę, która kupuje na Allegro, przeczyta i sprzedaje. Chciała ode mnie książki, ale jej nie pożyczam, bo ona zagina rogi albo rozpadają się u niej grzbiety, ma użytkowe podejście. Znajoma ma łańcuszek: córki i koleżanki. Każda coś kupi i po kolei czytają.

Tomasz: – Lubię czytać książki, które ktoś mi poleca. Wszyscy moi znajomi czytają. Moje natchnienie to antykwariaty. Eldorado czytelnicze! Teraz czytam Rembeka Stanisława. Trzy opowieści związane z powstaniem styczniowym. Pierwszorzędna literatura. Dobra, gęsta proza historyczna. A pisarz kompletnie nieznany, bo nie opozycjonista, książka dedykowana Piaseckiemu „w podzięce za pomoc i opiekę w trudnych czasach”. Czy „Podróż” Dygata – zupełne przeciwieństwo Rembeka. To powieść psychologiczna, tam są uczucia, postacie, bohaterowie, relacje, emocje!

Współczesna literatura dostarcza niewiele satysfakcji. Za dużo jest teraz szumu literackiego. Mówię to jako księgarz. Ubawiło mnie, jak w katalogu handlowym ktoś o jakimś debiucie napisał: „Największa książka od czasów Homera”! Dziś zainteresowanie książką trwa półtora tygodnia. Popularnym autorom udaje się to przedłużyć do miesiąca. Gonitwa nowości. Dlatego ważne są małe księgarnie, które wybierają to, co przetrwało próbę czasu, i podsuwają czytelnikowi.

W maglu codzienności

Marianna: – Czytam, żeby się odprężyć. Liczy się chwila: teraz mi przyjemnie.

Sylwia: – To moja ulubiona rzecz w życiu, oprócz spania. Dostarcza wzruszeń. Dzięki temu moje życie jest przyjemne. Poza tym lepiej siebie poznajesz. Wchodzisz w inny świat, utożsamiasz się. Nie lubię mówić o tym, co przeczytałam i co czułam, jak czytałam. To zbyt intymne. Z mężem też się nie dzielę.

Tomasz: – Żeby ten czas trochę zwolnił. Nie gnał tak, w nieogarnięty chaos, w otchłań. W maglu codzienności można zatracić każde: po co? i dlaczego? Wybrałem literaturę, bo ona we mnie uruchamia refleksję. Dialog. Z samym sobą i z otoczeniem. Współczesny człowiek powinien jak najwięcej czytać, żeby mieć możliwość rozważania różnych sytuacji. Bo ciągle są jakieś rozdroża, kiedyś nie było ich aż tak wiele. Widzę, jak się miotają studenci: z jednego wydziału na drugi, trzeci. Wyjeżdżają, wracają. Ogromne bogactwo możliwości, ale z drugiej strony dziś muszą dużo więcej wiedzieć o sobie.

Bernadetta: – Powinniśmy się mierzyć z trudnymi tematami. Z obowiązku wobec ludzi, którzy tego nie przeżyli. Zapisy doświadczeń ofiar Holocaustu czy niedawno wydany trzeci tom Jeana Hatzfelda o Rwandzie czy Hugo-Badera książki. Bo one pokazują nam prawdziwszą stronę człowieczeństwa. Człowiek, którego się boi-my, też jest w nas. Ktoś ma na rękach krew, a okazuje się wspaniałym ojcem i partnerem. I to jest ważne ostrzeżenie, żeby pilnować siebie. Starać się być tym człowiekiem, jakim chcielibyśmy być.

Mamo, nie kupujmy telewizora

Sylwia: – Telewizora nie mamy. Oglądamy filmy, ale mogłabym miesiącami tego nie robić. Ale jak Iga poszła do pierwszej klasy, pomyślałam: nie dość, że nie chodzi na religię, to jeszcze telewizora nie ma, zrobimy z niej dziwadło. Pytałam, co o tym myśli. Zdecydowaliśmy, że po wakacjach kupimy, i przez kilka dni się bardzo cieszyła. Ale potem mówi: – Mamo, a może nie kupujmy? – Ale wszyscy będą mieć – przekonywałam. – To nic, poczekajmy jeszcze – zdecydowała.

Razem jemy w niedzielę, ale ja bardzo tego nie lubię. To też jest przyzwyczajenie z dzieciństwa. Mam pięcioro rodzeństwa, nikt z nas nie jadł przy stole. Każdy jadł czytając: na łóżku albo siedział na podłodze, a talerz miał na siedzeniu. Mieszkaliśmy biednie, na głuchej wsi. Moja mamusia zmarła, jak miałam osiem lat, i to ona czytała.

Marcin, mój mąż, tak nie je. Marcin czyta mniej i jest bardzo skupiony. I lubi bardzo grube książki, więc potrafi przez miesiąc czytać jedną. Ale to są książki typu „Życie i los” Grossmana.

Nikt nie prasuje. Czasem ja koszulę dla niego. Rzadko ktoś gotuje, bo wszyscy jemy na mieście. Jak już, to gotuje Marcin. Na pewno lepiej mu to wychodzi i robi to z większą chęcią. Sprząta. Większość zajęć domowych robi on. Razem chodzimy na spacery albo on chodzi sam, bo tak woli. Ja jestem typem upośledzonego ruchowo kanapowca. Zabiera dziewczynki do opery, uczy je słuchać jazzu, a mnie głowa pęka po pierwszym utworze. Iga ma siedem lat i czyta płynnie, jak dorosły człowiek, co się przekłada na szóstki z czytania. Kupy nie zrobi bez książki, śniadania nie zje bez książki, chodzi z książką z pokoju do pokoju. Zaczęliśmy jej czytać, jak miała miesiąc.

Tomasz: – Nic innego bym nie robił. Nie poszedłbym biegać. Mam wyrzuty sumienia, gdy poświęcam czas na jakąś głupotę. Kiedy czytam, muzyki nie mogę słuchać. Telewizję oglądam. Na seriale już by miejsca nie starczyło. Do kina chodzę niedużo, bo trzeba zorganizować nianię. Dzieci spowodowały wzrost czytelnictwa.

Marianna: – Mogłabym telewizję pooglądać, w internecie posurfować, maseczkę sobie zrobić. Kiedyś dużo w wannie czytałam, aż do wystygnięcia wody. Tu mamy prysznic. Chłopcy mają swoje książki. Kostuś lubi, jak się mu czyta co wieczór. Nigdy nie niszczył książek.

Po Wigilii można już czytać

Sylwia: – W Wigilię przy stole nie czytamy, ale pod choinką zawsze są książki i przez resztę świąt każdy siedzi w swoim kąciku albo razem na kanapie i czytamy. Jest w tym poczucie wspólnoty. Ktoś się śmieje: – Z czego?! Przeczytaj! – to moje najsilniejsze wspomnienie z dzieciństwa. I w dorosłym życiu jest podobnie.

Nie jestem typem podróżnika, zawsze dwa tygodnie urlopu spędzam z dziewczynkami w rodzinnej wsi. I tylko czytam. Trochę w łóżku, potem wyjdę się opalać do ogrodu, pójdę do kuzynki – ona ma długą huśtawkę dla dorosłych. Przywożę sobie ze trzy-cztery nowe książki, ale głównie czytam lekkie, które tam mam. Dziewczynki cały dzień biegają z kuzynkami, a wieczorem wszystkie schodzą się do nas, mam audytorium i im czytam.

Marianna: – Raz byłam w Egipcie. Nigdy więcej! Ci tubylcy tacy męczący! Najczęściej jeździmy nad morze. Na urlop biorę pięć-sześć książek. Na plaży w ogóle się nie da czytać: słońce, piasek w oczy, głowa boli i dziećmi się trzeba zajmować! Ale w cieniu gdzieś przysiąść? Na święta jeździmy do rodziców, więc też nic szykować nie muszę.

Księgarnia to ja

Bernadetta: – Moja praca jest pasją, więc trudno powiedzieć, że jadę na urlop, żeby od niej odpocząć. Jak nad morzem czerpię przyjemność z tego, że czytam tzw. ciężką książkę, to pracuję czy odpoczywam? Teraz na trzy tygodnie stażu naukowego w Wiedniu zabrałam 13 książek „na wieczór”, bo całe dnie spędzałam w bibliotekach. Mam wielu znajomych i my właściwie ciągle rozmawiamy o literaturze – takie środowisko.

Sylwia: – Żeby być redaktorem, mieć wyczucie stylu, języka, trzeba to sobie naczytać.

Marianna: – Moi podopieczni książki widzą. Czasem pytają, o czym. Ale żaden się jeszcze ode mnie czytaniem nie zaraził. Książka dla nich za długo trwa. To generacja gier. Internetu.

Tomasz: – Ta księgarnia to jestem ja. Za każdy tytuł odpowiadam tu osobiście.

Książka żyje dwa lata

Zanim biblioteki dokonają zakupu książek, ktoś musi przeczytać i ocenić wszystko, co się ukazało na rynku. W budynku biblioteki na Koszykowej jest jeden pokój niedostępny dla czytelników – siedzą tam osoby, które się tym zajmują.

Wanda Monastyrska (800-1000 książek rocznie): – Książki przyjeżdżają do nas czasami codziennie, czasem dwa razy w tygodniu. Rocznie nawet 3,5 tysiąca nowości. Dla dzieci, dorosłych, literatura faktu, beletrystyka, popularnonaukowe, historia, romanse, fantastyka, poradniki. W dziale są cztery osoby.

Bibliotekarze z województwa mazowieckiego przyjeżdżają do nas co dwa tygodnie na tzw. przeglądówki, czyli jaki to rodzaj książki, dla jakiego odbiorcy, jaka treść. Książki dla dzieci dzielimy na poziomy wiekowe. 0-7, 8-9, 10-13, 14-15. Do kategorii młodych dorosłych 16-20 trafiają historie o wampirach, które czasem mają podtekst erotyczny, czasem sadystyczny, tego staramy się nie dawać 15-latkom. Są trzy listy: „rekomendujemy”, „według uznania” i „naukowa”. Na czarnej liście są trzy pozycje, czasem nie ma żadnej. Bo biblioteki nie mogą kupować samych noblistów. Na kartach wypożyczeń: sensacja, romans, kryminał, horror mają 15 czytelników rocznie, literatura ambitna dwóch, trzech. Pięciu, jak jest bardzo głośna. W pierwszym roku. W drugim – dwóch, a potem książka zamiera. I stoi na półce.

Jak jest coś, co wszyscy chcą przeczytać, to losujemy, a jak coś, czego nikt nie chce, to też. Resztą dzielimy się, co kto lubi albo co kto jest gotów zrobić, żeby inni się nie męczyli. Nie jest możliwe, żeby w godzinach pracy od 8 do 16, w dwa tygodnie, przeczytać 35 książek. Bierzemy pracę do domu. Między 22 a 1 w nocy jeszcze coś sobie zaliczam. I po cztery-pięć godzin dziennie w weekendy. Więcej nie, bo rodzinie też się coś należy. Jest trudno. Zwłaszcza kiedy to jest piąta czy szósta książka tego dnia. Nie ma przestrzeni na oddech, regenerację umysłu i wtedy jest takie: „Ja już nie chcę!”. Ale czytam dalej. Żałuję, że nie mogę dokładniej, bo firmujemy to twarzą, nazwiskiem. W domu mam kilka półek książek do przeczytania na emeryturze.

Zawieszka co chwilę – dorośli z ADHD

Duży Format nr 127, wydanie z dnia 02/06/2011 Reportaż, str. 8

Joanna Szczepkowska: – Jeszcze w głębokiej komunie zadzwoniła reżyserka z Francji. Widziała mnie u Wajdy, prosiła o CV. Ja się ucieszyłam i? zapomniałam. Nie zapisałam adresu, telefonu, nic. Wróciłam do obierania włoszczyzny

Kazimierz, scenarzysta, o Marcie: – Zanim wstanie z łóżka, musi się dowiedzieć, że tu mieszka, że to jest jej mąż. Marta, śpiewaczka: – Nie wiem, co zjem, nie mam nic w lodówce, nie jestem spakowana, nie wiem, dokąd jechać. Wpadam w zawieszki. Zamiast 10 minut pod prysznicem spędzam 30.

Kazimierz: – Ja coś do niej mówię, a ona się zapatrzy i wiadomo, że nie dociera. Marzy sobie.

Marta: – I nagle się orientuję i lecę przerażona. Wkładam na siebie cokolwiek. Oby było czyste, świeże. Kurtka nie pasuje do butów.

Kazimierz: – Wychodzi z metra, ma dojść gdzieś w 10 minut. Nagle nawiedza ją jakaś myśl i druga połowa schodów jest pokonywana w 40 minut.

Marta: – Wszędzie się spóźniam, wszędzie. Już człowiek niby jest gotowy do wyjścia, a tu jeszcze to i to, i to. Ten czas się gdzieś rozpływa.

Kazimierz: – Potrafi do mnie zadzwonić 30 razy dziennie, żeby zapytać o to samo.

Marta: – Szybko piję, szybko jem. Często palce sobie przycinam.

Kazimierz: – Krojenie jest za mało atrakcyjne, żeby utrzymać jej uwagę. Już myśli o tym, że napiłaby się herbaty. „A gdzie ona jest?” – patrzy na pudełko. Szybkość sprawia, że filiżanki fruwają. Codziennie coś stłucze, śmieci wysypie. Drobiazgi.

Marta: – Rozmawiam przez telefon, jem kanapkę, piję kawę, maluję się i prowadzę samochód. Patrzę we wszystkie lusterka naraz. Miałam jeden wypadek, ale nie do końca z mojej winy, bo na sygnalizator była nałożona folia. I zdarzyło mi się raz wjechać w karawan. Gadałam przez telefon, światło się zmieniło, ktoś obok mnie ruszył, ja ruszyłam i… nie mogli trumny wyjąć. Nie wiem, czy pusta, nie pytałam.

Tabu

– Nikt się pani do TEGO pod nazwiskiem nie przyzna – to zdanie usłyszałam już kilkanaście razy.

O rozmowę prosiłam mniej lub bardziej bezpośrednio sto osób. Jedną grupę wsparcia. Wysyłałam maile do osób z forów internetowych. I nic. Poprosiłam kilku terapeutów, o których w środowisku mówi się, że „też TO mają”. Mówili: proszę mnie zrozumieć, ja jestem ekspertem, udzielam się w telewizji, w prasie, takie wystąpienie mogłoby zaszkodzić mojemu wizerunkowi.

ADHD to zaburzenia koncentracji uwagi, impulsywność i nadruchliwość spowodowane zakłóceniami równowagi neuroprzekaźników w mózgu. Genetyczne. W populacji dzieci, zależnie od badań, ADHD ma od 5 do 10 proc. Czasem się mówi, że 2/3, czasem, że połowa z tego wyrasta.

Amazon oferuje całe serie książek o ADHD dorosłych. Jak zorganizować sobie życie i pracę. Jak przezwyciężyć kłopoty małżeńskie. U nas ADHD mają tylko dzieci i dwie dorosłe znane z nazwiska osoby: Szymon Majewski i Joanna Szczepkowska. Zgodził się do nich dołączyć Piotr Gołębiewski, technik elektronik.

Zaburzenia uwagi

Joanna Szczepkowska, aktorka: – Wczoraj? Najpierw obroża dla psa. O siódmej. Jest czerwona, ma swoje miejsce. To było długie poszukiwanie. Znalazła się pod krzesłem. O ósmej odbyło się szukanie recepty. Najpierw na wierzchu, potem w torebce. Też nie ma. „Musiałam coś wyjmować w jakiejś kawiarni i widocznie wypadła” – myślałam. To szukanie było bezskutecznie. Potem zejście do apteki, błaganie panią o lek, bezskuteczne. Więc zamiast pracy wizyta w przychodni. Jakieś półtorej godziny wszystko razem puls pieniądze za wizytę.

Wróciłam. Usiadłam do komputera. Otworzyłam książkę, a tam… recepta.

Wielokrotnie nie znalazłam w torebce dzwoniącego telefonu. Portfel mam czerwony, lepiej go widać, ale jak za dużo jest czerwonych rzeczy, metoda traci użyteczność.

Do drzwi wejściowych mam dziewięć kompletów kluczy – jest lepiej, ale to nie przestaje być problem. Już nie mówię o rękawiczkach czy parasolkach, bo to w ogóle jest beznadziejna sprawa.

Kilkakrotnie na granicy się okazało, że zapomniałam paszportu.

Nie mam kalendarzyka. Każdego roku miałam po kilka, bo zapominałam, jak one wyglądają. I absolutnie nie mam odruchu zapisywania.

Jak ktoś pracuje jako wolny strzelec, na początku roku ze wszystkich źródeł dostaje koperty z informacją o dochodach. Wystarczy, że sięgnie do skrzynki, potem do kieszeni i? potem ktoś wyciąga to z pralki.

Przestało to być urocze roztargnienie, kiedy zostałam sama. PIT-y, rachunki, wszystko. Jestem bardzo uczciwym człowiekiem, ale mimo największego natężenia głowy to są rzeczy, które mi się kompletnie wymykają.

Monika Szaniawska, psycholog z II Kliniki Psychiatrycznej Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, diagnozuje dorosłych: – Ich uwaga skacze jak taka sroczka: gdzie coś błyśnie, za tym biegną. Porzucają czynności w połowie wykonywania.

Opowiadają swój poranek: ubrałam się, wstawiłam mleko, poszłam myć zęby, ale sobie przypomniałam, że trzeba wybrać dziecku ubranie. Grzebiąc w szafie, pastą do zębów usmarowałam sobie sukienkę. Mleko wykipiało, zaczęłam się przebierać. Dziecko niespakowane do szkoły, szukam butów zimowych, bo spadł śnieg. Już jesteśmy spóźnieni, a jeszcze bez śniadania. Szukając kluczy, zapodziałam komórkę. Szukając telefonu, zgubiłam klucze.

Przeciętnie człowiek robi jedną rzecz w jednym czasie, ale ADHD-owcy mają wtedy poczucie, że to się dzieje za wolno.

Piotr Gołębiewski, technik elektronik: – Dla mnie to jest problem, że w chlewie mieszkam. Przez następny tydzień czy dwa ten syf się tylko pogłębia i nie można się zmusić, żeby to nadrobić.

Mam szafki, półeczki. Tu przyprawy, tu leki. Ale po czasie okazuje się, że wszystko krąży. Jak nie w tej, to w sąsiedniej albo w trzeciej szufladzie. Ale może się okazać, że jest w szafce w łazience. A jak tam nie ma, to już cholera wie, gdzie położyłem. Kiedyś się znajdzie. W szafce na buty.

Gosposia? Nie, bo jak sam posprzątam, szukam mniej.

Syn już trzy dni temu mnie prosił, żebym pranie zrobił. Zapominam wstawić, zapominam wyjąć. Czasami musiałem kilka razy prać, bo kisło.

Nawet jak się biorę, to się ciągle odrywam i po całym dniu nic nie jest zrobione, a ja jestem zmęczony. A po lekach, jak się wezmę – bo też mogę się nie zabrać – doniosę to pranie do łazienki, nie postawię go w przedpokoju, bo coś ciekawszego mnie porwało.

Rzadko biorę. Raz, że kosztuje, dwa, że za bardzo mnie to nakręca. Zaciskam zęby i bolą mnie mięśnie. Ale bez leków rzeczy bardziej odwlekałem i to wpływa na samoocenę.

Poza tym, choć są dobrodziejstwem, mogą mieć skutki uboczne. Powodować myśli samobójcze. Działają cztery godziny albo dwanaście i po ustaniu działania niektórych ten spadek koncentracji się boleśnie odczuwa.

Kazimierz: – Z ADHD człowiek rozrzuca rzeczy, bo nie starcza mu uwagi, żeby je odkładać na miejsce. Ja nie sprzątam, bo nie lubię. A Marta potrafi tak się wkręcić w szorowanie, aż się dziura zrobi. Pytanie, jak często sprząta, w ogóle nie ma znaczenia. Raz się taki dzień zdarza, raz się nie zdarza. Trwa 20 godzin, bez przerwy.

Marta: – W nowym mieszkaniu wszystkie rzeczy będą miały swoje miejsce. Teraz nie mają.

Kazimierz: – Będziemy urządzać łazienkę na zielono, ale za chwilę się okazuje, że na niebiesko, a za tydzień, że to nie jest dobry kolor. Temat łazienki będzie wracał latami. Czasem to wygląda, jakby ktoś był nieco głupawy.

Marta: – Dlatego zatrudniliśmy koleżankę. Wszystko urządza dla ADHD-owca.

Kazimierz: – We wnętrzu powinno być jasno. Proste linie. Żadnych bibelotów, lampek, tapet, wzorków, bo każdy niepotrzebny bodziec rozprasza. Idealnie, gdyby wszystko dało się w kuchni schować do szafek. I wielka szafa, do której można wszystko wpieprzyć i tego nie ma.

Marta: – Ja wszystkie ręczniki, obrusy, pościel mam białe, żeby nie zastanawiać się, co z czym wyprać.

Kazimierz: – Raczej posadzka, nie dywan, bo mamy zwierzaki i będzie brudny, a to rozprasza.

Fajny byłby garaż. Bo ADHD-owcy mogą dziwnie zaparkować. Dla niej ważne jest, że trzeba gdzieś pójść, a nie samochód.

Piotr Gołębiewski: – Cztery razy potrafię do jednego sklepu iść. Coś kupię, wychodzę, coś mi się przypomni, wrócę, wyjdę ze sklepu, spojrzę w karteczkę. Aaa, jeszcze o czymś zapomniałem, bo przecież w sklepie nie pamiętałem, że mam listę. Znów wracam. W domu jeszcze mi się coś przypomni, to znów lecę na bazarek.

Kazimierz: – Zakupy z Martą to katastrofa. Zajmuje to dziesięć razy więcej czasu, a ponieważ nie ma planu, wrzuca do kosza wszystko, co jej się podoba. Jak dziecko. Kurczak, no to kurczak. O, ryba? Ryba jest dobra. I potem ja odstawiam, a ona się ze mną kłóci, że to jest niezbędne.

Wojtek, dr n.med., psycholog, psychoterapeuta: – Wiele razy kupiłem samochód impulsywnie, miałem chyba już ze 30. Kiedyś impulsywnie złożyłem wymówienie. I lęk mi pomaga. Kiedy ktoś mi zajedzie drogę, pojawia się razem z myślą: zaraz cię wyjdę i natłukę. Bo co z impulsywności można zrobić złego? Kogoś przezwać. Jeśli mam skrajne ADHD, z impulsywności mogę uderzyć. Zabić? Przez przypadek. Jak nie zauważasz przechodniów na ulicy, to albo nie siadaj za kierownicą, albo bierz leki. I nie walcz ze swoimi objawami! Tylko protezuj to.

Treści

Kazimierz: – Żeby temat był nie wiem jak interesujący, ją zajmuje tylko przez chwilę. Pamiętasz takie filmy, że bohater idzie z wózkiem, potem go zostawia, a kamera jedzie za wózkiem? Cały czas podąża za czymś przypadkowym? Jak Marta coś mówi, to jest właśnie coś takiego.

Marta: – Okropne.

Kazimierz: – Nie do końca. Myślę, że takie osoby łatwiej improwizują. ADHD może powodować wyjątkową kreatywność, ale przeszkadza myśleć liniowo. Sporo jest ADHD-owców wśród copywriterów.

Marta: – Kazik mi wszystko porządkuje. Ja wyrzucam te myśli, pomysły, historie, a on je zbiera.

Kazimierz: – Jestem scenarzystą, więc dla mnie to świetnie. Ale ciężko zlepić te rzeczy, które opowiada. Ona myśli wielowątkowo.

Szkoła

Marta: – Szybko się nauczyłam pisać, czytać, nie robiłam błędów, wiedziałam, że jestem inteligentna, a ciągle trójki. Pół strony przeczytasz i nie wiesz o czym. Zawieszka. Poprzerywane myśli, strzępy, bez ciągłości. Ktoś ci tłumaczy, a stracisz fragment i nie rozumiesz. Zanim się wejdzie w koncentrację, mija godzina. Tej koncentracji jest pięć minut i znów się wypada.

Ciągle nie dosłyszałam, co jest zadane. Odrabianie na kolanie. Nie wiedziałam, od czego zacząć, i w końcu robiłam rzecz najmniej ważną, zadaną na piątek, a nie na środę.

Wszystkie dzieci mają linijki, cyrkle, ekierki, kątomierze, a ja nie. Jak jechaliśmy na basen, wszyscy mieli kanapkę, klapki, czepek, kostium, ręcznik, suszarkę. A ja miałam tylko kostium. I nie rozumiałam dlaczego.

To są rzeczy, które bolą. Obniżają poczucie własnej wartości. Na studiach musiałam się potwornie przykładać.

Piotr Gołębiewski: – Pierwsza rzecz: jak to jest, że wszyscy wszystko wiedzą, a ja, kurwa, nic. Wiedzą, jak się nazywa która nauczycielka. Gdzie się jaka lekcja odbywa, że mamy zastępstwo – a ja czekam pod klasą sam. No, dziwoląg. Na lekcjach rysowałem, z plasteliny sobie lepiłem albo gapiłem się w okno. I cały czas takie myśli: skoro wszyscy działają dobrze, to nie świat jest dziwny, tylko ja. Nie pasuję do świata.

Wojtek: – ADHD często towarzyszy dysgrafia, dyskalkulia. Na maturze z polskiego miałem mierny. Całe liceum to była średnia 2,1, 2,2. Gadanie na lekcji, patrzenie w sufit. Nie czerpałem ze szkoły. Ale ponieważ byłem dzieckiem dość urokliwym, inteligentnym, dużo rzeczy udawało mi się załatwić „bokiem”.

Oczywiście doktoratu bym nigdy nie napisał, gdyby nie farmakoterapia, struktura i sekretarka. Ja pisałem, ona sprawdzała. Strony, wątki, akapity pomieszane. Kretyńskie błędy ortograficzne, fleksyjne, pozjadane końcówki. Sam byłem przerażony, że tego nie zauważam.

Obroniłem się z wyróżnieniem.

Praca

Joanna Szczepkowska: – Przez ADHD wiele rzeczy w moim życiu się nie wydarzyło. Jeszcze w głębokiej komunie zadzwoniła reżyserka z Francji. Widziała mnie u Wajdy w „Kronice wypadków miłosnych”. Akurat obierałam włoszczyznę. Prosiła o CV, a ja się ucieszyłam, odłożyłam słuchawkę i? zapomniałam. Nie zapisałam adresu, numeru telefonu, nic. Wróciłam do obierania.

Często zamiast z ważnym reżyserem, u którego chciałabym zagrać, szłam na spotkanie z kimś innym, bo mnie zainteresowało. Ta racjonalna kalkulacja nie działa.

Wojtek: – Rafting. Ponton w rwącej górskiej rzece, bez kontroli, bez wioseł, z paniczną próbą łapania za jakieś gałęzie, które są po drodze. Ktoś zadzwoni, coś proponuje, a ja jestem impulsywny i się na wszystko zgadzam.

Wysiłek intelektualny mnie nudzi, więc go unikam. Chyba że muszę, wtedy się zmuszam. Dzięki Bogu, moi koledzy i koleżanki przypominają mi, że coś jest do zrobienia, a nie, że miałem zrobić. „Wojtek, epikryza”, „Wojtek, wpis do historii choroby”. Nieraz mi długopis do ręki wsadzają. I ja piszę. Ze 20 razy dziennie przychodzą.

Ale żeby ktoś tak robił, ludzie muszą mnie lubić.

Proszę osoby, które się ze mną umawiają, żeby mi rano przypomniały. Pacjenci przychodzą, znajdują mnie, przypominam sobie, że się umawiałem. Czasem używam czaru osobistego: bardzo czekałem na spotkanie z panią, ale coś bardzo ważnego mi w ostatniej chwili wypadło. Nauczyłem się ładnie kłamać.

Kalendarz? Ja w nim zapiszę 70 proc. swojej aktywności, a o 30 proc. zapomnę. Albo kalendarz zapodzieję. Jest jak nieszczelna kanalizacja i mając ADHD, trzeba się przede wszystkim nauczyć, co robić, kiedy to gówienko wycieknie. Prócz klinicystów, którzy ze mną pracują, i osób, które liznęły trochę ADHD, nikt nie wie.

Oczywiście jestem postrzegany jako osoba skrajnie chaotyczna, zapominająca, robiąca wszystko na ostatnią chwilę. Impulsywna. Ale usprawiedliwianie: bo ja mam ADHD, jest nieuczciwym postępowaniem. Masz ADHD, będziesz musiał się bardziej starać.

Kazimierz: – Muzycznie jest bardzo zdolna, słyszy, śpiewa bardzo czysto.

Marta: – Z poczuciem rytmu nigdy nie miałam problemu, ale z organizacją czasu w muzyce, utrzymaniem jednolitego pulsu, że jest wolniejszy, a potem znów szybszy. Walczyłam z tym naprawdę długo, ale wyćwiczyłam.

Kazimierz: – Są kłopoty z interpretacją, bo już trzeba pomyśleć, o czym to jest, a analiza dla osoby z ADHD to trudna sprawa. Ona potrzebuje bardzo dużo inspiracji. Atmosfery.

Marta: – Na przesłuchaniu do przedstawienia we Francji jest sto osób z całego świata. Wygrałam jeden konkurs, fajnie.

Kazimierz: – Tam musi być lepsza niż Francuzki. Ale jak po przedstawieniu poznaje dyrektora teatru, to nie przykłada do tego wagi. To ja się z nim umówię, pogadamy.

Piotr Gołębiewski: – 16 telefonów naraz, bo tyle mi się na biurku mieściło. Formularze porozkładane, telefony porozkręcane, zdiagnozowane, po kilka brałem na tacę, szedłem na lutowanie. Mój rekord to 60 naprawionych w ciągu jednego dnia. Norma była 16.

Szefowie zaczęli sprawdzać, jak to jest, że Gołębiewski robi dwa razy więcej niż reszta. Popatrzyli. Postanowili: wszyscy tak róbcie. Tylko że przy trzech rozkręconych myliły im się części, baterie, karty gwarancyjne. U mnie nigdy nie było pomyłki. Bo to było ciekawe. Coraz trudniejsze telefony, ciągle nowe.

Ale zaczęło się psuć w firmie. Ludzie przeciwko ludziom. Popadłem w depresję. Wtedy rozwiązali serwis. A że miałem już dosyć elektroniki, podjąłem pracę w budowlance jako instalator sieci teleinformatycznych. Nie miałem o tym pojęcia, ale już po miesiącu prowadziłem inwestycje. Sieci strukturalne nauczyłem się kłaść, instalować rzutniki, nagłośnienie. Prezes powiedział, że jestem killer sal konferencyjnych.

Ale też mi się znudziło. O trzy tygodnie przeciągnęła się wypłata i ani słowa wyjaśnienia, ani przepraszam.

Tu mnie przyjęli, bo znałem biurowiec, a to jest bardzo trudny obiekt. Zabezpieczenie techniczne struktury: wentylacja, klimatyzacja, generator, zasilanie 15kV, ale i wymiana żarówek.

Mamy często zgłoszenia telefoniczne, o których zapominam. Szefowie wiedzą. Ja w CV sobie wpisałem. Jesteśmy we dwóch na zmianie, to sobie przypominamy. Albo następnego dnia zgłoszą jeszcze raz i nikt nie robi z tego wielkiego halo. A nawet gdyby… Z dziesięć razy zmieniałem pracę i za każdym razem pracodawca namawiał mnie, żebym został.

Związki

Wojtek: – Dzięki Bogu żona jest psychiatrą. Na wady wynikające z objawów mam absolutne przyzwolenie. Wie, że krem do golenia może znaleźć w zamrażarce. Że przychodzę i rzucam kurtkę na podłogę. Jak ma dobry humor, to powiesi, a jak gorszy, to mi powie: powieś. Podnoszę i wieszam.

Wie, że jak mnie wysyła do sklepu po chleb, to na dworze przypomnę sobie, że mam coś wziąć z samochodu. A jak już jestem w aucie, to posłucham radia i zapomnę, że szedłem do sklepu. Wracam po godzinie, nie z chlebem, tylko z puszką piwa, bo akurat pomyślałem, że jest gorąco. Więc znów mnie wysyła. Wielokrotnie każdego tygodnia zapominam kupować rzeczy, nawet jak mi przypomina SMS-em.

Piotr Gołębiewski: – Psychiczne koszty: kogoś się zawiodło. Straty w ludziach. W sprzęcie nie mam strat, nawet jak samochód zostawiam na oścież otwarty. Tylko raz to się zdarzyło. Ale niezamknięty to często.

Kazimierz: – Jak się nic o ADHD nie wie, zachowanie takiej osoby wygląda, jakby cię olewała. A jak się kogoś takiego kocha, dba o niego, wszystko dzieli, trudno takie „lekceważenie” zrozumieć, zaakceptować i nie brać przeciwko sobie.

Marta: – On miał do mnie pretensje o te wszystkie rzeczy, które są objawami ADHD. Znowu nie dopilnowałaś rachunku, znów nie ma chleba, znów zapomniałaś zrobić pranie. Miałam zadzwonić, zapomniałam. O brak konsekwencji. Że niczego w życiu nie mogę zrobić porządnie. Krzyczałam na niego: przeczytaj sobie książkę o ADHD, naucz się mnie i przestań mnie o to obwiniać!

Kazimierz: – Każda sprzeczka może oznaczać pakowanie walizek i wychodzenie z domu. Ponieważ chaotycznie osiągają cel, bardzo łatwo rezygnują. A że bez wysiłku adaptują się do nowych warunków, poradzą sobie w innym miejscu. Raczej brak im skłonności do rutyny i stałości.

Marta: -Są kompulsywne w uprawianiu seksu. Często zmieniają partnerów.

Piotr Gołębiewski: – Piekło jest okropne, depresja co rok, dwa lata wraca. Piekło tu, w głowie. Za dużo myśli naraz. Jak film na przyspieszonych obrotach. I tylko w momencie dużej koncentracji na zadaniu ten młyn ustaje. Jak jest awaria. Fascynacja. Albo jak nie ma wyjścia, coś trzeba zrobić i to pochłania.

Joanna Szczepkowska: – Pani powiedziała, że chce pisać o ludziach spełnionych, ale wśród osób z ADHD jest wielu samobójców. Przepaść między potencjałem a możliwością jego realizacji budzi frustrację. Tak naprawdę to jest ogromne poczucie własnej niedoskonałości. Cierpienie. Gdybym nie zdała do szkoły teatralnej i gdyby moje życie aktorskie nie było tak barwne, to nie wiem, jaką byłabym osobą.

Wojtek: – Nie piekło, piekiełko. Tych objawów kretyńskich, tego gubienia, tej chaotyczności, impulsywności. Męczy mnie, klnę jak szewc, że co chwilę muszę wracać z pracy do domu 10 km po teczkę. Że w pokoju hotelowym po godzinie już nie mogę niczego znaleźć.

Ale piekłem by było, gdyby ktoś mi powiedział: ty jesteś jakiś jebnięty, że tak wracasz co chwila. Gdyby wyrzucił z pracy, bo zapomniałem teczki, albo gdybym na zapomnienie teczki reagował lękiem i nie potrafił tak ustawić relacji z ludźmi, żeby po tę teczkę pojechać. A to jest piekło deficytów w sposobie radzenia sobie. Piekło otoczenia. Same objawy to tylko piekiełko.

Wszelkie badania mówią o tym, że ADHD koreluje z uzależnieniami, z zachowaniami przestępczymi, z trudnościami z pracą, w związkach, z otyłością – to prawda, ale one są tylko czynnikiem ryzyka. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś wyrastał w akceptującym środowisku i rozwinął te powikłania. Powiem duże słowo: kluczem do zatrzymania tego jest miłość.

Sposoby

Wojtek: – Najczęściej jest tak, że przypomina mi żona albo organizer w telefonie. Wykształciłem sobie obsesyjną strategię pilnowania trzech najważniejszych w moim życiu rzeczy: telefonu komórkowego, kluczyków od samochodu i portfela. Kilkanaście razy dziennie klepię się po trzech kieszeniach – sprawdzam, czy mam je przy sobie. Klaśnięcie drzwi i kluczyki mają leżeć na szafce. Nadal przynajmniej raz w tygodniu rano ich szukam.

Kazimierz: – Po roku terapii poznawczo-behawioralnej jeździ samochodem, wie, jak dojechać i o której wyjść.

Marta: – Rano trzy budziki, żeby wstać.

Kazimierz: – Ona się uczy jak z czytanki, że jak się budzisz, to nie krzyczysz, tylko się uśmiechasz i robisz kawę.

Marta: – Mam iPodzika mojego. Nastawiam sobie: 12 minut. Start. I wchodzę pod prysznic. I już się nie zawieszam. Owszem, on sobie podzwoni ze dwie minuty, ale mam świadomość, że założony czas minął. Na zjedzenie śniadania sobie nastawiam czas. Na wszystkie poranne czynności. Dzień wcześniej, wieczorem, z kartką i z zegarkiem w ręku planuję i pilnuję. Bałam się mieć dzieci – jak ja ogarnę sprawy zawodowe i rodzinne?

Kazimierz: – Dziś, jak ma spotkanie albo pracę z nutami, może wziąć lek i na kilka godzin poprawić koncentrację.

Ale ja przejąłem odpowiedzialność za wszystkie decyzje papierkowo-finansowo-ZUS-owskie. Zainwestujmy w to albo kupmy tamten dom. Ona nie zrobi analizy rynku. To ja remontuję. Ja myślę o tym, że jakiś rachunek trzeba zapłacić. Jak ona ma datę koncertu, trzeba przypominać. Miesiąc wcześniej kupić bilety. Nie wymagam, żeby kontrolowała czas, bo to jest trudne. Na terapii uczy się pracować z kalendarzem.

Raczej ja gotuję, robię zakupy, ale to też się zmienia. Ona na końcu dnia rozumie, że to działa, bo ja jestem. Są ludzie, którzy mają w charakterze silną potrzebę opiekowania się drugą osobą, i wtedy to działa.

Joanna Szczepkowska: – Po lekach mogę zapłacić rachunki, ale nie mogłabym napisać wiersza. Bez leków ten stół jest samotny, a na lekach stół to stół.

Gdyby ktoś mi powiedział, że jest sposób, który zabierze mi zalety i wady wynikające z dekoncentracji uwagi, nie oddałabym. To jest moja twórczość i moje życie. Każdy jest jakiś.

Rozmowa z Moniką Szaniawską, psycholog z II Kliniki Psychiatrycznej Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego

Strategia pięciominutowych puzzli

Diagnoza ADHD u dorosłych jest trudniejsza niż u dzieci?

– Tak, bo kryteria, które mamy, są pisane dla 7-letnich chłopców. Trwają prace, by zdefiniować je dla osób dorosłych. Naukowcy się spierają, jak dużo ma być kryteriów związanych z impulsywnością i nadruchliwością – bo z nich się najbardziej i najszybciej wyrasta, a ile ma dotyczyć zaburzeń koncentracji uwagi.

Najlepszą metodą diagnozowania jest wywiad, ale ona jest bardzo subiektywna, więc powinien być wykonywany przez doświadczonego specjalistę. „Jak często masz kłopot z dopracowaniem szczegółów jakiegoś zadania?” – ktoś, kto jest perfekcjonistą, powie: często mam z tym kłopot. A jak ktoś ma za nisko postawioną poprzeczkę, mówi: nie mam z tym problemów.

Dzieci mają podobne zakresy obowiązków, dorosłych już trudno tak porównywać, bo każdy ma do wykonania inne zadania.

Do tego bardzo wiele osób chce mieć ADHD. Ono jest postrzegane jako bycie ciekawym, bardziej kreatywnym, odważnym.

A bardziej jednoznacznych metod diagnozowania nie ma?

– Nie ma żadnego obiektywnego badania medycznego, psychologicznego czy neuropsychologicznego, które mogłoby jednoznacznie stwierdzić lub wykluczyć objawy ADHD.

Czyli gdzie jest granica między zaburzeniem a normą?

– Jeśli pomimo stałego poziomu jakiejś cechy (inteligencji, wyobraźni przestrzennej, matematycznej, zdolności plastycznych, sportowych) ktoś – z powodu zaburzonej koncentracji uwagi, nadruchliwości lub impulsywności – nie jest w stanie ze swoich talentów korzystać. Cierpi z tego powodu on albo jego otoczenie.

Ale są leki, może wystarczy je brać i po ADHD?

– Same leki nie wystarczą. W wieku dorosłym ADHD jest zaburzeniem nieuleczalnym. Można jednak poprawiać jakość życia, ale do tego potrzebna jest silna motywacja. Osoby z ADHD wykonujące pracę, która jest ich pasją, funkcjonują lepiej.

Oprócz leków co pomaga?

– Regularny wysiłek fizyczny podnosi koncentrację: bieganie, medytacja, joga, sztuki walki.

Psychoterapia? Na czym skoncentrowana?

– Praca z osobami z ADHD polega w dużej mierze na tym, żeby wytworzyć strategie kompensujące objawy. Uczą się korzystać z kalendarza, tworzenia list zadań. Ale nie tak, że ktoś zanotował, że ma zadzwonić, ale już nie zapisał, do kogo i pod jaki numer. Albo zapisał numer, ale bez nazwiska, i teraz ma siedem karteczek z cyferkami.

Osobom z ADHD łatwiej jest wkroczyć w coś nowego, niż dokończyć, co rozpoczęły. Trzeba się więc świadomie nauczyć wyhamowywać swoją aktywność – pomagają w tym timery, przypominajki. Nastawiam na 15 minut i nie wstaję od pracy, nim nie zadzwoni. Nauczyć się: jeśli coś jest dla ciebie trudne, zrób to od razu. Nie odkładaj.

Oni z kartką uczą się planować poranek z 5-minutowych puzzli. Kolejność i czas: śniadanie, łazienka, wybór ubrania. Tworzenia strategii dzielenia zadań na etapy możliwe do ogarnięcia realnym zakresem uwagi. ADHD jest dziedziczne, więc często dziecko było wychowywane przez osobę, która sama ma kłopoty z organizacją. Jak się ma świadomość swojego deficytu, wiele rzeczy można wytrenować. Po jakimś czasie to przejdzie w nawyk, ale to jest dużo trudniejsze.

Jeden z bohaterów mojego tekstu powiedział, że nie jest w stanie powiesić prania. Żona spekulowała, że tych reguł jest widocznie za dużo, bo trzeba strzepnąć, rozprostować, powiesić skarpeteczka przy skarpeteczce, żeby powietrze krążyło. On powiedział, że wielu rzeczy może się nauczyć, ale wieszania prania nie wytrzyma.

– Nie można walczyć z całym światem. Trzeba zdecydować, które sprawy są dla ciebie ważne na tyle, że będziesz nad nimi pracował i przypominał sobie, że warto poświęcać na nie czas i energię, a które odpuścisz, łącznie ze wszystkimi tego konsekwencjami. Można przeżyć bez wieszania prania.

Kupić sobie pralkę z suszarką albo ustalić z żoną podział domowych obowiązków.

– Ale takich strategii radzenia sobie z sytuacja, budowania grupy wsparcia, ludzie z ADHD najczęściej muszą się świadomie nauczyć. Oni często mają tylko jakieś niezrozumiałe dla siebie poczucie defektu. Są inteligentni, ale widzą, że inni mają lepsze stopnie, i po serii złych doświadczeń, np. szkolnych, wyciągają wniosek: widocznie te jedynki mi się należą – idą w depresję. Inni w lęk i wycofanie: pewnie mi się nie uda, więc nie ma co zaczynać. Trzecia droga to złość i agresja: to nie ja jestem zły, tylko świat mnie źle traktuje.

W dzisiejszych czasach chyba łatwiej się żyje z ADHD? Są urządzenia techniczne, które mogą ułatwiać życie z tym zaburzeniem. Tryb życia jest szybszy, bardziej powierzchowny.

– Nie sądzę. Trudno jest odnieść sukces komuś, kto nie zwraca uwagi na szczegóły, nie jest w stanie wytrwać długo w jakiejś czynności, zaplanować swojej aktywności. Komu trudno jest utrzymać uwagę na tym, co mówi druga osoba, bo ma tak silną potrzebę, żeby powiedzieć swoje. Kto ciągle szuka, zapomina, co ma do wykonania, kto nie jest w stanie wysiedzieć w miejscu. ADHD to wiatr, który wieje w oczy. Ale z drugiej strony można zbudować z tego motor, który będzie pchał.

ROZMAWIAŁA Magdalena Szwarc

 

Wykwintne życie w kredycie

DUŻY FORMAT nr 32  z dnia 14/08/2006, str. 10

Szamoczą się z kredytami. Ale gdyby nie kredyt, nie mieliby nic

Ania i Bartek: Kredyt daje nam wolność

Wchodzą po drewnianych dechach przez wybity w ścianie otwór. Kierownik budowy prowadzi ich na piąte piętro. Kurz. Wilgotny zapach betonu. Cisza, bo to sobota. Nikt nie pracuje.

Anię od rana mdli. Jest w ciąży.

Idą przez kuchnię przyszłych sąsiadów spod piętnastki, salonem tych spod dwudziestki. Ciemno. Nie ma okien. Przedpokój lokalu 12? A może to łazienka? Bartek schyla się, by nie uderzyć głową w pustak wystający ze ściany.

Chcą zobaczyć lokal narożny, na drugim piętrze. 52 metry.

Jest.

Jasne, północno-zachodnie mieszkanie. Okna na dwie strony. Duży salon z balkonem i ścianą kuchenną. Mały pokój – dla nadchodzącej Melki. Jeszcze łazienka i przedpokoik.

Najlepsze spośród tych, które widzieli.

Od trzeciego piętra lokale są tańsze.

Będzie winda.

Idą zobaczyć.

A jeśliby wejść jeszcze wyżej, to nie byłoby widoku okno w okno z sąsiadami, tylko klimat jak „dachy Paryża”.

Tymczasowy dach, po którym chodzą, to przyszła podłoga ich mieszkania. Nad nimi powstanie jeszcze jedno piętro i poddasze.

Jest kwiecień 2002 roku. Jedyne zmartwienie państwa Jedlińskich to kredyt. Rok wcześniej go nie dostali. A byli w lepszej sytuacji finansowej. Bartek pracował w firmie międzynarodowej. Miał dobre dochody. Ania w instytucie. Nie byli małżeństwem, a takim wtedy w ogóle nie dawali. Zdolność kredytową Bartka pani w banku wyliczyła na połowę takiego mieszkania.

Teraz mają 25 proc. wkładu własnego, ale Bartek robi doktorat, więc jego stypendium w rozumieniu banku w ogóle nie jest dochodem. Ania ma część pensji z umowy o pracę, a część z grantu europejskiego, co też jest kłopotliwe do udokumentowania.

Z kredytem bujają się do lipca. Wynajmują mieszkanie. Od kilku lat. Płacą 1100 zł miesięcznie. Tyle chcieliby przeznaczyć na ratę. Kredyt najlepiej na dziesięć lat.

Bank jednak wie lepiej. Kredyt weźmie sama Ania, by nie mieć Bartka na utrzymaniu. Oprocentowanie – 5,75 proc. – to standard w tamtych czasach. A to oznacza 25-letni kredyt i ratę w wysokości ok. 600-700 zł.

Biorą.

Klucze mają dostać na jesieni.

Oboje są fizykami. Dziś mają po 31 lat.

Ania robi doktorat – bada lasery emitujące promieniowanie podczerwone. Bartek jest „IT – wszystko”. Menedżer, security officer, helpdesk, do niedawna też programista. Dziś pracuje w firmie zajmującej się zarządzaniem tymczasowym. Taki desant usprawniający działanie firmy.

Listopad 2002. Dwa tygodnie po terminie, a Melka nie może się zdecydować, by przyjść na świat. Przyjeżdżają na budowę pobiegać po schodach. Pomaga.

Klucze dostają w styczniu.

Nie biorą kredytu na urządzenie mieszkania. Nawet nie przychodzi im to do głowy. Mają trochę oszczędności. Zlecają wykonanie łazienki i kładą panele. W gładzeniu i malowaniu ścian pomagają rodzice.

Sami projektują łaciatą kuchnię. Z kartką w ręku i katalogiem, między karmieniem Meli a przewijaniem, rysują, w której szufladzie plastikowe sitka i pudełka na żywność (drugiej od góry, bliżej lodówki), w której talerze (żeby się nie schylać), a gdzie garnki (koło kuchenki). Stolarz początkowo jest przerażony, ale jak wykona zlecenie, przyzna im rację. Fajnie wyszło. Kupują lodówkę i kuchenkę. Szafę.

Tyle potrzebują, by się przeprowadzić. Resztę dokupują systematycznie przez dwa lata. Z tych bieżących dochodów, o których bank uznał, że ich nie mają.

Na pralkę czekają pół roku. Dżinsy i kurtki wożą do rodziców. Lżejsze rzeczy Ania pierze ręcznie, co jej kręgosłup pamięta do dzisiaj. Na zmywarkę odkładają trzy miesiące. Pod koniec każdego miesiąca sprawdzają, ile im zostało. Dokładnie czytają oferty. Porównują ceny. Twierdzą, że wbrew powszechnemu przekonaniu urządzenie mieszkania nie jest drogie. Wystarczy 1-2 tys. zł miesięcznie.

Na jesieni 2003 roku się pobierają. Rok później rodzi się brat Meli – Fifi.

Jedlińscy nie oglądają wiadomości, bo są nudne. – Jakie znaczenie dla naszego życia ma to, że pani Beger dostała pierwszą dwóję na studiach? – pytają retorycznie.

A co ma znaczenie?

Na przykład powstanie najmniejszego samochodu świata. On oczywiście nie jest widoczny gołym okiem. Ma koła z fulerenów (to takie piłki z 60 atomów węgla). To idealny środek transportu w nanofabrykach. Tłumaczą mi jak dziecku, że to takie fabryki, które będą budowały różne przedmioty, atom po atomie. Ktoś rzuci garść nanofabryk na podłogę i z cząsteczek wychwytywanych z powietrza powstanie krzesło. Na naszych oczach. – OK, dziś to science fiction, ale za sto, może za pięćdziesiąt lat? Już się wpuszcza do krwiobiegu mikroroboty, które udrażniają żyły – zapewnia Bartek.

Na początku tego roku w życiu państwa Jedlińskich następuje seria ważnych zdarzeń. Ważący 105 kg Bartek zaczyna się odchudzać. Ma dość zadyszki, podwyższonego ciśnienia i opiętych ciuchów. Dojrzał do zmiany. Podchodzi do zagadnienia profesjonalnie i inwestuje w dietetyczkę, która na podstawie tego, co Bartek lubi jeść, przygotowuje zbilansowaną dietę. Każdy kilogram, który traci na wadze, odkłada się jednym punktem zwyżki na jego poczuciu własnej wartości.

Coraz więcej mu się chce. Ma nowe pomysły. To, co dotychczas wydawało mu się nieosiągalne, stopniowo staje się rzeczywistością.

W okolicy 95. kilograma decydują się zawalczyć z kredytem. Od pół roku to odkładali. Bo Fifi maleńki. Bo praca. Bo nie ma czasu. Przez cztery lata spłacania oprocentowanie na rynku spadło, a oni więcej zarabiają. Zamarzył im się dom, więc chcą jak najszybciej spłacić mieszkanie i wziąć nowy kredyt.

Bartek po wyjściu od doradcy finansowego dzwoni do Ani. – Wydłużamy okres kredytowania.

Nie jest zaskoczona. Jej stosunek do kredytów zaczął się zmieniać półtora roku temu, po spotkaniu z dziewczyną, która wszystko kupuje na kredyt. – Potrzebuję lodówki, to ją kupuję. W najgorszym wypadku mi ją zabiorą. Przecież głowy nie urwą – mówiła.

Jak doradca przedstawił ich sytuację?

Jeśli w tej chwili kredyty we frankach oprocentowane są na poziomie 2,5 proc. (na taki zmienią, zamiast 5,75 proc. w dolarach), a na funduszach inwestycyjnych można zarobić 10 proc., to nie warto wcześniej spłacać kredytu. Lepiej obracać tymi pieniędzmi, które zaoszczędzą na zmniejszeniu miesięcznej raty.

Są naukowcami, liczby ich przekonują.

Oczywiście 10 proc. zysku na funduszach nikt nie zagwarantuje. – Ale ryzykiem jest życie – mówią. Mogliby zaplanować mniejszy zysk i ponieść mniejsze ryzyko.

A co się stanie, jeśli plan się nie powiedzie? Załamanie gospodarki? Zdaniem Bartka najgorsze, co może nas tutaj spotkać, to wystąpienie z Unii Europejskiej. Uważa, że Giertych, Lepper i Kaczyńscy kompletnie nie rozumieją, jak działa gospodarka. – Rozwój będzie wolniejszy, niż mógłby być, inne kraje regionu nas wyprzedzą i to będzie zasługa tych panów, ale nic strasznego się nie stanie. Przedsiębiorcy sobie poradzą – twierdzi Bartek.

Po zabiegu refinansowania rata kredytu spadła do 350 zł. Nie można więc mówić o strasznym obciążeniu, nawet na 30 lat. Owszem, na 5 lat zobowiązali się wpłacać na fundusz po 1000 zł miesięcznie.

Mają też oszczędności, które pozwoliłyby im przeżyć pół roku bez pracy. To Ani daje poczucie bezpieczeństwa. Rozważają jednak – za te pieniądze – kupno samochodu.

Na mieszkaniu i tak zarobili już dwa razy.

Po pierwsze, na różnicy kursowej. Kredyt wzięli w dolarach, których wartość później spadła, a więc mniej złotówek są winni bankowi. O 25 tysięcy. Oczywiście nikt nie jest w stanie przewidzieć, czy przez 30 lat sytuacja się nie odwróci. I ile razy.

Po drugie, wartość ich mieszkania wzrosła. Dziś jest zadłużone tylko w 1/3 swojej rynkowej wartości.

Do tego uświadamiają sobie, że wraz ze wzrostem dochodów zwiększa się ich zdolność kredytowa. Mogą więc zaciągnąć kolejny kredyt na budowę domu. I zrobią to, jak tylko znajdą odpowiedni kawałek ziemi. – Kredyt daje nam wolność – mówią.

Bartek waży dziś 80,5 kg. Lubi nową, zdrowo zbilansowaną dietę.

Bank śledzi drogie hobby

Bankowość polska wie o nas więcej, niż się pozornie wydaje.

Co się dzieje z wnioskiem kredytowym za szybką bankowego okienka? Najpierw sprawdzają nas w bazach danych. Zaczynają od dokumentów – czy niekradzione.

Potem Biuro Informacji Kredytowej (BIK). Działa 4,5 roku. Wszystkie banki raportują tam przebieg każdego z kredytów, którego udzieliły. Na mieszkanie, samochód, nawet na żelazko z supermarketu. Także kredyt gotówkowy czy odnawialny przy rachunku. Karty kredytowe.

Bank, rozpatrując nasz wniosek, dostaje w tabelce: stan zadłużenia, wysokość każdej raty, regularność spłacania (regularnie, nieregularnie, windykacja, egzekucja). Figurują tam wszelkie zmiany warunków umowy, zawieszenia spłat. Są też dane o wszystkich złożonych wnioskach kredytowych i decyzjach banków w tych sprawach. Jeśli trzy odmówiły ci pożyczki, czwarty zastanowi się, dlaczego.

Niżej to samo o kredytach już spłaconych.

Każdy z nas może się dowiedzieć, co BIK o nim wie. Mamy prawo nie zgodzić się na przetwarzanie naszych danych starszych niż pięć lat.

Dziś w BIK-u zarejestrowanych jest 14 mln obywateli. 642 tysiące osób (4,5 proc. tej populacji) spóźnia się ze spłatą powyżej 90 dni. W tym 418 tysięcy osób ma status windykacji lub egzekucji.

Rozpatrując wniosek kredytowy, bank ma też dostęp do danych Biura Informacji Gospodarczej (BIG). Zalegasz za komórkę? Nie płacisz za prąd? Wystawca faktury, nim wpisze do BIG-u, ma obowiązek cię o tym uprzedzić.

Każdy bank prowadzi też własne bazy danych. W niektórych – niemalże online – opracowuje się informacje o wnioskach podobnych. To samo nazwisko, adres, data urodzenia, a inne dochody? W trzech wnioskach zaświadczenia z trzech różnych miejsc pracy? Mamy cię, bratku!

Nie miej też złudzeń, że w razie wątpliwości bank nie przejrzy wydatków z karty. Gdzie? Za co płaciłeś? Tak wykryje na przykład drogie hobby, jeśli zadeklarowałeś, że na utrzymanie wydajesz podejrzanie niskie kwoty.

Dzięki temu systemowi mamy dziś kredyty „na dowód”. Nie zarejestrowano cię jako klienta kłopotliwego – udzielą ci go od ręki. Odmowę kredytu dostanie dziś 5,8 proc. osób w wieku produkcyjnym.

– Czasem biorę kredyt, mimo że mógłbym kupić za gotówkę. Tylko po to, by znaleźć się w bazie danych banku. Dzięki temu za jakiś czas, jak będę potrzebował większego kredytu, będę dla banku klientem wiarygodnym – zaproponuje mi lepsze warunki, nie będzie oczekiwał sterty dokumentów. Dla osoby prowadzącej działalność gospodarczą to ważne ułatwienie – mówi Michał Macierzyński z Bankier.pl.

Edyta i Arek: Dzisiaj ty płacisz

Wchodzi do kuchni. Stawia siatki. W zlewie sterta brudnych naczyń.

A mąż gdzie? Rozgląda się.

Przed telewizorem.

Zazwyczaj spokojna, teraz się na niego wydziera. Nie, nie o naczynia – to bzdury. Raczej, żeby się wyładować, wykrzyczeć.

Zapłaciła dziś ratę kredytu mieszkaniowego – 1400 zł – i trzy inne raty kredytów – łącznie ponad 60 proc. pensji. A na wystawie były takie śliczne czółenka. Nawet nie przymierzyła.

Lęk związany z kredytami nasila się u Edyty tuż przed wypłatą. Boi się, że nie da rady czegoś zapłacić. Gdy pojawiają się nieprzewidziane wydatki: dentysta, dodatkowe ubezpieczenie, konieczny wyjazd – zdarza jej się budzić w nocy i zastanawiać, co zrobić. Ma jednak opracowane sposoby jego redukcji.

Po pierwsze, codzienne bieganie w pobliskim parku i ćwiczenia w fitness clubie.

Po drugie, nieustannie się rozwija zawodowo. Ma 34 lata, ukończone studia magisterskie i dwa kierunki studiów podyplomowych. W październiku chce rozpocząć kolejny.

Po trzecie, koncentruje się na zadaniach w pracy i nie myśli o kredycie.

Po czwarte, wyobraża sobie, jak będzie wspaniale w nowym mieszkaniu. Jak je urządzi. Biega (przez park) na budowę oglądać pnące się mury nowego bloku. Utwierdza się w przekonaniu, że to dobra inwestycja. Bo blisko centrum, bo blisko parku, bo na drugim piętrze.

I po piąte wreszcie – dziecko. W dużym, 75-metrowym mieszkaniu będą mogli zaprosić je do swojej rodziny.

Ale po kolei.

W 1998 roku się pobierają. Na kredyt. A właściwie na pożyczkę z kasy zapomogowo-pożyczkowej pracowników banku, w którym pracuje Edyta.

Po roku chcą kupić mieszkanie. Do remontu.

Znajdują strych w starej kamienicy. Ze skosami. Bez łazienki. Bez ogrzewania.

Duszno. Edyta otwiera okno. Zostaje jej w ręku.

30 m kw. za 50 tysięcy złotych.

Arek nie znosi kredytów. Traktuje je jak zło konieczne. Prowadząc własną firmę budowlaną, posiłkuje się co najwyżej kredytem obrotowym.

Ale decydują się.

W kredycie na 6 lat i 80 proc. wartości.

Edyta też ma obawy. Jej siostra na wszystko potrafi odłożyć. Bo pieniądze to trzeba szanować, uciułać, nazbierać razem z mężem i wtedy dopiero wydawać. Edyta tego nie potrafi. Bierze kredyty gotówkowe.

Pierwszy inwestuje w łazienkę – od wanny, płytek, rurek, przez armaturę po ręczniki. Wymienia okna.

Drugi – dokupuje sąsiadujące pomieszczenie: powstaje sypialnia, a mieszkanie powiększa się o 20 metrów. Robi kominek. Ogrzewanie.

Kredyty systematyzują Edycie życie. Jak ma ratę, datę, to spłaca. Skończy jeden, odpocznie dwa-trzy miesiące i już za nią chodzi myśl, żeby wziąć następny. – To jak nałóg – żartuje. Stara się, by jednorazowo nie był on większy od jej rocznych dochodów. Miesięczna rata jednego kredytu – 400 zł.

Trzeci kredyt przeznacza na remont kuchni. W międzyczasie jeszcze jeden na kupno mebli. W ciągu sześciu lat inwestują 50 tys. zł.

I jeszcze jeden. Na studia podyplomowe.

Biegając codziennie przez park, Edyta zauważa, że powstaje nieopodal nowa inwestycja. Prawdziwe mieszkania dla rodzin z dziećmi. Z balkonami. Przynosi do domu plany.

Arek marzy o kawałku ziemi i domku za miastem. – Nie będziemy brać pod uwagę takiej inwestycji – decyduje. Ma na myśli 30 lat spłacania i 250 tys. długu. Ma niższą niż ona zdolność kredytową.

Edyta odpuszcza temat mieszkania.

Na dwa miesiące.

Kilka razy mija drzwi banku, zanim zdecyduje się wejść. Chce wiedzieć, czy przy jej zarobkach może sama dostać kredyt. Tak. Musi tylko przeprowadzić rozdzielność majątkową.

Myśleli o tym już wcześniej. Bo nigdy nie mieli wspólnej kasy. On inwestował w firmę i płacił rachunki. Ona spłacała kredyty i robiła zakupy – samo tak wyszło.

Jak jadą na zakupy i w portfelu pusto, mówi: „Dzisiaj ty płacisz”. Nie poprosiłaby go o kupno sukienki czy garsonki, ale na normalne życie codzienne? Na ratę? No problem.

On robi tak samo.

Więc co, jeśli nie pieniądze stanowi „my” tego związku?

To, że lubią ze sobą spędzać czas. Dużo rozmawiają. Razem rano biegają. Doskonale wiedzą, że mogą siebie stracić, i robią wszystko, by tak się nie stało.

Pieniądze są gdzieś obok. Nie dotyczą sedna – tego, co dzieje się między nimi.

Edyta nie chce niczego robić wbrew woli męża, nie chce też go do niczego zmuszać. Jak jej się noga powinie, będzie miał pełne prawo powiedzieć – sama brałaś, radź sobie.

Wszyscy ją jednak namawiają na nowy kredyt. Rodzice, nawet 77-letnia babcia.

Ma też zabezpieczenia. Od dziesięciu lat odkłada na fundusz emerytalny – w razie kłopotów może go zlikwidować i zmniejszyć raty. Dostała też pakiet akcji.

Z czasem Arek przekonuje się do pomysłu Edyty. – Może pójdziemy obejrzeć to mieszkanie – proponuje znienacka. Podoba mu się. W razie kłopotów pomoże jej spłacać raty. Wiele rzeczy w mieszkaniu zrobi sam.

W sierpniu ubiegłego roku w ciągu dwóch dni Edyta dostaje kredyt. Przewidywany termin oddania inwestycji – listopad 2006.

Dnia, kiedy ma 64 lata i płaci ostatnią ratę, w ogóle sobie nie wyobraża. Ten kredyt jest dla niej nie do ogarnięcia. Raczej myśli, że sprzedadzą mieszkanie na strychu i połowę zainwestują w urządzenie, a połowę w spłacanie nowego.

Za półtora roku spłaci wszystkie inne zaciągnięte kredyty gotówkowe – będzie więcej pieniędzy.

W jednej z chwil zwątpienia rozgląda się po ich pierwszym, spłaconym już mieszkanku pod skosami. Jej półki. Jej kanapa. Jej dywan. Pięknie. Jest u siebie. – Gdyby nie kredyty, tobym tego wszystkiego nie miała. Nic bym nie miała!

Bank ufa nauczycielowi

Scoring wygląda jak system zapadni w filmach przygodowych. To sposób na określenie wiarygodności klienta. Wsadzają go do rury. Enter.

Automatyczny system pytań i odpowiedzi błyskawicznie uruchamia odpowiednie zapadki, kierując cię we właściwą stronę. Jeśli korzystałeś już z usług banku – scoring behawioralny – analiza zachowań z przeszłości. „Czy klient brał kredyt?”. Nie – w lewo. Tak – w prawo. „Opóźnienia”. Zero – lewo. Tyle tuneli, ile opóźnień – kierują cię do właściwego. „Jak często wpada w debet?”, „Przekracza saldo debetowe?”, „Czy miał depozyty?”. Znów wybór. „W jakiej wysokości?”. „Jak zmieniały się wpływy?”.

Jeśli bank widzi cię pierwszy raz w życiu, w BIK-u i innych bazach danych też o tobie nie słyszeli – przeprowadza się scoring aplikacyjny na podstawie danych statystycznych.

Wiek. Stan cywilny. Wykształcenie. Zawód. Czy ma samochód? Czy ma dzieci?

Kilkanaście pytań na każdej zjeżdżalni. Każda odpowiedź jest punktowana, byś na koniec wpadł do jednej z setki szuflad z napisem z serii „zaproponować dwukrotne zwiększenie limitu”. Albo preferencyjne oprocentowanie. Albo podwyższone. Tak dzieli się klientów: od najsłabszych do najlepszych.

W przypadku firm wypracowano model przewidywania przyszłości. Na podstawie obrotów, dotychczasowych dochodów, biznesplanu itp. bank ocenia, jakie są szanse powodzenia przedsięwzięcia, w które ma zainwestować.

W przypadku klientów indywidualnych bank przyszłości nie przewiduje. Jak miałby to zrobić? Pytać młodego człowieka, który w pierwszej pracy przychodzi po kredyt mieszkaniowy na 30 lat, jakie miał oceny na studiach? Czy jest rozrzutny? Ile chce mieć dzieci? Jakich środków antykoncepcyjnych używa? Nie robi testów psychologicznych, by ocenić szansę powodzenia w obranym zawodzie. Nie bada inteligencji.

Wróży z fusów?

Opiera się na tym, co zdarzyło się w przeszłości ludziom do nas podobnym. Przez lata w każdym banku wypracowany został obraz zachowań Polaków. Prawdziwy, bo oparty na faktach, a nie deklaracjach.

Każdy lekarz, który zalega ze swoją ratą, wpływa na zaniżenie średniej dla lekarzy. Każdy wojskowy, który ratę wpłaca w terminie, podwyższa statystykę dla swojej grupy zawodowej.

Kobiety spłacają kredyty lepiej czy mężczyźni? Ze względu na zakaz dyskryminacji banki nie wprowadzają tej cechy do swoich tablic scoringowych. Zaklinają się, że nie.

Wśród najgorzej spłacających są przedstawiciele handlowi. Bank nie spekuluje, dlaczego. Po prostu tak jest. Ostrożnie podchodzi się do zawodów rzadkich, jak piłkarze, aktorzy, pisarze. Obserwacji jest na tyle mało, że wyciąganie ogólnych wniosków nie ma sensu.

Wśród najlepiej spłacających są zawody zaufania publicznego: prawnicy, nauczyciele. Paradoksalnie, nie można tego powiedzieć o politykach. Po przegranych wyborach często nie mogą znaleźć innej pracy.

Tabele scoringowe, czyli punkty za określone cechy, to jedne z najpilniej strzeżonych tajemnic banku. Znane w centrali nie więcej niż kilku osobom. Nawet inspekcja nadzoru bankowego nie upiera się, by je zobaczyć. To element konkurencji między bankami.

Martwić się jednak nie należy, bo nawet najgorsza ocena wiarygodności klienta nie wyklucza go z kredytowania tak długo, jak długo zarabia. Oczywiście bank będzie żądał większej liczby zabezpieczeń, poręczycieli, udzieli kredyt w niższej wysokości albo podwyższy oprocentowanie. Raczej nie odmówi.

Marta i Piotr: Weźmy melona i gorgonzolę

Upał. Marta zagląda do szafy. Kupiłaby kilka T-shirtów. Niby nie wydatek, ale przy sześciu czy ośmiu robi się duża kwota. Poczeka do następnego miesiąca.

Trochę ją to boli.

Najgorzej jest wtedy, gdy po zapłaceniu kredytów, rachunków, wszystkich kosztów stałych pod koniec miesiąca na koncie nie zostaje ci nic albo wręcz 500 zł debetu. Przy obciążeniu kredytowym rzędu 5 tys. złotych miesięcznie.

Tylko Zuzia, ich córeczka, się nie martwi. Ma 2,5 roku. – Jej nasza mikrorestrukturyzacja nie dotyczy.

Ich wspaniały czas to przełom wieków.

Rok 1999 – ślub. Rok 2000 – własne mieszkanie. 49 metrów kwadratowych betonowej podłogi, ściany, zapełnione otwory – okienne i drzwiowe.

Marta jeszcze studiuje, Piotr właśnie dostaje pierwszą pracę.

Nawet przez chwilę rozważają, czy na początek nie wystarczą im panele, materac, jedna szafa i zlew.

Nie wystarczą.

Wolą wziąć pożyczkę hipoteczną. Pod zastaw mieszkania.

Wybór mają niewielki, bo Piotr ma nieuregulowaną służbę wojskową. Tylko jeden bank decyduje się pożyczyć mu pieniądze. Na stosunkowo wysoki procent.

– Kiedy już zainwestujesz pieniądze, płacisz drugą, trzecią ratę, świadomość kredytu znika. Jak rachunek za prąd, za telefon. Nie myślisz o tym – mówi Marta.

Urządzanie się zajmuje im pół roku. Pochłania najpierw 40, potem kolejne 40 tysięcy zł. Kredyt jest na dziesięć lat, więc praktycznie go nie odczuwają. Rata miesięczna to tyle, ile pierwsza pensja Marty w doraźnym miejscu pracy – call centre. Tym bardziej że Piotr zmienia firmę. To dla niego awans, również finansowy. Służbowy samochód.

Marta zaczyna pracować w swoim wymarzonym miejscu. Wydaje im się, że tak już będzie zawsze.

On od zawsze wiedział, że chce pracować w sprzedaży. Skończył ekonomię. Dziś jest szefem działu klientów kluczowych, odpowiada za biznes z sieciami handlu zagranicznego (Tesco, Carrefour, Cash & Carry) w polskim oddziale jednego ze światowych koncernów spożywczych. Optymista, nastawiony na cel, nie na kłopoty i serię planów awaryjnych.

Ona skończyła biologię. Prowadzi badania kliniczne poprzedzające wprowadzenie na rynek nowych leków.

Mają po 31 lat.

Jesień 2003 roku to czas przełomu. Marta jest w piątym miesiącu ciąży. Na zwolnieniu lekarskim. Jej umowa z firmą kończy się za pół roku.

Piotr z dnia na dzień traci pracę. Czym my teraz będziemy jeździć? – to pierwsza myśl. Szuka nowej. Wysyła oferty, chodzi na rozmowy. Czeka.

Mijają tygodnie. – A może powinieneś zmniejszyć oczekiwania – Marta zaczyna dawać mu rady. – Nie myśl o tym, ja to wszystko załatwię – uspokaja ją. Łatwo powiedzieć. Tym bardziej że on, zwykle dość zamknięty w sobie, zbyt często odmalowuje sytuację w różowych barwach. Stresuje się.

Żyją z jej pensji i oszczędności. To jedyny okres w ich życiu, kiedy je mają. Robią też debet, który będą musieli spłacić.

Po trzech miesiącach Piotr znajduje pracę. Miesiąc później rodzi się Zuzia.

Wbrew wcześniejszym planom Marta postanawia wrócić do pracy. Do opieki nad wnuczką ściągają mamę. Przez pięć dni w tygodniu mieszkają razem.

Ich apetyt rośnie w miarę jedzenia.

Im więcej zarabiasz, tym szybciej pojawiają się nowe potrzeby. To dzieje się niezauważalnie. Naturalnie. Wydatki są pochodną dochodów. W jakimś momencie okazuje się, że jabłka już nie wystarczą. Może mango? Weźmy melona. Coraz częściej sięgasz po produkty luksusowe. Gouda Krasnystaw zamienia się w westberga, parmezan, mozzarellę. Pojawiają się dor blu, gorgonzola, camembert. Wykwintne. Pleśniowe. Już nie 20, ale 40, 50, 75 zł za kilogram.

Marta uwielbia eksperymentować w kuchni.

Długo kupują polską fetę. Po wakacjach na Krecie grecka jest o niebo lepsza. Można ją u nas kupić. Raz kupujesz tę, raz tamtą. Potem spostrzegasz, że już tylko grecką. Cztery razy droższą.

Piotr awansuje.

Polędwica sopocka nie jest zła, ale na pewno lepsza jest bez konserwantów. A że o połowę droższa? Przestajesz kupować mięso i wędliny w supermarkecie.

Na studiach żyją za 1000 zł. Wino hiszpańskie w kartonie sprawia im frajdę od wielkiego dzwonu. Dziś kolacja bez winnego trunku w okolicy 25-30 zł za butelkę to już nie bardzo. Musi być w domu zapas.

W jakimś momencie nie patrzysz już na ceny. W jakimś stajesz się lojalny wobec marek. Stosunek ceny do jakości – mówisz sobie.

Piotr śmieje się sam z siebie, kiedy w supermarkecie „złapie” się na tzw. przydasia. Tabletki do zmywarki „25 proc. gratis” w koszyku, choć w domu jest zapas. Pułapki, które sam zastawia. Ekspozycja na końcu regału. Stojaki. Stoiska. To wszystko działa.

Samo się dzieje.

W czerwcu 2004 roku Marta chce kupić samochód. Potrzebuje go do pracy. – Gdybyśmy kupili mieszkanie bliżej centrum, nie potrzebowalibyśmy auta – żartuje. – To nie jest zły pomysł – po kilku dniach stwierdza Piotr. Tym bardziej że jak mała pójdzie spać, siedzą z mamą w trójkę w jednym pokoju. A jak pójdą pogadać do kuchni, mama zaraz podejrzewa, że im na pewno przeszkadza. A przecież to nie tak.

Idą do banku. Stać ich na kredyt na 110-metrowe mieszkanie. Okazuje się też, że obciążona hipoteka nie jest przeszkodą w zbyciu mieszkania. Sprzedaje się, spłaca bank, a resztę dostaje się przelewem na własne konto.

Znajdują nowy dom.

Piotr w internecie wstukuje: www.nbp.pl. Historia kursów walutowych z czterech ostatnich lat. Porównuje. Euro jest bardzo niestabilne.

W lipcu biorą kredyt hipoteczny we frankach szwajcarskich.

Kolejne koszty generują się same. Biorą pożyczkę w firmie na urządzanie mieszkania. Potem kredyt na samochód.

W budżecie zaczyna się robić ciasno.

Aż takiego obciążenia się nie spodziewali.

Co im daje życiowe poczucie bezpieczeństwa?

– Piotr – mówi Marta.

– Miłość – mówi Piotr. I dodaje po chwili: – Żyjemy w takich czasach, że nie ma czegoś takiego jak poczucie bezpieczeństwa. Jeśli kiedykolwiek było.

Marta o 16 wychodzi z pracy. Najwcześniej ze wszystkich. Każdego dnia spędza z córką ok. czterech godzin. W biurze zazdroszczą jej samoorganizacji. Na biurku ma kartkę zadań do wykonania na cały tydzień. W piątek o 15.30 wszystkie są odhaczone, a obok leży nowa lista – na następny tydzień.

Wie, że w innej firmie mogłaby zarabiać dwa razy więcej i mieć służbowy samochód. Woli być tutaj. W miłej atmosferze. Bez siedzenia po nocach. To ich strategiczna decyzja rodzinna.

Piotr lubi swoją pracę, ale zarabia przede wszystkim po to, żeby materialnie zapewnić rodzinie wszystko, czego potrzebuje. Gdybyśmy rozmawiali przed kilku laty, kiedy Piotr zaczynał pracę w korporacjach, pewnie bałby się bardziej. Teraz ma świadomość, że nic gorszego niż utrata pracy tam go nie spotka. Ma się stresować? Osiwieć? Co mu to da? Nauczył się żyć ze świadomością, że każdego dnia może przyjść szef i mu podziękować. Taki lajf. Zawsze jest to ekstremalne doświadczenie, ale wierzy, że w ciągu sześciu-ośmiu miesięcy znajdzie nową pracę. Paradoksalnie poprzednia zmiana pracy oboje ich uspokaja.

Ich horyzont czasowy to dwa-trzy miesiące naprzód.

Od czasu do czasu w ich finansach pojawia się czerwona lampka. Jak teraz. Piotr dwa razy w miesiącu zasiada do komputera, by liczyć. To jego rytuał. Płaci rachunki, planuje budżet. W połowie miesiąca sprawdza, gdzie są w jego realizacji – ile im jeszcze zostało.

Reaguje na bieżąco.

Kolega dostał niższe oprocentowanie kredytu mieszkaniowego. Piotr niezwłocznie na nowo otwiera negocjacje z bankiem.

Główkują. Godzą się na jego warunki.

Rata spada. Troszkę luzu.

Im więcej zarabiają, tym bardziej uświadamia sobie, jak wysokie są prowizje banku dla klientów standardowych. W pewnym momencie daje bankowi zadanie – proszę mi oddać to, co zarobiliście na moich prowizjach. Proponują preferencyjny kredyt. Piotr zamienia droższy na tańszy. Znów zwiększa się luz.

Ale i te możliwości w końcu się wyczerpują. Trzeba redukować koszty.

Wracają do polskiej fety.

Coraz częściej w sklepie pytają siebie: naprawdę tego potrzebujemy? Nie kupują impulsywnie ubrań. Kiedyś to była norma.

Patrzą na ceny. Szukają tańszych zamienników o podobnej jakości. Sedno tkwi nie w tych produktach za 10 zł i więcej, bo ich jest stosunkowo mało. Raczej w tych po 4, po 5, po 7.

Na szczęście Zuzia przestała używać pieluch. Zakupy mają tendencję zniżkową.

Zeszłoroczne wakacje – 6 tys. W tym roku chcieliby pojechać do Nepalu. Jadą nad polskie morze – 2 tys.

Wydatki są pochodną dochodów. Może i chciałby mieć siedem garniturów, ale wystarczają mu dwa. Może wolałby je kupować u światowych kreatorów, ale 1000-1200 zł to wszystko, co jest gotów zapłacić. Sprzęt grający lepszej klasy? Kiedyś podjął już decyzję. Kupił.

Co ma w zamian?

Raczej jakich kłopotów w zamian nie ma.

Najważniejsze, co zrobił Piotr w ramach prowadzonej restrukturyzacji, to zawieszenie spłaty rat na trzy miesiące. Poszedł do banku i zwyczajnie poinformował, że ma chwilowe kłopoty. Powiedzieli – OK, zróbmy to. Za opłatą oczywiście, ale symboliczną. W tym czasie odbudowuje płynność finansową – zasypuje debet.

Żałuje, że takiej operacji nie wykonał przy poprzednim kryzysie, kiedy stracił pracę. Nie wiedział, że tak można. – Banki chcą współpracować z klientem. Są coraz bardziej elastyczne. Walczą o nas, więc czemu z tego nie korzystać – mówi Piotr.

Za dwa miesiące skończą spłacać jeden z kredytów. Wyjdą ze strefy zagrożenia. Zostanie im hipoteczny i dwa komercyjne – jeszcze przez cztery lata.

Piotr przymierza się też do kredytu konsolidacyjnego. Taniej będzie obsługiwał swoje zadłużenie. Ideałem jest sytuacja, w której mają tylko hipoteczny.

– Ale przecież nikt z nas nie wie, co będzie za pięć lat. Może będziemy mieszkali w innym kraju i zarabiali dużo więcej? A może pojawi się sytuacja, w której zdecydujemy się poszerzyć kredyt dotychczasowy lub wziąć nowy? – mówi Piotr. Nie proszą nikogo o pomoc. Radzą sobie sami.

W przyszłości będą oszczędzać. Dla Zuzi. Chcą jej dać możliwość studiowania na dobrej uczelni w Europie.

Piotr jest ubezpieczony na życie. Ma też polisę emerytalną i jedną inwestycyjną.

Gdyby nie mieli kredytów, byliby szczęśliwsi?

– Nie! Gnieździlibyśmy się na 49 metrach. Niczego prócz pieniędzy nam nie brakuje.

Bank dobija się o biały płatek

Cały twój wachlarz to wszystkie miesięczne dochody. Powiedzmy 4500 zł netto. Dzielimy go na płatki.

Pierwszy, czerwony – rata kredytu mieszkaniowego (1000 zł).

Drugi, różowy – rata gotówkowego na samochód (300 zł).

Pomarańczowy – raty za odkurzacz, telewizor i komputer – wszystkie w jednym banku (400 zł).

Potem niebieski, turkusowy, błękitny, granatowy – rachunki za czynsz, prąd, gaz, telefony, benzynę (800).

Wreszcie zielony – koszty utrzymania. Deklarujesz bankowi 1500, bo masz na utrzymaniu dziecko, a bank zakłada pewne minimum, zależnie od miejsca zamieszkania i liczby osób w gospodarstwie domowym. Im więcej, tym taniej. Powiedzmy od 650 przy jednej osobie w Warszawie do 150 przy czwartym dziecku w województwie podkarpackim.

Zostaje ostatni płatek, biały. Nadwyżka. Banki, jak tylko widzą niezagospodarowaną przestrzeń w naszych dochodach, oferują kredyt. W naszym przykładzie – 500 zł. W tej wysokości mogą zaproponować nam najwyższą ratę.

Dobijają się do naszych portfeli ze skrzynek e-mailowych, z telewizorów, z witryn sklepowych i z telefonów, gdy znów dzwoni miła pani z propozycją powiększenia limitu na karcie kredytowej.

MAGDALENA SZWARC

Zimnokrwiści

Składniki krwi przetacza się przy co dziesiątej operacji. Każdy z nas lub naszych bliskich może potrzebować transfuzji. A kiedy ty ostatnio oddałeś krew?

Małgosia i Jacek wczoraj przylecieli z Finlandii, gdzie są na kontrakcie, dziś przyszli oddać krew. Dla nich krwiodawstwo zaczęło się dwa lata temu. Przy porodzie Gosia niespodziewanie doznała krwotoku, straciła 3 litry. Jej serce się zatrzymało. Natychmiastowa cesarka. Przetoczenie. Siedem jednostek. – Ta sytuacja mi uświadomiła, jak niewiele potrzeba, by życie się skończyło – mówi Jacek. Od tego czasu oddał krew sześć razy. – Spłacam dług – mówi Gosia. Oddała dziś po raz pierwszy (jako matka karmiąca nie mogła tego robić). – W Finlandii jest zupełnie inna kultura krwiodawstwa. Oddają wszyscy. Co 2–3 miesiące pod moją firmę podjeżdża ambulans i pracownicy schodzą pojedynczo. Standard – kwituje Jacek.

Puste półki

W lodówkach Regionalnego Centrum Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa przy ul. Saskiej w Warszawie (to sklep z krwią dla wszystkich szpitali województwa) można zobaczyć głównie metalowe pręty pustych półek. Dzień jak co dzień. Kiedyś niedobory były głównie od czerwca do września, kiedy młodzież wyjeżdżała na wakacje. Teraz nie ma już lepszych okresów. Krwi brakuje okrągły rok. Szpitale nieraz czekają na krew po kilka dni. Dziś w każdym razie nie odbędzie się w całym województwie żadna planowa operacja.

W Polsce w 2006 r. krew oddał co sześćdziesiąty dorosły. Dla trzech dawców na pięciu to przygoda jednorazowa. W kilkunastu warszawskich biurowcach organizowana jest zbiórka krwi od chętnych pracowników. Michał Wysokiński, kierownik departamentu administracji Deutsche Bank, otworzył punkt krwiodawstwa w budynku Focus. Półtora roku temu na skutek reorganizacji zamknięto punkt w szpitalu dziecięcym przy ul. Litewskiej, gdzie chodził regularnie od 2003 r. Pielęgniarki znały swoich krwiodawców, pytały: Jak dzieci, jak się udał urlop. – Oddanie krwi to akt osobisty, chciałoby się, żeby towarzyszył temu ciepły klimat – mówi Michał. Spróbował więc zorganizować zbiórkę w miejscu pracy.

Drzwi wejściowe do budynku mija codziennie 2 tys. pracowników Focusa, więc na tydzień przed akcją rozwiesza plakaty. W wejściu, w holu głównym, w kuchniach, przy wejściu do stołówki. W recepcjach leżą ulotki. Do wszystkich pracowników swego banku (250 osób) Michał rozsyła imienne e-maile, a przychylny przedsięwzięciu zarządca budynku – do pozostałych firm.

W pierwszej akcji w lipcu 2005 r. uczestniczyły 43 osoby; w drugiej, październikowej – 31; w kolejnych – trochę ponad 20. To raptem 1–2 proc. zatrudnionych w biurowcu…

Ambulans warszawskiej stacji po całym dniu pracy zazwyczaj przywozi do stacji ok. 20 jednostek krwi (jedna jednostka krwi pełnej to 450 ml). Raz w miesiącu zdarzają się takie perełki jak Polfa Tarchomin czy Uniwersytet Warszawski, gdzie podczas jednej akcji krew oddaje nawet 90 osób. Pracownicy oddają swoją krew nieodpłatnie, bo trudno nazwać zapłatą osiem czekolad regeneracyjnych, odpis podatkowy, perspektywę nieodpłatnych przejazdów komunikacją miejską po 10 latach regularnego krwiodawstwa, medal czy przysługujący dzień wolny od pracy. Tym bardziej że pracodawcy zazwyczaj nie honorują zwolnień. – Jak ambulans przyjeżdża do biura, wolny dzień na dojazd nie jest konieczny. A odpoczynek? Tu jest praca biurowa, rowów się nie kopie – mówi Michał.

Motobank 777

W dłoni gumowa piłeczka – praca mięśni sprawia, że krew płynie szybciej. Pielęgniarka delikatnie wkłuła się w żyłę. Najbardziej przykra część zabiegu już za nami. Mija minuta. Czuć przyjemne ciepło rurki, która leży na przedramieniu. Waga wskazuje już 100 udojonych mililitrów.

Przedsionki serca zapewne zauważyły ubytek krwi. Nie wypełniają się do końca, ścianki są mniej napięte, co oznacza, że układ krążenia jest za słabo wypełniony – trzeba przeciwdziałać spadkowi ciśnienia. Reakcja organizmu jest natychmiastowa: skurczyć najdrobniejsze naczynia krwionośne w mięśniach. Nie wystarczy? To jeszcze skurcz naczyń w trzewiach i w skórze. Jak w wężu ogrodowym: mniejszy otwór ujścia – wewnątrz ciśnienie wzrasta. Priorytet to ochronić mózg przed niedostatecznym ukrwieniem. – Ubytek 450 ml krwi pod względem zmiany ciśnienia można porównać do obciążenia, jakiego on doznaje, gdy zmieniamy pozycję z leżącej na stojącą – kwituje obawy prof. Jacek Przybylski z Akademii Medycznej w Warszawie.

Układ krążenia potrafi też błyskawicznie uzupełnić ubytek cieczy. Wysysa ją z tkanek – to skutek różnicy ciśnień po skurczu naczyń. Swoisty dług, który w ciągu kilku godzin trzeba będzie spłacić – napić się wody lub herbaty. Póki tego nie zrobisz, nerki ograniczą wydalanie wody z organizmu. Cztery minuty czterdzieści sekund. 450 ml krwi. Koniec zabiegu. Dziękujemy.

Dorota Borowska motorami pasjonuje się od zawsze. Jako nastolatka jeździła ze swoim ówczesnym chłopakiem jako tak zwany plecak. Czytała motoryzacyjne gazety. Rok temu postanowiła zabrać się za sprawę na poważnie. Zebrała pieniądze na Kawasaki AR6, teraz robi prawo jazdy kategorii A. Mimo że nie czuje się jeszcze pełnoprawnym motocyklistą, uczestniczy w życiu środowiska. Założyła w Warszawie motocyklowy bank krwi 777. To inicjatywa zrodzona w Poznaniu we wrześniu 2006 r.

– Mówią o nas lekceważąco: dawcy narządów, ale to nieprawda. Już przy zderzeniu z prędkością 50 km/godz. tkanka miękka jest tak zmasakrowana, że nie nadaje się do przeszczepu – twierdzi Dorota. Za to co drugi motocyklista to krwiodawca.

W pewnym sensie bank krwi jest fikcją. Koncentrat krwinek czerwonych ma datę przydatności: 35 lub 42 dni od pobrania. Osocze świeżo mrożone przetrwa rok, a koncentrat krwinek płytkowych – pięć dni. Idea banku to w istocie forma rekrutacji potencjalnych krwiodawców.

Dziś 7 proc. polskich krwiodawców oddaje krew dla konkretnej osoby, czyli zapewnia tej osobie pierwszeństwo w dostępie do odpowiedniej krwi. Dokonuje się zamiany krwi oddanej na odpowiednią jej grupę. Chociaż w sytuacji zagrożenia życia szpital ma obowiązek zapewnić krew i teoretycznie nie ma prawa uzależniać przeprowadzenia zabiegu od złożenia donacji przez rodzinę i znajomych. Ale co zrobić, gdy krwi fizycznie nie ma? Nie wyczaruje się.

Bank motocyklistów sprowadza się zatem do hasła: 777. Można się na nie powołać w stacjach Poznania, Warszawy, Szczecina, Opola, Łodzi. Pełni ono taką funkcję jak owo nazwisko konkretnej osoby. Bank zgromadził już ponad 30 l krwi. W razie potrzeby motocykliści będą mogli powiedzieć: Oddaliśmy, proszę podać z tej puli. Na razie, poza jednym przypadkiem, nie było takiej potrzeby. Ich krew jest podawana innym chorym.

Mason krwiopijca

Negatywne skutki krwiodawstwa? – Nie ma takich badań, które łączyłyby z krwiodawstwem jakiekolwiek skutki chorobowe – mówi prof. Przybylski.

Dorosły człowiek ma w krwiobiegu ok. 5 l krwi. – Pani ma hematokryt, czyli objętość krwinek w całej krwi – 44 proc. Nawet gdyby utraciła pani cały litr, czyli ponad dwa razy tyle, ile honorowo oddała (byle nie nagle!), to po uzupełnieniu płynów hematokryt obniżyłby się do 35 proc., a to ciągle jest dolna granica normy. Ludzie chodzą po ulicach mając hematokryt 20 proc. Poziom śmiertelny to 6 proc. – tłumaczy prof. Wiesław Jędrzejczak z kliniki Hematologii i Transfuzjologii Szpitala Akademii Medycznej w Warszawie, na dowód, że krwiodawstwo jest zupełnie bezpieczne.

Hematokryt zwykle spada nieznacznie – dużo mniej, niżby wynikało z rachunku matematycznego. Zapas czerwonych krwinek, na wypadek krwotoku, magazynowany jest w wątrobie i śledzionie. Wprawdzie w tej ostatniej to krwinki-starowinki, które przybyły tu obumrzeć, ale jeszcze kilka dni popracować mogą. Zwykle produkcja nowej krwinki trwa ok. 2 tygodni, po krwotoku – kilka dni. – Odmłodzenie krwi to bonus krwiodawstwa. Ludzie od zawsze dla zdrowia robili sobie krwioupusty. Utaczał cyrulik, przystawiał pijawki. Nawet hipopotamy sobie krwioupusty robią. To poprawia kondycję systemu krwiotwórczego i całego organizmu – zapewnia prof. Jacek Przybylski.

Kamil pierwszy raz oddał krew w wieku 18 lat. I zemdlał. Drugi raz przyszedł po dwóch miesiącach, znów zemdlał. Kiedy zemdlał za trzecim razem, zbiegli się lekarze i zabronili mu więcej przychodzić. Zupełnie się nie przejął, choć w domu było trochę paniki. – Gdyby powiedzieli mi coś konkretnego, że nie mogę oddawać, bo moja krew się nie nadaje, nikomu się nie przyda, nie spełnia parametrów albo że jestem chory, to pewnie bym przestał przychodzić. Ale oni mówią, że krew jest okej, tylko mam słaby organizm i za którymś razem może zdarzyć się zapaść – twierdzi Kamil. Stara się zmniejszyć ryzyko. Przychodzi rano, wypoczęty, najedzony, dobrze nawodniony. Po oddaniu krwi czuje się senny, więc zwykle wybiera wolne dni. – Ludzie niszczą sobie zdrowie pijąc, paląc, narkotyzując się. Moja krew przynajmniej się komuś przyda – mówi.

Za czwartym razem przestał mdleć. W książeczce PCK ma dziewięć pieczątek. Kiedy na lekcję weszła nauczycielka z prośbą o oddanie krwi dla kolegi po wypadku, zgłosił się na ochotnika. Pozostali zaczęli pytać: Dlaczego to robi? Czy to boli? W ciągu dwóch dni w centrum krwiodawstwa zameldowali się kolejno wszyscy – łącznie 22 chłopa z jednej klasy technikum mechanicznego. Od tej pory chodzili razem. Po lekcjach do stacji. Potem do pubu. I dopiero do domu.

 Kiedy się urodziłem, miałem wszystkie możliwe choroby. W wieku 14 dni przetoczono mi całą krew, od ojca. On ma nawet medal za honorowe krwiodawstwo. Od zawsze planowałem, że też będę krew oddawał – mówi Kamil. I wbrew wszystkiemu dotrzymuje słowa.

Jest jakiś opór w polskim narodzie. Co każe obojętnie mijać plakaty i apele o krew? Ludzie się boją, najczęściej bezpodstawnie.Zakażenia? Krew przesiadła się ze szklanych butelek do jednorazowych woreczków mniej więcej wtedy, kiedy mleko z butelki do kartonu. Dziś krew od dawcy do biorcy płynie w jałowym systemie zamkniętym, zgodnie z regułami certyfikowanego systemu zarządzania jakością. Do obróbki krwi stosuje się najnowocześniejsze urządzenia i preparaty.

Strach przed widokiem krwi? – To atawizm. W czasach prehistorycznych zranienie oznaczało zazwyczaj eliminację. Przeżywał silniejszy, który nie dał się zranić, więc widok własnej krwi powodował silną negatywną emocję – wyjaśnia prof. Przybylski. – Dodajmy, że głównie u mężczyzn.

Obawa, że krwiodawcy kiedyś krwi zabraknie? Absurd! Komórek macierzystych w szpiku, z których powstają poszczególne rodzaje krwinek, mamy 50, a może nawet 500 razy więcej, niż jesteśmy w stanie zużyć podczas całego życia.

Poza tym ludzie wstydzą się, gdy przed oddaniem krwi muszą odpowiadać na pytania o ryzykowne zachowania seksualne, które się zadaje ze względu na profilaktykę HIV/AIDS. No i nie ma w Polsce mody na krwiodawstwo. W Internecie można spotkać poglądy typu: a czy ja wiem, komu ta krew zostanie przetoczona? A jak pijakowi? Narkomanowi? Masonowi jakiemuś?

Zrób to sam

Dla co trzeciej osoby próba oddania krwi kończy się zresztą niepowodzeniem. Lista dyskwalifikacji z jednego dnia: trądzik, astma, arytmia serca, podwyższone ciśnienie krwi, leczenie psychiatryczne, podwyższone białe krwinki, niedolot (zemdlał nim na wadze pojawiło się 450 ml), nadlot (więcej niż 495 ml, też do utylizacji, bo nie jest zachowana proporcja konserwantu do ilości krwi w woreczku), za słabe żyły, guzek tarczycy, podwyższona temperatura, leki, menstruacja, krwiodawca zrezygnował po oddaniu próbki do morfologii, przekłucie pępka, depilacja kosmetyczna, przebyta żółtaczka.

Krew mogą oddać wyłącznie osoby zdrowe. Dokładną listę przeciwwskazań można znaleźć na stronach internetowych każdego z regionalnych centrów krwiodawstwa.

Pacjentom nie podaje się tzw. krwi pełnej, by niepotrzebnie nie obciążać ich organizmu obcym białkiem – składnikami, których nie potrzebują i będą musieli na własny koszt się pozbyć.

Po 15 minutach wirowania krew w woreczku się rozwarstwia. Na dnie są krwinki czerwone, które teraz zagęszczone nabrały barwy wręcz czarnej. Nad nimi unosi się żółtobeżowe osocze. Jak się bliżej przyjrzeć, rozdziela je jasny kożuszek – tworzą go białe krwinki i płytki krwi.

Pod naciskiem elektronicznej prasy 220 żółtych ml przeciska się do pustego woreczka na górze, a 300 ml czarnych – do tego na dole. W środku woreczka zostaje kożuszek. Oddzielną ścieżką podróżują porcje, które bada się pod kątem wirusologicznym (HIV, żółtaczka, kiła) i serologicznym (grupa krwi, czynnik Rh, przeciwciała). Morfologię krwi (białe krwinki, czerwone, płytki krwi) robi się na wstępie jeszcze przed dopuszczeniem do pobrania właściwego.

Od ukłucia do lodówki w dziale ekspedycji krew przechodzi przez 40 par rąk. Każda czynność rozpoczyna się i kończy identycznie – sprawdzeniem zgodności danych na opakowaniu i wprowadzeniem informacji o jej wykonaniu do systemu komputerowego. Dopiero kiedy wszystkie czynności i badania są wykonane, system drukuje etykietę z kompletem danych. Tak opisana jednostka krwi może ze stacji wyjechać. Jej produkcja trwała około doby.

W 2005 r. na 500 tys. dawców było 1266 płatnych. Rzadkie dobro zazwyczaj jest cenione i dlatego sporadycznie płaci się osobom o rzadkich grupach krwi, wzywanym imiennie. W większości jednak ustawiają się do kasy tzw. dawcy zimmunizowani, czyli specjalnie szczepieni w celu wytworzenia określonych przeciwciał. Z ich osocza produkuje się np. immunoglobulinę anty-D, podawaną Rh (–) ciężarnym, w celu zapobiegania konfliktowi serologicznemu, jeśli dziecko, które noszą, ma grupę Rh (+).

W lodówce ekspedycji przy Saskiej jest jedna półka przyszłości. Nazywa się autotransfuzja. W 2005 r. leżały na niej worki z krwią dziesięciu pacjentów. W 2006 r. – już kilkuset. Codziennie przychodzi ktoś, kto chce oddać krew dla samego siebie. Żeby dobrać idealnie, trzeba by przebadać milion donacji, jak przy przeszczepie, więc przetoczenie własnej krwi to pod każdym względem najbezpieczniejsza forma transfuzji. Do operacji planowej można sobie krwi uzbierać. Do kolana wystarczą trzy jednostki, standardowo do innych zabiegów – dwie. Przy dobrym stanie zdrowia do autotransfuzji można oddawać krew co tydzień po 450 ml. Własna krew czeka wtedy w lodówce przy Saskiej i w określonym momencie przyjeżdża na oddział wskazanego szpitala.

Krew przetacza się najczęściej przy otwartych złamaniach, transplantacjach, operacjach ginekologicznych i wycinaniu dużych nowotworów. Ponadto – przy białaczce i hemofilii. A krwi ciągle brakuje…

https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kraj/215997,1,zimnokrwisci.read

Raczkowanie po ekranie

Czy już przedszkolakowi potrzebny jest dziś komputer? Jedni traktują go jak darmową niańkę. Inni demonizują zagrożenia.

Mamo, co to jest mgławica? – 5,5-letni Ksawery ogląda niebo w programie Google Earth. Na ekranie monitora zdjęcie z teleskopu Hubble’a przypomina kolorowo podświetlone dymy. Ksawery, operując strzałkami na klawiaturze, porusza się między gwiazdozbiorami. Umie pisać, więc w wyszukiwarce wstukuje: droga mleczna. – Mamo, czy to jest to niebo, do którego idzie się po śmierci? – pyta w końcu.

Ksawery nauczył się czytać sam – ktoś kiedyś posadził go przed edytorem tekstu. W wieku czterech lat pisał już krótkie liściki do babci. Notował przepisy kulinarne. Ubiegłej zimy z wujkiem czatowali na Skypie, a to znacznie ciekawsze niż samotny Word. Gdy miał cztery lata, mama poprosiła, żeby sprawdził, o której odjeżdża najbliższy autobus linii 700. Znalazł. Teraz to jego ukochana witryna – został fanem komunikacji miejskiej. Sam odnalazł strony miłośników tramwajów i stronę przegubowiec.pl. Interesują go strony dobranocek, książeczek i czasopism, które czyta.

Współczesny rodzic coraz częściej na typowe dziecięce pytania odpowiada: nie wiem, ale możemy sprawdzić w Internecie. Komputer to dziś sprzęt tak powszedni jak lodówka, odkurzacz czy czajnik. – Włączony jest cały dzień, częściej niż telewizor – mówi Joanna Gorzeń-Noszczak, mama Ksawerego. Oboje z mężem są architektami, używają tych maszyn do pracy. Pozwalają synowi korzystać z komputera, bo niby dlaczego nie?

Przedszkolak przy komputerze nie jest jeszcze w Polsce zjawiskiem naukowo zbadanym. W Stanach Zjednoczonych, gdzie Internet jest dostępny w 70 proc. domów, dwoje na troje dzieci poniżej 6 roku życia korzysta z sieci, z czego duża część codziennie. – Kompetencje potrzebne do obsługi komputera kształtują się już w 8–10 miesiącu życia – mówi Katarzyna Ziółkowska, psycholog, autorka książki „Przedszkolaki w sieci” (w druku) i doktorantka Instytutu Psychologii UAM w Poznaniu. Pierwsze próby zabaw klawiaturą czy myszą podejmują, siedząc na kolanach rodziców. Bardzo szybko zauważają związek między działaniem i skutkiem. Dwulatki z powodzeniem surfują samodzielnie. Wprawdzie uczą się procedur na pamięć i gdyby im poprzestawiać ikony, pogubiłyby się, ale na znanej stronie mogą spędzać godziny.

Zaczyna się od oglądania bajek lub filmików. Potem puzzle, zgadywanki, loteryjki, kolorowanki – to, co pokolenie rodziców robiło na papierze, one mają w komputerze. Gry dla najmłodszych to dobieranie właściwych kształtów do zatykania dziur w rurach. Z kości trzeba zbudować dinozaura, z części samochód. Dopasować dźwięki do instrumentów. Jeśli dziecko dobrze policzy kasztany i trafnie dopasuje liść, z głośnika usłyszy radosny głos: „Brawo! Jesteś wspaniały! Zawsze można na ciebie liczyć!”. A to motywuje do dalszej zabawy. Komputerowa „Gratka” co miesiąc zapoznaje graczy z kilkoma literami. – Dzięki tym grom w wieku czterech lat potrafił napisać moje imię, swoje, taty – zachwyca się dr Dominika Urbańska-Galanciak, socjolog, badaczka gier komputerowych, a prywatnie mama 6-letniego Kuby.

Swój własny komputer chłopiec ma w pokoju od trzeciego roku życia. Na pulpicie ledwie mieszczą się ikonki wszystkich zainstalowanych gier. Godzinę dziennie gra na pewno. – Ja wolę, żeby pograł, niż ma jakiś film oglądać – mówi jego mama.

W wieku około 5 lat mali gracze zaczynają sięgać po tzw. platformówki. Trzeba wskoczyć do jadącej windy, rzucić piłką w przycisk, by otworzyły się drzwi – czyli skoordynować ruchy. 6-latki i starsze dzieci najchętniej włączają gry sportowe. Następny krok to gry przygodowe, gdzie trzeba stosować myślenie strategiczne.

Z mamą Kuba gra głównie w gry polegające na kooperacji bohaterów, a z tatą, żeby porywalizować – w wyścigówki albo ulubione „Lego Star Wars”. Sam podróżuje z programem pokazującym zabytki, zwierzęta i kulturę różnych krajów świata.

Inne mózgi

Rodzice 5-letniego Eryka sami lubią grać. Nieraz chłopiec patrzył (jak na film), gdy tata Damian Zieliński (grafik, artdirector w firmie produkującej gry komputerowe) jako „nieumarły” (zbój z mieczami, najwyższy 70 poziom) wraz z sześcioma podobnymi poczwarami walczy ze smokiem. Nie widzi (bo już śpi), że wieczorami tata siada przy swoim komputerze, mama Kasia obok, przy swoim, i wyruszają na wspólne misje. W tym domu to zwyczajny sposób spędzania wolnego czasu. Telewizji nie oglądają. – Inni mają „M jak miłość” i przeżywają emocje bohaterów serialu, my też mamy swoich, tylko możemy kreować ich przygody – mówi Kasia.

Czasem Eryczek prosi, by w Warcrafcie znaleźć mu jezioro, żeby mógł – jak to się w języku komputerowych fanów określa – ponurkować Panią Elfka (którą gra mama). Biega, zbiera leśne owoce, lata nią nad bajecznymi krainami, siedząc na smoku. Każe mamie rzucać czary, żeby zobaczyć, jak działają. Ulubioną grą Eryka są Piniaty na x-boxie. Interfejs rozpracował w jeden wieczór. – Dzięki temu, że obcuje z technologią, której w jego wieku nawet nie mogliśmy sobie wyobrazić, ma inaczej ukształtowany mózg – twierdzi Damian. X-boksa kupili dla siebie. Na początku nic im nie wychodziło i się zniechęcali. – My musimy pokonywać w sobie bariery, których on w ogóle nie ma – mówi. Eryk nie rysuje, woli internetowe kolorowanki. Ręcznie mu nie wychodzi i się denerwuje. Po co rysować kotka, skoro ładniejszego można znaleźć w Internecie i wydrukować?

– Być może mozolny trening pisania, który wszyscy przeszliśmy, nauka koordynacji wzroku i precyzji ręki, ma udział również w kształtowaniu się innych funkcji, np. w posługiwaniu się mową – zastanawia się psycholog Katarzyna Ziółkowska. – Ale nikt nie zrobił jeszcze badań, które by tego dowiodły. Nie wiadomo, czy komputer wywołuje u dzieci zmiany na poziomie ośrodkowego układu nerwowego, który w tym wieku pod wpływem doświadczeń się kształtuje. Badanie, jak ich mózgi funkcjonują poznawczo, to dopiero przyszłość. Może się okazać, że ten wpływ wcale nie jest wielki.

Eryk mówi: kolega mnie popchnął i spadłem na kość ogonową. To echa gry „Encyklopedia małego człowieka” o organach ludzkiego ciała, dodawanej gratis do płatków kukurydzianych. Damian i Kasia troszkę zazdroszczą synowi, że w jego wieku przeszedł już przez dziesiątki różnorodnych światów. – Widzi je dosłownie, dotyka. Może się inspirować. Jego świadomość jest nieporównywalnie bogatsza, niż była nasza w tym wieku– mówi Kasia.

Najbardziej się boi, żeby żaden z nich nie okazał się ciekawszy od normalnego życia. Sama dostała komputer w wieku 14 lat i mogła grać, ile chciała. Po dwóch latach, zamiast rozwiązywać problemy w szkole, uciekała w granie. Damian ma mniej obaw: – Jego szybko te światy nudzą i chce przeskakiwać do kolejnych – obserwuje.

W zasadzie Eryk wie, że to co jest w grze, nie dzieje się naprawdę, ale dziś ta granica nawet dla ludzi dorosłych jest dość mętna. – Jak ktoś powie coś przykrego w grze, to ja czasem się zastanawiam, czy on mnie obraził, czy to się przytrafiło tylko mojej postaci? Ludzie chodzą struci w realu, jak wirtualny przedmiot zgubią – mówi Kasia i nie wymaga od Eryka, żeby się nie przejmował. Zabraniają mu jedynie gier, które go frustrują. Jak nie może zrobić zbyt wielu rzeczy, staje się agresywny, a granie to ma być przyjemność.

Puzzle po węgiersku

Zdaniem Damiana szkoła ma przestarzały system edukacji. Zmusza dzieci do czytania całych tomów, czego dzisiejsze życie nie wymaga. – Mamy inny dostęp do informacji. Gdy coś cię interesuje, zadajesz pytanie i natychmiast dostajesz odpowiedź – mówi.

Nie przeraża go, że dzieci nie potrafią koncentrować uwagi na tyle, by przeczytać książkę, a nauczyciele skarżą się, że dziś każdy z nich musi migać niczym neon, ścigać się ze światem gier, by na lekcji skoncentrować dziecięcą uwagę. – Najpierw ludzie sobie opowiadali, potem ktoś wymyślił alfabet i wyrył treść w kamieniu. Potem powstał papier – łatwiejszy w użyciu, w końcu druk. Teraz mamy jeszcze doskonalsze formy przekazu, w których można uczestniczyć – mówi Damian. I dodaje: – Jeśli przekazy multimedialne okażą się ciekawsze, literatura odejdzie do lamusa. Nic nie zrobisz.

Polski Internet dla dzieci dopiero raczkuje, jest mało ciekawy. Można znaleźć takie strony jak witryna Krakowa czy Instytutu Cervantesa, gdzie dzieci uczą się języka hiszpańskiego. Mamy na forach wymieniają się ciekawymi linkami. Posiłkować się można też stronami zagranicznymi, jak witryna BBC. Puzzle dziecko może układać po francusku, niemiecku czy węgiersku, chłonąc przy tym bezwiednie nowe słówka. Po stronach porusza się swobodnie, gdyż są one skonstruowane na podstawie symboli – dla dzieci nieczytających.

Najaktywniejsze na tym polu są przedsięwzięcia komercyjne. Również dlatego, że skonstruowanie dobrej strony dla dzieci kosztuje 200–300 tys. zł. Strony z zabawami dla najmłodszych mają soki Kubuś, horteksowy sok Leon, ale również ubrania marki Reserved. A także telewizje dla dzieci. Przedszkolaki same wymieniają się informacjami o istnieniu witryn.

Marka, która promuje swoje produkty poprzez serwisy dla dzieci, nie może sobie pozwolić na skandalizujące treści czy choćby bramkę do otwartego Internetu. Co najwyżej do innych reklam. – Najgorsze, co syn może zrobić, to zamówić DVD z USA, ale tego nie zrobi, bo nie poda swoich danych – mówią rodzice, którzy mają zaufanie do światowych marek. I tu mogą być zaskoczeni. Angielskie badania pokazują, że kilkulatki z powodzeniem dokonują zakupów. Te, które nie umieją jeszcze czytać, a rozumieją ideę wyszukiwarki i poruszają się po tym świecie bez opieki, wpisują w okienko nazwy marek np. Barbie, Witch, Winx. Wystarczy popełnić literówkę, by w odpowiedzi na zapytanie dostać strony z pornografią.

Na darmowych, popularnych stronach z rysunkowymi grami jest mnóstwo przemocy. Jedna polega na waleniu pięścią w komputer, aż się całkowicie rozpadnie, inna mierzy prędkość, z jaką gracz uderzył w balonowego miśka. Rysunkowe lale można ubierać w wyuzdane ciuszki. Bywa, że dzieci boją się wejść na kolejny poziom gry i ją wyłączają, bo jest tam zbyt straszna mucha. Gry w Internecie nie podlegają właściwie żadnej kontroli.

Same w sieci

Dzieci angielskojęzyczne, japońskie, koreańskie i niemieckie mają swoje wyszukiwarki Yahoo! Na tę niemiecką rząd federalny wydaje rocznie 1,5 mln euro. Zawiera 10 tys. haseł. Polskie na razie mają rozwijający się, nadzorowany przez wolontariuszy katalog 50 stron na sieciaki.pl.

Ksawery korzysta z Google. Dokładnie czyta opisy wyników wyszukiwania, nim wejdzie na stronę. Zawsze pyta, czy może. – Właściwie to razem szukamy. Mamy jeden pokój, z aneksem kuchennym. Widzę, co robi – mówi Joanna. Nie zainstalowali jednak programu do ochrony nieletnich. Blokują one wejścia na strony zawierające pewne słowa (np. seks) czy wulgaryzmy. Windows Vista ma opcję kontroli rodzicielskiej, dzięki której można zablokować strony, sprawdzać historię wyszukiwań.

– Na razie nie ma potrzeby instalowania tego, bo Ksawery nie włącza komputera sam. Może jak pójdzie do szkoły, będą koledzy z grami przychodzić? Jak po kryjomu coś włączy… Wtedy założymy mu tożsamość, również by chronić swoje dane – mówi Joanna. Nawet jednak bezpieczne w sensie emocjonalnym korzystanie z komputera pociąga koszty. Monitor psuje oczy. Kręgosłup męczy się długim siedzeniem. Dziecko nie ma poczucia czasu, samo nie przestanie. Są raporty i autorzy, którzy biją na alarm, twierdząc, że dziecko powinno poznawać świat prawdziwy, trójwymiarowy. Z zapachami, smakiem, kształtami. Amerykańskie stowarzyszenie pediatrów dzieciom w wieku przedszkolnym zaleca korzystanie ze wszystkich mediów monitorowych nie więcej niż dwie godziny dziennie. (W Polsce statystyczny przedszkolak tylko przed telewizorem spędza ponad trzy godziny).

Katarzyna Fenik, psycholog z fundacji Dzieci Niczyje, zna te zagrożenia jak nikt inny. To do niej trafiają skargi uczniów – ofiar cyberprzemocy, podszywania się, wulgarnych ataków. Pracuje z dziećmi, które naoglądały się pornografii. – Zostawianie dziecka samego w Internecie to jak otwieranie drzwi do dziecięcego pokoju dla pedofilówoszustów i fanatyków. Nie można dawać dziecku do ręki noża i liczyć, że będzie ostrożne – mówi. Słuchając jej, można nabrać przekonania, że dziecko nie potrzebuje Internetu do 15 roku życia, bo o ile technicznie z obsługą sobie poradzi, o tyle z oceną zawartości zdecydowanie nie.

Istnieje też zagrożenie uzależnieniem. Badania prowadzone na dzieciach w wieku szkolnym pokazały, że ulega im niewielka grupa. Jeśli korzystanie z Internetu odbywa się w sposób zrównoważony przez inne aktywności – dobry kontakt z rodzicami, kolegami, wysiłek fizyczny – pod opieką dorosłych, skutki korzystania z sieci są pozytywne. Kłopot tylko w tym, że polskie dzieci surfują głównie same, bo często ich rodzice boją się nowego medium i wolą myśleć życzeniowo, że dziecko robi w nim wyłącznie dobre rzeczy.

Świat z drogi komputeryzacji z pewnością się już nie cofnie. W Ameryce niektórzy badacze mówią już o pokoleniu wychowanym na grach. Obserwują, że to ludzie bardziej ambitni od pozostałych. Godzą się na wynagrodzenie zależne od efektów, a nie czasu pracy. Traktują aktywność zawodową jak pole do pokonywania przeszkód. Nie roztrząsać, nie przeżywać, tylko jak najszybciej się z nimi uporać. Gracz się nie poddaje, lecz zmienia strategię działania.

Co więc zrobić z dzieckiem, które ma pięć lat i swobodnie czyta? Pozwolić, by surfowało, gdzie go Google poniosą? Wydaje się, że dziś już nie ma innego wyjścia, jak tylko uczyć dziecko bezpiecznego i wartościowego korzystania z sieci. Badania pokazują, że im lepiej dorośli znają Internet, tym mają większą świadomość zagrożeń. W dodatku akurat małe dziecko jest jeszcze złaknione akceptacji rodziców. Więc po prostu jeszcze ich słucha.

Geniusz w opałach

Zespół Aspergera – czy to tylko inna struktura mózgu?

Żeby sprawdzić, czy nie wariuje, Natalia Kyć zbierała bilety. Kiedy Jurek mówił: tym wagonem jechaliśmy już 17 maja 2002 r. – mogła sprawdzić boczny numer wagonu. Nigdy się nie pomylił.

W ludziach interesują go daty urodzin i zgonów. W świecie: długość rzek i ich dopływów. Podasz mu dowolną datę, a w sekundę się dowiesz, jaki to był dzień tygodnia. Pamięta, który skoczek, na której skoczni, w jakim konkursie, ile skoczył metrów i uzyskał punktów. Zna statystyki samobójstw w Polsce i na świecie. Szóstym zmysłem odmierza czas, jak atomowy zegar.

Dziwi go, że można nie znać na pamięć rozkładów jazdy. Do rozpaczy doprowadza, że ludzie robią błędy ortograficzne. Wtedy świat wali mu się na głowę, bo przestaje go rozumieć. Godzinami może perorować o szachach. Wtedy jest szczęśliwy, odprężony. To pierwszy sezon 11-letniego Jurka w amatorskiej lidze małopolskiej, a już wywalczył trzecie miejsce. Ale zapytany, dlaczego lubi szachy, znudzony zsuwa się z kanapy. – Pani zadaje głupie pytania. Denerwujące, powiedziałbym.

Zespół Aspergera – objawy

W pierwszym roku życia nie gaworzył, nie nawiązywał kontaktu wzrokowego. Interesował się pilotem do telewizora. Nie oglądał, tylko przełączał programy, a jak w rogu wyskoczyła szóstka, podskakiwał z radości. Z zabawek uznawał tylko matchboksy. Ustawiał je na dywanie. Kiedy Natalia próbowała wyjechać jednym autem z tego parkingu, wpadał w histerię. – Każdy czasem potrzebuje pobyć sam – tłumaczyła sobie. Lubił, żeby mu czytać. Po polsku, angielsku czy rosyjsku – wszystko jedno. Obrazki ignorował, ale gdy opuściła akapit, pokazywał palcem właściwe miejsce.

W 18 miesiącu życia potrafił nazywać litery. Jeszcze nie mówił, pierwsze słowa wypowie dopiero za rok: znak, stop i sześć. Nie miał trzech lat, kiedy na lodówce z namagnesowanych liter ułożył: „Zakaz zatrzymywania się i postoju od 8 do 22″. Podręcznik do nauki jazdy skończył czytać, gdy miał trzy lata i osiem miesięcy. Choć nie gardził też encyklopedią czy słownikami. W życiu nie zrobił błędu ortograficznego. Ludzie się zachwycali: – Rób z nim coś. Nie może się chłopak zmarnować, taki talent.

Ale Natalia już zauważyła, że charakterek to on będzie miał nie do wytrzymania. – Nową kurteczkę za rękaw i ściąga. Wkładamy znowu, krzyk, jakbyśmy mu krzywdę robili!

Jak coś polubił, to jadł. Pewnego dnia zabrakło w sklepie tego makaronu co zwykle. Znalazła podobny, a Jurek odsuwa talerz. Miał kilka ulubionych jogurtów. Ale na opakowaniu dodano czerwony napis „+25%”. Jurek czyta i oddaje. Nie. – Teraz wiem, że jak mówi „nie”, trzeba odpuścić, bo szkoda sobie nerwy szarpać – mówi Natalia. – Kajzerka tylko z jednej piekarni. Nie może być zbyt spieczona ani niedopieczona. Z dżemem truskawkowym albo wiśniowym. Musi być gładki, bez żadnych farfocli. Jeśli ktoś się pomyli, to śniadania nie ma i spóźniamy się do szkoły.

Gości nie znosił. Komuś nasikał na torbę. W parku bił dzieci, niszczył im babki z piasku, więc na spacery chodzili tylko po ulicach. W przedszkolu zostawał na dwie godziny, a i tak dzwonili, żeby go zabrać. Narzekali, że trzeba go uczyć jeść widelcem, wołać siku – płynnie czytał w trzech językach, a chodził z pampersem.

Przed trzecimi urodzinami Jurka Natalia mówiła pediatrze, że chyba coś jest nie tak. Lekarka bagatelizowała. I teściowa też. – Andrzej (tata) był taki sam – mówiła.

Ludzie przestali ich odwiedzać. Z Andrzejem się kłócili. A Jurek siedział sobie cichutko w pokoju i wypisywał liczby w rzędach pionowych i poziomych. Jedną serię rysunków rozszyfrowali, bo między rzędami liczb były nazwy krakowskich ulic. I czasem pytał: przy Mazowieckiej nie ma 69 numeru, gdzie się podział?

Przeprowadzili się, kiedy Jurek miał siedem lat, do domu przy wielkim placu zabaw. Pierwszego dnia posłała go na podwórko. Nagle krzyk. Jurek popycha maluchy. Wpadła na dziedziniec, gdy tłumaczył matce dziecka: – Przeczytałem regulamin. Dzieci do lat trzech nie mogą tu się bawić. Ani nie mogą biegać psy, ani nie można grać w piłkę. Zabrała go do domu. Tłumaczy: dzieci nie wolno ruszać. Następnego dnia znowu krzyk z podwórka. Jurek kopie w tablicę, rzuca w nią kamieniami. Skoro dzieci mogą być, to niech chociaż tego regulaminu nie będzie.

Zespół Aspergera u dzieci

Zaczęła szukać pomocy u psychologów w publicznej służbie zdrowia. Zapisywali ją na wizyty za pół roku. Minęły dwa lata, a nikt nie podjął się terapii.

I wtedy zdarzył się cud. Dorosła córka Natalii na konferencji usłyszała referat o podobnym chłopcu. Zagadnęła prelegentkę. Dziewięcioletniemu Jurkowi wykonano test i postawiono diagnozę: autyzm z wysokim funkcjonowaniem intelektualnym, tak zwany zespół Aspergera.

Zespół Aspergera (ZA) nie jest chorobą, w literaturze definiuje się go jako odmienny styl poznawczy. Oficjalnie szacuje się, że ma go jedna osoba na dwieście, ale niektórzy badacze twierdzą, że już jedna na sto. Mówi się wręcz o epidemii.

Umysł osoby z ZA zachowuje się tak, jakby brakowało w nim połączeń między doznawanymi emocjami a systemem intelektualnym, który je rozpoznaje i nazywa. Aspi nie potrafi sobie też wyobrazić, co czują i myślą inni. Czymś naturalnym jest dla niego funkcjonowanie komputera czy silnika, znacznie trudniejszy jest człowiek.

Zwykle w ludzkim umyśle działa program, który pozwala wiązać elementy w całość. Zbierane doświadczenia układają się w reguły, na podstawie których nadajemy znaczenie poszczególnym faktom. Umysł Aspi tego nie robi.

Dlatego dwulatek z ZA z łatwością układa puzzle dla dorosłych – dostrzega więcej szczegółów i szybciej podejmuje decyzje. Ale nie widzi całości, więc z trudem przychodzi mu rozpoznawanie twarzy. Ta sama osoba raz uśmiechnięta, raz smutna to dla niego dwaj różni ludzie. W codziennych rozmowach wyskakują z niego, niczym z wyszukiwarki, bloki informacji skopiowane żywcem z przeczytanych encyklopedii czy książek, a jeśli pochodzą z filmów – to wraz z intonacją. Nie uczy się mowy z interakcji społecznych, tylko z lektur, więc jego słowa często nie pasują do sytuacji. Nie rozmawia, lecz przemawia. Przez „Kubusia Puchatka” nie przebrnie, bo emocje bohaterów to dla niego czarna magia.

80 proc. dzieci z chorobą Aspergera towarzyszą objawy ADHD (nadczynność psychoruchowa). Inaczej też odbierają bodźce zmysłowe – zakrywają na przykład uszy na dźwięk nalewania wina do kieliszka, szczęku sztućców. Mogą się za to pasjonować szumem owadzich skrzydeł, burzami – opowiadać godzinami, że każda jest inna, słuchać ich nagrań. Nie czują głodu, trzeba im przypominać, że pora coś zjeść, i zdarza się, że lądują w szpitalach z powodu niedożywienia. Nie wiadomo, czy zasygnalizują zapalenie wyrostka, bo mają obniżony poziom odczuwania bólu. Mogą fatalnie znosić delikatny dotyk, a wciskać się w ciasne miejsca, by poczuć swoje ciało. Opierają się o innych jak o przedmioty. Częściej cierpią na depresje i lęki. Różnią się między sobą temperamentem – jedne są wycofane i ciche, inne ekstrawertyczne.

Świry dziwadła, czyli zespół Aspergera w szkole

Gdy Jurek rzucił butelką w panią od matematyki, była afera.

– A gąbką można? – zapytał całkiem serio. I dlaczego, jak się rzuci butelką w kolegę, to nie ma afery, a jak w matematyczkę, to jest? Nie pojmuje, dlaczego ludzie się obrażają, kiedy mówi prawdę. Nauczycielka zabrała mu książkę, to nazwał ją złodziejką. Pani od angielskiego powiedział, że jest stara. – Dla niego to taki sam komunikat jak to, że jest piękna pogoda. Nie ma zabarwienia emocjonalnego ani kontekstu – mówi dr Beata Kozielec, psychiatra dziecięcy z Mazowieckiego Centrum Neuropsychiatrii i Rehabilitacji Dzieci i Młodzieży.

W świecie Aspich wszystko jest dosłowne. Nie kłamią. Mają ogromne poczucie sprawiedliwości. – Nie tłumacząc takiemu dziecku sytuacji społecznych, zachowujemy się tak, jakbyśmy zabrali krótkowidzowi okulary, posadzili go w ostatniej ławce i nieustannie karali za to, że nie przepisuje z tablicy – mówi dr Kozielec.

Kolega na przerwie powiedział Jurkowi, że wpuścił wirusa do jego komputera. Na lekcji Jurek przeklina, krzyczy, że zabije. Nauczycielka demonstracyjnie go ignoruje, co chłopca tylko nakręca. W końcu pani krzyczy: – Czy ty nie możesz być jak inne dzieci?!

Koledzy się śmieją. Jurek płacze. Internetowe szachy to dla niego jedyny świat jasnych reguł, źródło poczucia bezpieczeństwa. W jego umyśle właśnie został zburzony, więc krzyczy. – Nie domyśli się, że to żart albo że komputer można naprawić. Problem przestanie istnieć, kiedy wyjaśnimy mu intencje uczestniczących w zdarzeniu osób – mówi dr Kozielec. I dodaje: – Agresja bierze się stąd, że choć mają dobre intencje, są niezrozumiani i odrzucani.

Publiczna szkoła, do której chodził Jurek, starała się do niego dostosować. Dla dzieci zorganizowano lekcje o ZA. Przynaj­mniej raz w miesiącu terapeutka Jurka spotykała się z jego nauczycielami. Gdy na klasówce miał zrobić rozbiór logiczny zdania: „Moja mama przygotowała wczoraj wielkanocną palmę”, odłożył długopis, bo jego mama nie robiła palmy. Wyciągnęli wnioski: identyczna konstrukcja, tylko o szachach. Rozwiązał bezbłędnie. Wiedzieli, że trzeba mu sygnalizować, że coś ważnego będzie się działo, otwierać na właściwej stronie książkę, wskazywać zadanie, żeby podążał za tokiem lekcji. Zadawać krótkie pytania, bez dwuznaczności. Pilnować, by zapisał, co jest zadane, inaczej nie odrobi.

Niestety, z trzech klas trzecich zrobiono dwie czwarte, a nowy wychowawca nie zrozumiał problemów Jurka. – Syn całkowicie stracił zainteresowanie. Jeszcze mocniej trzymał się rytuałów, a mnie za rękę, kiedy szliśmy do szkoły. Siedziałam z nim na lekcjach – opowiada Natalia. Zaryzykowała zmianę. Przeniosła chłopca do szkoły integracyjnej, gdzie mają doświadczenie z ZA: nauczyciel wspomagający obecny jest na każdej lekcji, są zajęcia z szachów i kółko informatyczne. Jurek zapisał w dzienniku: „Na dwanaście poznanych nauczycielek dziesięć się uśmiechnęło”. Już po kilku dniach powiedział, że jest szczęśliwy.

W USA osoby z syndromem Aspergera mają indywidualny plan nauczania, zbudowany w oparciu o największe zdolności i realne możliwości. W Polsce nawet w klasach integracyjnych diagnoza służy często do usprawiedliwiania zachowań dziecka, a nie pomagania mu w socjalizacji. Matkom zdarza się usłyszeć: – Z dzieckiem z zespołem Aspergera inne dzieci się nie bawią. Czego się pani spodziewała? A one potrzebują rówieśników. – Mają wyższą niż przeciętna potrzebę bycia społecznie akceptowanym – wyjaśnia dr Kozielec.

Leczenie Aspergera, czyli przyszłość

Przyczyny zespołu Aspergera nie są do końca poznane. Na pewno nie powodują go błędy wychowawcze. Nie wszystko daje się wytłumaczyć genetyką. Psychoanalitycy sugerują, że może to być somatyczny mechanizm obronny na niesprzyjające warunki. Pojawiło się też przypuszczenie, że syndrom pojawia się w następstwie zatrucia metalami ciężkimi. Często pomaga zmiana diety na bezmleczną, bezglutenową i bezcukrową. Nie ma jednak jednego standardu leczenia, każdy przypadek jest indywidualny.

ZA występuje niemal wyłącznie u chłopców. 20 proc. ich ojców lub dziadków ma wykształcenie techniczne. Częściej są wśród nich finansiści, informatycy, naukowcy, rzadziej lingwiści czy psychologowie.

Diagnozowane powinny być dzieci roczne i już wtedy należy rozpoczynać terapię. W zabawie z terapeutą uczą się na przykład nawiązywać kontakt wzrokowy. To, co można wypracować przez rok wczesnej terapii, z dzieckiem 12-letnim zajmie już trzy lata. Starsi uczą się odczytywać emocje: kąciki ust skierowane w dół – smutek. Odgrywają scenki. Ćwiczą przyjmowanie i dawanie komplementów. Umiejętności tych nie nabyłyby samodzielnie, a to skazuje na izolację.

Asperger u dorosłych

Wcześnie zdiagnozowana i poddana intensywnej terapii osoba ma szansę założyć rodzinę.

Skąd Aspi wiedzą, że ktoś jest dla nich bliską osobą? – Przyszła do mnie do szpitala, usiadła na łóżku, jej biodro dotykało mojego. Pokazywała zdjęcia z wakacji, na których była uśmiechnięta – zdefiniował student. Innemu (od dawna w terapii) udało się nawiązać romans. Z fachowej literatury dowiedział się, jak kobietę zaspokoić seksualnie. Wszystko się wspaniale udało (nawet kilka razy!). – Tylko nie wiedziałem, kiedy przestać ją całować. Jak poznać, że ma dość? – relacjonował.

Wielu Aspich kończy jednak samotnie, jako bezdomni czy nawet przestępcy. Pozbawieni nieformalnych kontaktów społecznych nie rozwijają umiejętności potrzebnych do samodzielnego życia. 20-latki na pytanie, skąd wziąć pieniądze, odpowiadają, że najlepiej z bankomatu lub kantoru, czy dosłownie: pobrać z magazynu banknotów. A jak któryś uzna, że wszystko powinno być za darmo, przestaje płacić rachunki. Jeśli po ukończeniu studiów nie mogą się odnaleźć na rynku pracy, przychodzą po diagnozę, by ubiegać się o rentę. Z drugiej strony wielu dorosłych Aspich można (bez urazy) spotkać na uniwersytetach. Bywa, że zajmują wysokie stanowiska. Czasem do gabinetu dr Kozielec trafia dobrze funkcjonujący księgowy lub student ostatniego roku.

Ze sławnych Aspi wymienia się Alberta Einsteina czy Richarda Stallmana, jednego z twórców idei wolnego Internetu. Badacz syndromu Hans Asperger pisał: „Niezachwiana determinacja i intelektualna przenikliwość, skrupulatność i skupienie się na jednym celu mogą prowadzić do wyjątkowych osiągnięć”.

– Jeśli Jurek znajdzie swoją dziedzinę zawodową, to będzie w niej świetny. Odda się jej bez reszty, jak teraz szachom. Adoratorki też się wtedy znajdą, a nawet jeśli nie, dla niego to drugorzędne – mówi Natalia.

Tekst został opublikowany w POLITYCE w lutym 2010 roku.

https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/spoleczenstwo/278169,1,zespol-aspergera–czy-to-tylko-inna-struktura-mozgu.read

Doktorzy na głodzie

JAK ŻYJĄ MŁODZI NAUKOWCY

Lecę do USA na konferencję. Mam wyłożyć kasę, a Amerykanie zwrócą mi te kilka tysięcy. Jak tu napisać, że nie mam z czego wyłożyć? 

MAGDALENA SZWARC

DR HANNA, 41 lat, biolog, adiunkt w instytucie PAN: W biologii molekularnej zestaw do 50 reakcji kosztuje ok. 2 tys. zł. Wtedy praca zajmuje godzinę. Żeby oszczędzić, sami przygotowujemy odczynniki i badanie zajmuje dwa dni. Paski klisz rentgenowskich tniemy na mniejsze, żeby na dłużej starczyły. Maszyna się od tego zacina, więc wywołujemy ręcznie, co znów trwa dłużej. Przeterminowanych odczynników nie wyrzucamy, bo na nowe nie ma pieniędzy!

DR MAREK, 32 lata, ekonomista, adiunkt na publicznym uniwersytecie: Najpierw książki sam kupowałem, bo ktoś na uczelni zawłaszczył sobie cały fundusz książkowy. Potem dostałem jego część: szef mówił: „Ma pan 1 tys. zł”, kupowałem, uczelnia zwracała pieniądze. Teraz zgłaszamy zapotrzebowanie – książki dostajemy po dwóch, trzech miesiącach. Te, które mieszczą się w limicie. A zagraniczne potrafią i 500 zł kosztować.

DR MARTA, 35 lat, językoznawca, adiunkt w instytucie PAN: U nas się nie kupuje książek, bo nie wiadomo, czy na pensje starczy. Trzeba szukać po bibliotekach. Jestem rozliczana z udziału w konferencjach naukowych, ale muszę jeździć za własne pieniądze. Czasem instytut odda, czasem nie.

Fakty są takie:

* Tylko co trzeci doktorant ma stypendium naukowe (1-1,5 tys. zł, czyli mniej niż płaca minimalna). Reszta, pisząc doktorat, musi pracować.

* Wynagrodzenia nauczycieli akademickich (po uwzględnieniu różnic w poziomach cen) są w Polsce co najmniej dwa razy niższe niż na Zachodzie.

* Dotacje na studenta – nawet siedem razy niższe.

* Niż demograficzny drąży dziury w budżetach uczelni, bo finansują się one głównie z dotacji na dydaktykę (83-100 proc. budżetu, podczas gdy np. uczelnie brytyjskie tylko w 28-46 proc., resztę pieniędzy dostają od państwa i prywatnych firm na badania). Polskie prywatne firmy są mało innowacyjne, nie inwestują w badania akademickie.

* Tylko 13 proc. wniosków dostaje finansowanie ze środków krajowych. Na resztę nie starcza pieniędzy. Grant europejski w tym roku otrzymał jeden polski wniosek.

* W efekcie powstaje niewiele znaczących odkryć naukowych – na 100 polskich nauczycieli akademickich przypadało dwa razy mniej publikacji w czasopismach naukowych indeksowanych w ISI Web of Knowledge (tzw. lista filadelfijska) niż na 100 naukowców brytyjskich czy fińskich i trzy razy mniej niż niemieckich, austriackich czy szwajcarskich. Statystyczna polska publikacja była cytowana dwa-trzy razy rzadziej niż publikacje autorów z Europy Zachodniej. Na milion Polaków w 2007 r. przypadało pięć patentów, gdy średnia OECD wynosi ponad 100 (Niemcy 257, Finlandia 242, Szwajcaria 369)*.

Jak pracują i żyją w tych warunkach młodzi polscy naukowcy?

Jestem śmieciem

MGR ALICJA, 30 lat, doktorantka polonistyki na publicznym uniwersytecie: Zaczęłam studia na polonistyce, równolegle dostałam się na drugi kierunek, studia międzywydziałowe. Przekonywano, że warto, bym zrobiła doktorat. Zakładałam, że da mi on zatrudnienie na uczelni prywatnej, pensję lepszą niż nauczycielska lub choćby taką samą. Dziś jestem na piątym roku studiów doktoranckich. Stypendium – 1045 zł – idzie w całości na wynajem kawalerki. Z dodatku za wyniki w nauce – 200 zł – płacę media. Przez rok angażowałam się w trzy projekty badawcze, to dało mi ostatnio 2 tys. zł. Dostanę jeszcze 1,5 tys., ale każdy z grantów to dużo pracy! Ostatnio dostałam 1 tys. zł nagrody ze środków dla doktorantów, którzy mieli publikacje i konferencje. I 5 tys. zł na koszty wydawnicze książki. Łącznie 23 tys. – tyle mam rocznych dochodów ze źródeł naukowych, za pięć godzin pracy dziennie, w tym zajęcia ze studentami. Wychodzi ok. 10 zł za godzinę netto.

W wydawnictwach czasem dają mi korekty, wewnętrzne recenzje. Coś tłumaczyłam, układałam antologię poezji. I tak spływa: raz 500, raz 600 zł.

Sześć godzin snu mi wystarcza, ale jak to jest chronicznie mniej, zaczynam się przewracać. Jestem samotną matką, moje dziecko ma autyzm. Mój ojciec, jak może, co miesiąc śle mi 1 tys. zł. Chciałabym zarabiać 2 tys. zł netto i nie lawirować.

Pracowałam jakiś czas w bibliotece na pełny etat, zarabiałam tysiąc z hakiem. Nie miałam wtedy czasu na żadne granty, bo kiedy? Może dobrze, że zredukowano to stanowisko.

Kilkunastu moich kolegów doktorantów pracuje w pismach, np. literackich. Niektórzy sami je założyli i całą swą aktywność przekierowali na zdobywanie pieniędzy, by je utrzymać. A są to ludzie wybitni intelektualnie!

Znam też przypadek: kolega pisze doktorat za granicą, a tu ma fundację, która robi projekty naukowe. Jak dostanie grant, całe środowisko spotyka się na konferencji. Wszyscy są goli i bosi, trzeba im chociaż za bilety zapłacić. Jadą, pracują, piszą teksty. A więc da się robić naukę poza uczelniami, tylko trzeba być temu całkowicie oddanym.

Ten kolega wynajmuje pokój, bo nie stać go na mieszkanie. Tacy jak on nie zakładają rodzin, bo sami nie są w stanie przeżyć. No, chyba że mają bogatego małżonka. I są kompletnie ignorowani przez polskie uczelnie, które im mniej prężne, tym bardziej przyjmują strategię: zróbmy minimum, które musimy, i nie wyrywajcie się z pomysłami!

Po obronie będę szukać pracy w nauce, ale marnie to widzę. Doktorzy idą sprzedawać w księgarniach, obsługiwać bufety, by – za grosze – pracować naukowo przy grantach i publikować. Dla satysfakcji? Dla rozwoju nauki polskiej? Coraz częściej mam poczucie, że jestem zbędnym śmieciem. Resort mnie nagradza za osiągnięcia intelektualne, a z drugiej strony mówi: Nie ma pracy! Nie ma możliwości. Nie ma! Idź sobie żyć gdzieś indziej!

Jestem niekonkurencyjna

DR MARTA: Bardzo szybko uczę się nowej normy językowej i potrafię to rzutować na tekst XVI-wieczny. Wychodzę od tego, jaka jest literka, jaki krój pisma, z jakiego języka dane słowo pochodzi, a kończę na wyciąganiu generalnych wniosków: jak kultury na siebie wpływały. Jak dane społeczeństwo funkcjonowało? Ale potem, pisząc, męczę się i nad każdym zdaniem zastanawiam godzinami. Myślę, że gdyby na uczelni były pieniądze, większa konkurencja, to wyparłby mnie ktoś, kto lepiej wie, czego chce. Ale nasz system promuje obniżanie jakości: nie narobić się, a żeby publikacja była. Bo za publikacje w czasopismach naukowych, najlepiej anglojęzycznych, są punkty, które przelicza się na dotację dla instytutu. My, ich autorzy, oczywiście honorariów nie dostajemy!

Dlaczego tu pracuję? Bo tak wyszło. Bo to fajna praca. Ale nie wielkie powołanie. Bo miałam fantastycznego promotora, który zaraził mnie swoją pasją. Kiedy dostałam się na studia doktoranckie w PAN, on akurat odszedł na emeryturę i dostałam jego etat. 1,8 tys. zł brutto (2290 zł brutto to była średnia krajowa), więc mogłam codziennie jeść obiad, odpoczywać, uczyć się. Po dwóch latach – podwyżka o 400 zł. Dostałam grant promotorski, przez dwa lata był dodatkowy 1 tys. zł miesięcznie. Sześć lat od magisterki się obroniłam i zostałam adiunktem, dostałam 90 zł podwyżki.

Naukowo nie mogę pracować więcej niż kilka godzin dziennie, bo mnie to spala. Jak wszyscy w instytucie mam drugą pracę. Zarabiam tam 1,9 tys. zł na miesiąc. Jako redaktorka literacka uwspółcześniam i robię przypisy. To poniżej moich możliwości, ale mnie odpręża. Znam panią profesor, która po godzinach pisuje dla zarobku horoskopy.

Ze źródeł naukowych w 2011 r. zarobiłam 29 tys. zł: etat 20 godzin w tygodniu (22 zł za godzinę). Fundacja: 20 godzin w tygodniu (24 zł za godzinę). Z tego czasem muszę zapłacić za wyjazd na konferencję. Chciałabym zarabiać 4-5 tys. i dodatkowo mieć jakieś 1,4 tys. zł na prowadzenie działalności naukowej – wyjazdy terenowe, konferencje, dokumentacje, wynagradzanie łacinnika za specjalistyczne tłumaczenia. Nie rozglądałam się za kredytem mieszkaniowym. Mój chłopak ma komunalną kawalerkę, w niej mieszkamy.

Bez stypendium i etatu w nauce? Koleżanka pracuje w przedszkolu, doktorat pisze wieczorami. Bierze urlop i w wakacje robi badania. Kumpel – ojciec rodziny – był sportowcem i kasę na życie miał z grania. Inny – też ojciec – dorabiał korkami i choć tłukł ich mnóstwo, miał dużo mniej kasy niż żona, prawniczka. Kiedy zrobił się kryzys, zrezygnował z doktoratu. Dzwoni ostatnio: „Przyjeżdżam do Warszawy. Na kurs spawaczy rur PCV”.

Na uczelnie przychodzą stosy podań od doktorów, którzy chcą się zatrudnić chociaż jako asystenci, a nie adiunkci. U nas jeszcze nie zwalniają, ale jak dwie osoby nie zrobiły habilitacji i musiały odejść, na ich miejsce nie zatrudniono nikogo.

Jestem sekretarką

DR MAREK: Trzy dni w tygodniu jestem na uczelni od 8 do 20. Czasem też w weekendy. Dwa dni w tygodniu pracuję w domu. Czasem jedną stronę tekstu piszę przez pięć godzin. Trzeba znaleźć dane, policzyć. Sam muszę sobie rytm narzucić i go egzekwować, inaczej nie pójdę do przodu. Wieczorami ślęczę nad pracami studentów, korektą książki albo czytam. Mam też bardzo dużo pracy administracyjnej. Wakacje są na pracę naukową!

Jako student kierunku biznesowego myślałem, że będę pracował w prywatnej firmie, ale zapisałem się do ekonomicznego koła naukowego i wsiąkłem. Nie bez znaczenia pewnie było to, że ojciec i dziadek są profesorami, mama – adiunktem, babcia też pracowała naukowo. Po magisterce dostałem pracę w mojej katedrze. To były ostatnie podrygi starego systemu, gdy zatrudniano magistrów.

Teraz doktoranci nie mają etatów. Gdy kończy się studia magisterskie, zdaje się na doktoranckie. Doktorant prowadzi trochę zajęć ze studentami. Za darmo oczywiście. Można, mając szczęście, być zatrudnionym przy projekcie badawczym (grancie) albo mieć stypendium.

U nas doktorantami są menedżerowie wyższego szczebla, po czterdziestce, gdzie MBA ma już każdy – zapracowani, ale bardzo solidni. Te doktoraty powstają. I jest druga grupa – ci stypendium nie mają, pracować za bardzo nie mogą, bo zajęcia są trzy dni w tygodniu. Oni nigdy tego doktoratu nie zrobią, bo to jest ogromny wysiłek. Ale nikt ich nie zamierza wyrzucać! Na każdego jest dotacja, uczelnia się z tego finansuje. Na koniec daje papier ukończenia studiów doktoranckich i tyle. Doktorami zostaje u nas 10 proc. doktorantów. Może 4 proc. zapowiada się na naukowców.

Jak się doktorat obroni, można zostać na uczelni zatrudnionym. Tyle że w osiem lat trzeba zrobić habilitację. Jak ma się tyle godzin zajęć dydaktycznych co w pensum (210 w roku), to się da radę. Ale średnio dydaktyki jest dwa razy więcej.

W połowie lat 90. doktorzy łatwo dostawali drugi, trzeci etat na uczelniach prywatnych i przestali robić cokolwiek naukowo. A wiedza się dezaktualizuje. Dziś od młodych doktorów merytorycznie dzieli ich przepaść! Ale rektor od młodego adiunkta słyszy, że on nie będzie prowadził zajęć ze studentami, bo przedmiot go nie interesuje, a w weekendy to on ma życie prywatne. Dodatkowy kurs to 1 tys. zł za semestr, a zajęcia trzeba przygotować, rozliczyć. Młodzi chcą siedzieć w bibliotece i pracować naukowo! A dziś trzeba uczyć, bo uczelnie żyją ze studentów! I ci młodzi wypadają. A wieczni adiunkci te godziny biorą. Nawet 300 w semestrze! Choć wiedzą, że na przygotowanie habilitacji nie będą mieli czasu. Jak w ustawowym terminie nie zrobią habilitacji, będą musieli odejść z zawodu. Błędne koło.

Finansować się z badań? Instytucje, które przyznają granty krajowe, niechętnie patrzą, że chcemy jeszcze coś przy tym zarobić – bo mamy etaty.

Realizowaliśmy kiedyś grant europejski. Koordynatorem była instytucja z innego kraju Unii, która go pozyskała. Pani profesor z tej instytucji do napisania wniosku miała sztab specjalistów. Prowadziła intensywny lobbing, jeżdżąc do Brukseli – to robota na kilka miesięcy. Jak to ma zrobić polski kierownik katedry, który ma 10 osób przeciążonych dydaktyką i jedną sekretarkę na ćwierć etatu do obsługi studentów?! Na naszej uczelni nie ma jednostki wyspecjalizowanej w pozyskiwaniu i realizowaniu grantów. Wszystko musimy robić sami! Pisałem pisma, by na konferencję zarezerwować salę, żeby ktoś podał kawę i ciasteczka. Bukuję hotele, sprawdzam ceny. Stoliki rozstawiałem, a byłem jednym z dwóch realizujących merytorycznie ten grant! To tak jakby Kubicy powiedzieć: nie stać nas na porządny samochód, będziesz się z Hamiltonem ścigał trabantem!

Jestem siłą roboczą

DR HANNA: Jako dziecko bawiłam się w laboratorium. Skończyłam biologię i chciałam pracować w laboratorium kryminalistycznym policji, ale się nie udało, więc przez urząd pracy trafiłam do instytutu naukowego Polskiej Akademii Nauk. Prowadzimy badania podstawowe, badamy geny i funkcje białek przez nie programowanych.

U nas po doktoracie trzeba zmienić miejsce pracy na inny instytut, by w środowisku była wymiana wiedzy. Znalazłam dyrektora, który chciał mnie zatrudnić, jeśli przyjdę ze swoimi pieniędzmi na badania i pensję. Napisałam wniosek o grant (tzw. polski post-doc – program dla doktorów zaraz po obronie) i po ośmiu miesiącach przyznano mi 240 tys. zł na trzy lata, w tym 5 tys. zł (3,3 tys. netto) miesięcznie na wynagrodzenie.

W mojej pracowni nikt nie ma czasu dorabiać w drugiej pracy. 9-10 godzin dziennie pracuję w laboratorium. Czasem też w weekendy. Dziecko kładę spać o 22, zupa się gotuje, a ja zaczynam przygotowywać się do seminarium czy pisać publikację. Wstaję o 5.30. Ze dwa razy w miesiącu śpię po dwie-trzy godziny. Ludzie się zniechęcają, bo uważają, że to nie jest warte tych pieniędzy.

Tylko profesorowie mają etaty. Doktorzy trzy lata pracują przy jednym grancie, trzy – przy innym. Instytut PAN, politechnika, uniwersytet… Skończył mi się grant, dostałam kontrakt na dwa lata – z pensją o kilkaset złotych niższą. Nie stać nas na nianię. Nie stać na wycieczki zagraniczne, na które moja starsza, nastoletnia córka bardzo chciałaby pojechać. Jej koleżanki mają nowe meble, a ja remontu zrobić nie mogę. Mieszkanie kupiliśmy i spłaciliśmy, kiedy jeszcze nie było dzieci. Ale kosztowało 1,5 tys. zł za metr, a nie 10 tys. Dziś nie stać nas nawet na dodatkowy pokój.

Napisałam nowy wniosek i przyznano mi 400 tys. zł. Pięciu pracowników będzie miało dodatkowe 300 zł. W 2011 r. zarobiłam 53 526,70 zł brutto za średnio 52 godziny pracy w tygodniu. To 17 zł za godzinę. Chciałabym zarabiać z 5 tys. Jeśli myśleć o szaleństwach typu większe mieszkanie, wycieczki, to nawet 6 tys.

Ale i w Polsce, jak ktoś jest gotów dużo poświęcić, to możliwości są. Można startować w konkursach do grantów TEAM (środki przyznawane przez Fundację na rzecz Nauki pochodzące z funduszy strukturalnych Unii), gdzie są pensje 6-7 tys. zł, przy średniej w branży ok. 2 tys. zł. W ostatnich latach nasz instytut zdobył duży grant europejski jako koordynator. Za formalne przygotowanie wniosku firma zewnętrzna chciała 40 tys. zł. Ostatecznie zrobiła to jedna pani za 18 tys. zł. Instytut znalazł jakoś na to środki.

Teraz mam świetną szefową, która jest dobrym naukowcem i dobrym człowiekiem. Jeśli ktoś chce robić habilitację, wyjeżdżać za granicę – pcha, ma kontakty na świecie, pomaga.

Są też ogłoszenia i można próbować na własną rękę. Koleżanka za pieniądze zarobione w nauce nie mogła ani wynająć, ani kupić mieszkania w Warszawie. Dziś pracuje w laboratorium w Wielkiej Brytanii na stanowisku technicznym – wynajmuje dom z ogródkiem i utrzymuje męża i dziecko.

Jestem chciwa

DR IZABELA, antropolog kultury, 42 lata. Gdy promotor zaproponował mi pisanie doktoratu, wydawało mi się, że złapałam Pana Boga za nogi. Myślałam tylko o tym, że będę pisać rewelacyjne książki – pod prąd. Jaka jest rzeczywistość? Moje zarobki to przeciętna adiunkta z doktoratem: 2430 zł na rękę. Nie wiem, ile to na godzinę. Zresztą godzinę czego? Pracy badawczej, dydaktycznej czy organizacyjnej? Bo wszystko się składa na tę kwotę. Czy praca w nocy jest opłacana dodatkowo? Jeżeli dorabiam, to zwykle projektami muzealnymi i wykładami dla instytucji pozarządowych. To jednorazowe kwoty – 200-500 zł średnio raz na trzy miesiące. Nie biorę zbyt wielu dodatkowych prac; po pierwsze, mam dzieci, po drugie, habilitację do skończenia i każda godzina jest dla mnie cenna.

Wiele grantów dochodowych (tzn. takich, które zapewniają wynagrodzenie dla wykonawców), m.in. TEAM, jest przyznawanych tylko dla dziedzin bio-techno-nano i na pewno żaden bidulek humanista tego nie dostanie. Humaniści mają dostęp właściwie tylko do grantów ministerialnych i z Narodowego Centrum Nauki (stosunkowo małych, więc i wynagrodzenie jest niskie). Też miałam kiedyś taki grant – dostałam 50 tys. zł, z czego 25 proc. zabrała uczelnia. Na wynagrodzenia na 2,5 roku dostałam ok. 10 tys. zł brutto, a i tak w recenzji ktoś mi napisał, że jestem chciwa. No, może nie wprost: „Zawyżone wynagrodzenia”.

Niedawno ubiegaliśmy się o grant na cztery osoby na trzy lata i kierownik tak obliczył, żebyśmy dostawali po 900 zł dodatkowo do pensji. Komisja podobno się uśmiała. Projekt OK, ale te pieniądze z księżyca. No i uwalili. Teraz mam lecieć do USA na konferencję. Mam szczęście, że jestem w międzynarodowym projekcie i oni za wszystko płacą. Szkopuł w tym, że mam wyłożyć kasę, a oni mi zwrócą te kilka tysięcy za samolot. I jak tu napisać, że nie mam z czego wyłożyć? Większość w moim środowisku myśli tak: bardziej opłaca się mieć pewny drugi etat – na innej uczelni albo nawet w liceum – niż męczyć się z durnymi grantami, z których pieniądze są marne, a roboty od groma. Granty i publikacje w językach obcych są potrzebne w nowym systemie zdobywania habilitacji. Ale do września 2013 można jeszcze prześlizgnąć się na starych zasadach, więc naród ruszył do pracy i warto przyjrzeć się temu, co pojawi się na rynku jako prace habilitacyjne z zakresu humanistyki.

Mimo wszystko nie czuję się wyrobnikiem nauki, piszę to, co chcę, a studentów uczę tego, co wiem i w co wierzę. Ale jestem tak zmęczona atmosferą na uczelni, brakiem perspektyw i tym rodzajem intelektualnego zaszczucia, że marzę, by opuścić mury tej szacownej uczelni.

Jestem twardy

DR. MAREK: Godziwe wynagrodzenie adiunkta to byłoby 6 tys. zł miesięcznie. Bez nadgodzin i z jedną grupą seminaryjną. Wtedy mógłbym uczyć, prowadzić badania i publikować. Do tego tak jak w cywilizowanym świecie raz na cztery-pięć lat roczny, pełnopłatny urlop (sabbatical) na staż naukowo-badawczy za granicą.

Nie zarabiam źle. W 2011 r. – 120 tys. zł brutto za 50 godzin pracy w tygodniu (38 zł za godzinę). Podstawowe wynagrodzenie to średnia krajowa, ale są premie, dodatek za zajęcia po angielsku, trzynastka, co roku grusza – 1,5 tys. zł, co dwa lata nagroda za wyniki w nauce – do 3 tys. zł. Za realizację jakiegoś etapu grantu europejskiego można i kilkanaście tysięcy dostać. Dużo badań robię, publikuję, wychodzę z inicjatywą. Mam świetnego szefa, który wspiera nasze pomysły.

Poza uczelnią robię ekspertyzy (100 zł za godzinę) – to plon inwestowania w projekty, z których wiele nie wypaliło. Na pięć konferencji była jedna, z której do dziś czerpię korzyści. Ile nam wniosków grantowych odrzucili! Takich, nad którymi siedzieliśmy miesiącami! Ile razy odrzucono mi artykuł. Czekasz rok i jest druzgocąca recenzja. Trzeba sobie z tym radzić.

Ale ja uwielbiam tę pracę! Ciągle się człowiek rozwija, wchodzi w nową współpracę. Aspiracje? Żebym artykuł z moimi badaniami opublikował w „Quarterly Journal of Economics” albo „American Economic Review” i żeby był cytowany przez dobrych ekonomistów. A potem jakiś topowy uniwersytet zaprosiłby mnie na rok z wykładami. To ambitny cel, bo polska ekonomia jest na niskim poziomie.

Wyjechać? Żonie byłoby ciężko. Zresztą stypendium doktoranckie za granicą to 1 tys. euro. Starcza na piwo. Robi się doktorat (po trzydziestce) i przerażenie, bo post-doców – projektów dla świeżych doktorów – brakuje. W Europie jest kryzys. Fundusze nadal są większe niż u nas, ale w Anglii na badania naukowe obcięto kilkadziesiąt procent środków. W Hiszpanii dwa razy się zastanowią, nim przyjmą kogoś z Polski. Stany Zjednoczone – tam są pieniądze, ale tam jadą najlepsi z całego świata!

Imiona bohaterów zostały zmienione.

*Dane pochodzą z raportu „Produktywność naukowa wyższych szkół publicznych w Polsce” (J. Walczak-Derlacz, A. Parteka, 2010) finansowanego przez Ernst & Young

 Gazeta Wyborcza nr 234, wydanie z dnia 06/10/2012Magazyn, str. 22

Co nas uszczęśliwia?

CZEGO CHCEMY, O CZYM MARZYMY

Najszczęśliwszy moment w życiu? Ślub. Oba, bo miałem dwa. Z dwiema kobietami

MAGDALENA SZWARC

W Ogrodzie Saskim w centrum Warszawy pytałam ludzi o najszczęśliwsze chwile ich życia.

Siła, która jest w kobiecie

KAROLINA, 33 LATA, SPECJALISTA DO SPRAW SPRZEDAŻY

– Poród. Miałam przyjemny. Uznałam, że to jest mój własny ból, sama go stworzyłam, więc nie ma opcji, żebym nie była w stanie go wytrzymać. U dentysty bywał większy. Wykonywałam rozkazy: złapać ogromną ilość powietrza i wcisnąć do dołu. Odetchnąć i złapać następne. Jakbym nurkowała. Myślałam tylko o tym, by jak najdłużej wytrzymać te chwile.

Męża odsunęłam. „Muszę cię kątem oka widzieć, ale wiedzieć, że jestem zdana wyłącznie na własne siły. Jak będziesz się nade mną litował, to mnie osłabisz”.

Położna na oddziale opowiadała o moim porodzie – siłami natury, szybki i bez krzyków.

Co w porodzie uszczęśliwia? Chyba ta ogromna siła, jaka jest w kobiecie. Taka moc, że z własnego ciała takie duże dziecko wychodzi. I ja tego dokonałam!

Dawać

MIREK, 35 LAT, FOTOGRAF

Przyjechał z wózkiem dziecięcym.

– Szczęście to jest pełne porozumienie z drugą osobą. Niewymuszone dawanie sobie nawzajem tego, czego się potrzebuje. Mnie uszczęśliwia moja żona. Spotkałem ją dwa lata temu. Miłość to najważniejsze, co możemy w życiu mieć. Nasz syn Bruno jest owocem miłości.

I samorealizacja, czyli praca – w moim wypadku fotografia artystyczna. Nic nie daje mi takiego zastrzyku energetycznego jak zdjęcia. Mówisz w nich coś ważnego od siebie. Jeśli nie masz gdzie ich pokazać, z kim o nich dyskutować, radość jest zerowa.

Trzy siostry

ULA, 42 LATA, SPRZEDAWCZYNI W CUKIERNI

– Moje szczęście to rodzina. Mam dwie siostry – nie jestem sama. Codziennie się spotykamy, albo dzwonimy. Ta zgoda między nami to szczęście. Jest ktoś, na kim można całkowicie polegać.

Kupiłyśmy z siostrą razem samochód. Dzielimy się nim w zależności od potrzeby. Wzięłyśmy wspólny kredyt mieszkaniowy. Na dziesięć lat, a spłaciłyśmy w pięć. Było ciężko, skromnie żyłyśmy – zależało nam, żeby szybko spłacić, bo trzeba było kupić drugie mieszkanie. Ten drugi kredyt wzięłyśmy na maksymalną długość, ale na pewno spłacimy wcześniej. Teraz można swobodniej trochę żyć. Kupić sobie buty ładniejsze.

Nie da się tak co do złotówki się policzyć, ale zasady uzgadniamy na początku i obie czujemy, że jest dobrze.

Na szczęście trafiam na dobrą pracę. Długo pracowałam w sklepie spożywczym jako zastępca kierownika. Potem w odzieżowym cztery lata. Na koniec trafiłam do cukierni.

Tylko najmłodsza z nas ma dzieci – dziewczynkę i chłopczyka. Przepadamy za nimi, są trochę nasze wspólne.

Prawda o Chopinie

DERMOT CLINCH, 40 LAT, MUZYKOLOG

– Najszczęśliwszym momentem w życiu były narodziny moich synów, mają 13 i 15 lat. Wyobrażałem sobie, jak to będzie mieć dziecko, kształtować je. Ale tych wyobrażeń o szczęściu miałem zbyt wiele. One mnie unieszczęśliwiały. Dziś myślę, że trzeba pozwolić szczęśliwym momentom przemijać. Cieszyć się, gdy są, ale nie myśleć, że jeśli całe życie nie wygląda tak, to jest przegrane.

Teraz czuję się szczęśliwy. Patrzę na fontannę i myślę o tym, że woda jest unoszona do góry, a potem spada i znów jest wynoszona. Jak w życiu, coś następuje po czymś, spada i się podnosi…

Przyjechałem do Polski, bo musiałem coś w życiu zmienić. Przez lata moja żona pracowała na etacie, a ja w domu wychowywałem chłopców i publikowałem teksty o muzyce. Pracowałem też dla BBC. I wreszcie musiałem zrobić to, czego tak naprawdę chcę: od dziesięciu lat piszę książkę o Fryderyku Chopinie. Mam prawie połowę materiału, wiele pomysłów i notatek. Chopina uwielbiam. Gram go trochę, pamiętam, jak matka go grała. Jego muzyka jest zabawna i inteligentna. Zrozumiała dla ludzi różnych kultur. I intensywnie oddziałuje.

W Warszawie staram się odszukać, co jest prawdą o Chopinie, co wyobrażeniem ludzi, a co ja sam sobie dośpiewałem.

Dzikie fiołki

ANNA, 65 LAT, EMERYTKA

– Kiedy byłam szczęśliwa? Gdy sobie uświadomiłam, że się zakochałam i jestem kochana. Wczesną wiosną. Było ciepłe popołudnie w Łazienkach, a on na klombie narwał dzikich fiołków i wyznał to. Nigdy się czegoś takiego nie zapomina.

Zakochałam się w jego intelekcie, umiejętności oceny sytuacji. Miał bardzo miły głos. Ale on kochał nocne życie, był bawidamkiem i jak przyszło dziecko – wcale nie tak szybko po ślubie, miał już 25 lat – nie mógł obniżyć lotów. Miał odebrać syna z przedszkola – dzwonią do mnie do pracy, że dziecko siedzi samo. W końcu nie mogliśmy na siebie patrzeć. Złożyłam pozew o rozwód. Poczułam się wolna. Po 13 latach.

On już nie żyje. Ożenił się potem po raz drugi, ale chciał do mnie wrócić. Mówił, że jestem miłością jego życia. Ale ja nie chciałam, żeby tamto małżeństwo się rozpadło.

Kochałam człowieka czy swoje o nim wyobrażenie? Nie wiem.

Uśmiech

PAWEŁ, 33 LATA, ANALITYK W FIRMIE SPOŻYWCZEJ

– Wakacje u dziadków, jak miałem dziewięć, dziesięć lat. Biegałem, gdzie chciałem, z dziadkiem koniem jeździliśmy. Mam dwóch młodszych braci i tam byliśmy non stop razem. Miałem bardzo szczęśliwe dzieciństwo. Nie wiem, czy to kwestia rodziców, że im się dobrze układało, czy tego, że mieli czas dla nas i dla siebie? Wracali z pracy o 15, co drugi dzień spotykali się ze znajomymi. Teraz, jak jestem w domu o 19, żona się cieszy, że wcześnie. W pracy momentów szczęścia jest bardzo mało. Cały czas tylko: robić, robić, robić… Nie ma czasu się zastanowić, czy to, co zrobiłem, było dobre. Czy można lepiej.

Chyba uśmiech innych ludzi mnie uszczęśliwia. Życzliwość. Zrozumienie drugiej osoby.

Mogę pomóc

MARZENA, 38 LAT, RATOWNIK MEDYCZNY

– Na pewno urodzenie syna. I jak dostawałam dyplom ratownictwa medycznego. Zaczynała nas setka, a skończyło 30. Karmiąc, zmagając się z chorobami – zdałam na 90 proc., jako jedna z niewielu. Piotruś miał dwa latka, ja po trzydziestce i w ręku dyplom. To był dla mnie niebywały sukces.

Kiedy miałam 20 lat, jechałam autobusem. Jakaś matka wysiadała z wózkiem i dziecko jej wypadło. Strasznie krzyczała, prosiła o pomoc, a nikt nie wstał. Ja też nie zareagowałam. Kierowca zamknął drzwi i pojechał. Klęczała tam nad tym dzieckiem i ja przez tyle lat myślę, co się z nim stało. Do dziś nie mogę sobie wybaczyć. Pomyślałam: nie może tak być, że nie pomagam, bo nie wiem jak.

Chciałam iść na medycynę, ale nie zdałam matury i poszłam do pracy. Jestem tkaczem, gobeliniarzem. Spod moich rąk wyszły tkaniny na stroje dla Bohuna i Heleny do filmu „Ogniem i mieczem”. Ale wciąż kołatała się we mnie potrzeba niesienia pomocy. Po ośmiu latach od matury stwierdziłam, że muszę ją zdać na nowo i iść na ratownictwo medyczne. Poprosiłam dyrektorkę mojego liceum i chodziłam na lekcje z ostatnią klasą. Jednocześnie pracowałam. I zdałam!

Jeździłam potem w pogotowiu. Pacjent jest najczęściej nieprzytomny, nie podziękuje, ale ważne jest przeświadczenie, że wykonało się dobrą robotę. Pracowałam dwa i pół roku na pediatrii. Wracałam z tych dyżurów bardzo zmęczona, ale spełniona. Teraz pracuję w prywatnej przychodni.

Mam szczęśliwy związek, mieszkanie, nie mamy długu, jesteśmy w miarę zdrowi.

I jeszcze mam siostrę bliźniaczkę. Z Ewą nie mamy przed sobą tajemnic. To jest miłość, której z niczym nie da się porównać. Czasem się zastanawiam, czy nie kocham jej bardziej od własnego dziecka. Oddałabym za nią życie, bez dwóch zdań. Jak ją oko lewe boli, to mnie prawe. Podobne sny mamy. Chociaż nie jesteśmy podobne, ani z charakteru, ani z wyglądu. Widuję się z nią co drugi dzień. Dlatego nie należy się dziwić Jarosławowi, że w ten sposób postępuje.

Powrót do szkoły

AGNIESZKA, 85 LAT, EMERYTOWANA DOKTOR HISTORII

– Najszczęśliwszy moment? Jak wróciłam do szkoły. Żoliborz – to była moja mała ojczyzna. Opuściliśmy Warszawę po powstaniu niemal tak, jak staliśmy. Jak wróciłam – miałam 16 lat – dom był spalony. Ojciec, jak się potem okazało, zginął w Katyniu. Mama nie miała do czego wracać, więc została na wsi, uczyła w szkole. A ja bardzo chciałam wrócić do mojego gimnazjum. Dawałam korepetycje z matematyki. Utrzymywałam się z tego przez dwa lata liceum i studia. Jeszcze bratu posyłałam.

Pyta pani o dni szczęśliwe? Jak mi lekarz po porodzie powiedział: „Ma pani swojego Jasia”, ze szczęścia zemdlałam! Nie to, że syn lepszy. Ale byłam ogromnie przywiązana do mego teścia Jana i wiedziałam, jak bardzo on chce mieć wnuka. I to chyba było najszczęśliwsze ze wszystkiego!

Teraz mam czterech wnuków. Zdolni bardzo. Strasznie ich kocham. Dzieci kocham, ale to obowiązek, a wnuki to przyjemność. Córka przywoziła ich w piątek, zabierała w niedzielę. Dawała mi ich na wakacje. Najwięcej rozmów prowadziłam z najstarszym – też Janem. Kilka lat temu mówi: „Nawet nie wiesz, jaki ja jestem szczęśliwy, że taką ciebie, babciu, mam!”. O mało się nie popłakałam. Ale ile się włoży czasu, pracy i miłości, tyle się potem odbiera. I dziadek bardzo dużo włożył.

Dopiero jak dzieci miały już swoje życia, zrobiłam doktorat. Miałam 48 lat. I wtedy – zawał. Zawsze byłam szczupła, dużo się ruszałam, ale mój brat umarł na zawał, jak miał 36 lat, dziadek – jak miał 54, mama – 66. I jak w szpitalu otworzyłam oczy ze świadomością, że jednak będę żyła, to był szczęśliwy dzień. Potem wydałam jeszcze książkę – to też było szczęście – o łowiectwie w Polsce Piastów i Jagiellonów. Swoje ambicje zrealizowałam.

Mąż jest strasznie zapracowanym człowiekiem. Na emeryturze, ale ciągle go potrzebują. Zawsze byłam z niego bezgranicznie dumna. Bezinteresowny. Otoczony studentami. Ile on książek napisał! Pierwszy demokratycznie wybrany rektor jednej z najważniejszych uczelni w Polsce. I jak nie kochać takiego człowieka?

Ale miałam miłość w młodości. Zginął w powstaniu. Jak się dowiedziałam, siedziałam w piwnicy i myślałam: ja już stąd nie wyjdę, nie mam po co żyć. Potem chłopcy długo dla mnie nie istnieli. Mój mąż się musiał mocno starać.

Że jestem ciągle promienna? To cecha rodzinna. Wszystkie wnuki uśmiechnięte, dzielne. I ja teraz walczę o samodzielność. Pani widzi, choć z laseczką idę – nie jadę! – z al. „Solidarności” do Pałacu Staszica, bo mam EKG zrobić.

Dwa światy

KATARZYNA, 36 LAT, SKRZYPACZKA

– Jestem jedyną Polką w Mahler Chamber Orchestra. Miałam szczęście. Spośród 35 kandydatów wybrali dwie osoby. Zaczęłam jeździć po świecie. Byłam już zaręczona, ale myślałam: teraz mam za mąż wychodzić? Rozstaliśmy się. Ale on mi pomagał znaleźć mieszkanie, wybierać meble. Był moim najlepszym przyjacielem. W końcu zrozumiałam, że byłoby wspaniale być z nim do końca życia. I był ślub. Pamiętam każdą sekundę tej przysięgi. I szczęśliwe momenty, kiedy nam się rodzili synowie. Pierwszy ma siedem lat, a ten w wózku – cztery miesiące.

Przez całe życie zawodowe – dziesięć lat – żyłam w dwóch światach. 160 dni w roku spędzałam z orkiestrą na wyjeździe. Jak się pojawił starszy syn – 130. Jak zaczął chodzić do zerówki – 90 dni. Nasycałam się graniem, po tygodniu, dwóch, wracałam i cieszyłam się rodziną. Często też mąż i syn jechali ze mną. Grając, jestem szczęśliwa. Już w przedszkolu dzieci bawiły się lalkami, a ja wolałam na pianinku poszukać sobie melodii. Uwielbiam ćwiczyć, bo to nieustanne pokonywanie własnych słabości. Pochłania. Czasami mijają miesiące, zanim się coś doprowadzi do ideału, który i tak jest nieosiągalny! I to jest wspaniałe! Kiedy w orkiestrze wszyscy zagrają idealnie, ma się wrażenie, że się frunie! Jakiś duch się tworzy między muzykami. Jest się wewnątrz szczęścia.

Wciąż się poruszam

STEFAN, 79 LAT, EMERYTOWANY KIEROWCA

– Najszczęśliwsze? Że dożyłem prawie 80 lat. Dziękować Bogu, o własnych siłach się poruszam, a znam takich, którzy w łóżku leżą i są udręką dla otoczenia. Ale są i tacy, co mają prawie sto lat i jeszcze chodzą. Aż miło patrzeć.

Skończyłem szkołę oficerską i dwa lata pracowałem w wojsku, ale dowiedzieli się, że mam siostrę w zakonie, i mnie wyrzucili. Zostałem potem kierowcą. Świetnie zarabiałem, na boku. Teraz taksówki czekają na pasażerów, przedtem odwrotnie było. Ludzie meble ze sklepów czymś musieli wozić – bywało, że w dzień miałem miesięczną pensję.

My tu sobie codziennie na ławeczce siedzimy z kolegami, koleżankami, dowcipy opowiadamy. A co robić? Człowiek musi korzystać. Mam oczy – jest patrzenie, oglądanie, pożądanie, zbliżenie. Najgorsza jest w życiu samotność. Jak dziewczynę pierwszą miałem, to tu, w parku Saskim, z nią figlowałem. Jagoda, fajna, nie wiem, czy żyje. Żona nie lubi tu przychodzić. Ma swoje sprawy osobiste, ja się nie włączam.

Wiara

DOMINIKA, 21 LAT, MATURZYSTKA

– Na pewno chrzest, w wieku siedmiu lat. Ojciec, Serb, jest prawosławny, matka, Polka – katoliczka. Oboje głęboko wierzący i nie mogli się zdecydować, w której wierze mnie wychować. W końcu zdecydowali pragmatycznie – w Polsce łatwiej być katolikiem. Ledwie zostałam ochrzczona, poczułam wiarę.

Drugi szczęśliwy moment to bierzmowanie. Wybrałam – jednak w Cerkwi prawosławnej – siedem miesięcy temu. Byłam bierzmowana z pełnym rytem. Procesja z kapłanem, na bosaka – jak w pierwszych wiekach. Stare śpiewy potęgowały wrażenie.

W prawosławiu większy nacisk kładzie się na głębokie przeżywanie wiary. Bałam się, czy podołam, bo prawosławie wymaga. Jeśli chcesz dążyć do przebóstwienia, zachowuj posty, chodź często na liturgię, korzystaj z sakramentów, bądź dobry wobec ludzi, módl się. Eucharystię – ciało i krew – przyjmuje się na czczo, a sama liturgia trwa dwie godziny. Jak w Kościele katolickim przystępowałam do komunii, nie czułam tej pełni.

Czasem rodzice chodzą do kościoła razem. Bo różnice są głównie w kalendarzu. Mama nie mogła podzielić się z nami radością zmartwychwstania, bo my z ojcem mieliśmy Niedzielę Palmową. W Poniedziałek Wielkanocny – dla nas Wielki Poniedziałek – przyszli sąsiedzi z życzeniami. Ja z suchą kromką chleba, a mama je mięso. Dziwnie.

Zrealizować nierealne

ROBERT, 39 LAT, SZEF FINANSÓW I KSIĘGOWOŚCI W FIRMIE USŁUG DORADCZYCH

– Najszczęśliwszy moment w życiu? Ślub. Oba, bo miałem dwa. Z dwiema kobietami.

Bardziej szukam zadowolenia z siebie, nie szczęścia. Czuję się spełniony, czyli na swoim miejscu. Spełniłem własne oczekiwania względem siebie. Dziś angażuję się tylko w te sprawy, w których jestem dobry. Dzięki temu bilans nakładów i zwrotów jest korzystny.

Kiedy miałem 30 lat, udało mi się zorganizować wyjazd do Ameryki Południowej. Od podstawówki o tym marzyłem! Jak tam jechałem, byłem, wracałem, czułem się szczęśliwy. Tu się tego słowa nie boję! Bo zrealizowałem marzenie, które kiedyś było całkowicie nierealne!

Odpowiedzialność? Tylko za siebie

BARTEK, 29 LAT, PRACOWNIK W LIDLU W LONDYNIE

– Wyjechałem z Polski sześć lat temu, żeby uciec przed wojskiem, i teraz mam dużo lepiej, niż miałbym tutaj. Nie wyobrażam sobie szczęścia bez wolności, a tam ją mam. Mogę łatwo ustawić sobie życie. Przez dwa lata pracowałem na nocki i popołudniami, a poza tym grałem na komputerze – dzień w dzień. Nie z maszyną, z 25 osobami na wspólnym rajdzie. Teraz dużo gram na perkusji, i to też daje mi szczęście.

Chcę żyć spokojnie. Jestem akceptowany. Ale nie chcę się czuć odpowiedzialny za innych. Wystarczy mi odpowiedzialność za siebie. Nie gonię za pieniędzmi. Ale nigdy nie wierzyłem, że w Polsce dostanę emeryturę. Na Zachodzie jakąś emeryturę otrzymam, może w Polsce będę mógł nawet za to żyć.

Rozwód

KASIA, 31 LAT, PRACUJE W MAŁEJ AGENCJI REKLAMOWEJ

– Najszczęśliwszy moment w życiu? Poród. I mój pierwszy wyjazd do Włoch! Bo ja się sama włoskiego nauczyłam. Uczyłam się po sto słówek dziennie. Raz wychodziło, raz nie. Mój były mąż uważał, że to głupota i strata czasu.

I rozwód, to było szczęście! W małżeństwie wiele rzeczy mnie unieszczęśliwiało. Robiliśmy tak, jak chciał mąż. Chciałam iść na prawo, ale powiedział: „Ty sobie nie poradzisz, skończ finanse”. Rok pracowałam w zawodzie i myślałam, że zwariuję. Mąż zabraniał okazywania synowi uczuć, więc po rozstaniu dałam Wojtkowi dużo więcej ciepła niż wcześniej. Odkryłam, że jestem towarzyska.

Wyszłam za mąż w wieku 22 lat, bo bardzo chciałam założyć rodzinę. Teraz moje życie jest lepsze.

Trzeba próbować

BARBARA, 34 LATA, OGRODNICZKA W OGRODZIE SASKIM

– O szóstej rano robi się obchód. Ustawiamy ławki, zgrabiamy pety, zbieramy butelki, na placu zabaw piasek trzeba odświeżyć. Koło siódmej przybiegają biegacze i ludzie z psami. Latem ludzie jadą do pracy rowerami. O ósmej rano przyjeżdżają wodniki – tak ich nazywamy – doglądają fontanny. Nasza firma zatrudniła cztery osoby głuchonieme, wspaniale się sprawdzają. Niektórzy z ust czytają albo sobie piszemy.

W upał podlewamy z samego rana. Żywopłoty się przycina, trawę kosi. Pielenie nie ma końca – skończysz ostatnią rabatę, a już pierwsza zarosła. Zimą odśnieżanie i sypanie piaskiem. Dokarmiamy ptaki. Brudna praca, ale przyjemna.

Najszczęśliwsze w życiu? Jak się dowiedziałam, że jestem w ciąży. Nie udało się donosić, niestety. Może ta praca za ciężka? Trzeba próbować, może następnym razem się uda?

Spokój

KAZIMIERZ, 48 LAT, KIEROWCA AUTOBUSU

– Święty spokój to szczęście. Jak po pracy usiądę przed telewizorem i nikt ode mnie nic nie chce.

Szukać dobrych stron

ELŻBIETA ŚLEDŹ, 41 LAT, PRZYGOTOWUJE WARSZTATY RADZENIA SOBIE ZE STRESEM DLA RODZICÓW DZIECI NIEPEŁNOSPRAWNYCH

– Żyć z oddechem śmierci na ramieniu nie sposób. Nawet jeśli się czai, to się o niej zapomina, bo życie jest bardziej wciągające. Kiedy wracałam do domu, mój partner trzymał córkę na rękach. Śmiała się, jej wzrok był pełen miłości. Pozwoliła mi doświadczyć macierzyństwa, to rodzaj szczęścia.

Zespół Edwardsa, wada śmiertelna, miałam tydzień na dokonanie wyboru między dwiema niewiadomymi: jak sobie poradzę z tym, że usunęłam ciążę? I jak będzie żyło to dziecko, jeśli jej nie usunę? Najbardziej optymistyczny scenariusz zakładał, że będzie żyła kilkanaście lat, opóźniona intelektualnie, może będzie chodzić. Niepodejmowanie decyzji też jest decyzją. Miała poważną wadę serca, więc lekarze mówili, że dojdzie do niewydolności krążeniowej jeszcze w macicy. Potem miała nie przeżyć porodu. Potem pierwszego miesiąca życia. Zoperowaliśmy rozszczep wargi i podniebienia – mogła nie przeżyć.

I znów decyzje: czy ją leczyć za wszelką cenę, robić kolejne operacje, dodatkowo narażać? Spędzać życie w szpitalach, poczekalniach, rehabilitować, choć wiadomo, że nic jej nie uzdrowi? Czy skupić się na opiece paliatywnej, poznawaniu świata , dbaniu o radosną codzienność, żeby ten czas, który ma, przeżyła komfortowo i w miłości? Byliśmy pod opieką domowego hospicjum dla dzieci i mogę powiedzieć, że poza operacją moje dziecko nie cierpiało więcej niż zdrowe, które ma kłopoty z brzuszkiem, z ząbkowaniem. Radosna, otwarta. Nauczyła się mówić „mama”. Nie pracowałam. Żyłam z oszczędności – bo wcześniej dobrze zarabiałam – i ze wsparcia hospicjum.

Mój partner miał bardzo silną więź z córeczką. Dopiero przez ostatni rok mieszkaliśmy oddzielnie, bo już za dużo było konfliktów. Przychodził prawie codziennie, opiekował się, wychodzili na spacery. Statystyki mówią, że kiedy dziecko jest niepełnosprawne, 60 proc. związków się rozpada. Dziś mamy przyjacielską relację. Kto mnie lepiej zrozumie niż on? Ale też w tej najtrudniejszej próbie, czy my ją przeszliśmy?

Żyła dwa lata i siedem miesięcy. Odeszła rok temu. Poprzedniego dnia byliśmy ze znajomymi w restauracji, a ona się śmiała, gaworzyła i nic nie wskazywało na to, że to się teraz stanie.

Miała bardzo głębokie i mądre spojrzenie. Wiele osób to mówiło. Na nasze kłótnie reagowała spojrzeniem karcącym: zastanów się, co robisz! Czułam się zawstydzona. Czasem reagowała śmiechem, wyśmiewała nas.

Nie ma powrotu do życia sprzed. Do utartych, korporacyjnych kolein. Studia podyplomowe zaczęłam przed jej śmiercią. Potem skończyłam kurs trenerski. Szukam dobrych stron życia. Koncentruję się na drobnych codziennych radościach, na przyrodzie. Przybywa klientów coachingowych, ruszają pierwsze warsztaty.

Co ja mam o szczęściu powiedzieć? Ze szczęściem jest jak z sensem życia: jeśli go nie odnajdziemy, to go nie ma.

– Gazeta Wyborcza nr 58, wydanie z dnia 09/03/2013Magazyn, str. 26

Kasiaści, czyli wstydliwi Polacy, samoobsługa i prezerwatywy

– Cip, cip, rybeńko – wyszeptał i sypnęły się monety.

– Jak jestem z dziećmi, to tylko z tych kas korzystam – mówi Monika Ambroziak. I dodaje: – Bo mam szeroki wózek (dzieci siedzą obok siebie) i w normalnych kasach się nie mieści. I jest dużo szybciej, dzieci nie zdążą się zniecierpliwić.


– Pić, mamo! Mamo, pić!

– Nie ma, kochanie… Tutaj sama sobie towar przekładam…

– Jest!

– mnie się wydaje, że tak szybciej. Zanim kasjer wbije…

– Jeść, mamo! Jeść!

– czasami nie ma kodu…

– Pizzę mi kup…

– Mateusz, proszę cię! …Zanim przyjdzie osoba z obsługi, przyniesie z hali kod… Wielu ludzi boi się kas samoobsługowych, bo nie wiedzą, jak z tego korzystać. I w sumie to lepiej, bo są krótsze kolejki. Siadaj, synu. Jak się ktoś przyzwyczai, to już nie chce ze starych.

– A moje chrupki są?

– Są. I chłopcy mnie tu ciągną. Dla starszego to jest zabawa.

– A jakąś przygodę z tą kasą pani miała?

– Koleżanka miała. Połknęło jej 10 zł. Ale jak resztę wydawało, to jej tę dychę oddało!

Piki

Obsadę tradycyjnych stanowisk kasowych planuje się z miesięcznym wyprzedzaniem i wbrew pozorom nie jest to łatwa sprawa. Warszawiacy, na przykład, na długie weekendy wyjeżdżają z miasta, więc do sklepu przychodzą przed nimi i zaraz po. W mniejszych miastach, jak Rzeszów, ukształtował się zwyczaj rodzinnych zakupów w niedzielę po kościele. Z kolei na Śląsku przychodzą w poniedziałek, a w niedzielę sklepy świecą pustkami. Wiele zależy też od otoczenia sklepu. Taki na peryferiach ożywia się w dni powszednie ok. 11. Latem klienci kupują do godz. 22.00, zimą o 20.00 już ich nie ma. W upał nie przychodzą, za to ze wzmożoną siłą nadciągają po burzy.

A zestaw kas samoobsługowych (cztery, czasem sześć) otwarty jest non stop. I wymaga zazwyczaj obsługi jednej osoby.

Auchan 7.30

– Kasy świetne – rzuca w przelocie mężczyzna, którego zaczepiłam w Auchan w Piasecznie, kiedy wychodzi ze strefy kas samoobsługowych. – Tylko trzeba mieć okulary. Ja dziś nie wziąłem – dodaje. I znika. W siatce: jogurt, bułeczka, jabłko – śniadanie.

– Forma płatności kartą w kasie samoobsługowej jest dla mnie psychicznie luźniejsza – recytuje klient następny.

– Nie obnoszę się z tym po kasjerkach, bo to moje sąsiadki – rzuca trzeci i pokazuje prezerwatywy w siatce.

Pani na Miłej

„Proszę zeskanować pierwszy produkt i odłożyć go do siatki” – mówi kasa.

Asystentka sprzedaży na ekranie swojej konsoli w każdym momencie widzi, co się dzieje na każdej z czterech samoobsługowych kas. Gdy coś jest nie tak, na monitorze zapala się czerwona lampka.

– Najpierw patrzę na widełki, na których zawieszone są siatki. Czy klientka torebki nie położyła albo może dziecko wchodzi nogami na półkę. Tu są wagi! Jak bilans nie zgadza się z tym, co powinno być w siatkach, kasa się zawiesza i mnie alarmuje – mówi pani Hania, asystentka sprzedaży przy kasie samoobsługowej. Na konsoli pojawia się informacja, o ile zeskanowany towar jest za ciężki lub za lekki. – Podchodzę i sprawdzam. Jak widzę nadgryzioną bagietkę i 15 g niedowagi – to „akceptuję” i transakcja toczy się dalej. Czasem ktoś z butelki na sklepie upije, batonik zje, a skanuje papierek.

Jednak są takie towary, na które nie można przykleić czytelnego kodu. Kuliste owoce, warzywa, pieczywo.

– Nikt jeszcze nie wymyślił, jak przyczepić kod do szczypiorku – mówi Ewa Szetela, koordynator kas Auchan. Do kodu potrzebne jest miejsce na prostej powierzchni. Dlatego są towary na sztuki, które trzeba wybrać spośród obrazków wyświetlanych na ekranie.

Jak klient nie odpowie na pytanie o kartę stałego klienta – mam, nie mam – i od razu skanuje towar, kasa się wiesza i wzywa pomocy. Mądra jest: klient niesłuchający, niewspółpracujący będzie miał kłopoty. Czasem kod jest nieczytelny i asystentka musi wstukać cyfry ręcznie.

Grosz ma ząbki

– Teraz jej się pieniążek nie podoba! – woła klientka Małgorzata Lenart, która przed chwilą musiała pójść do bankomatu po gotówkę. – Moja nieuwaga – bije się w piersi – kartka wielka wisi, a nie zauważyłam. Miałam do wyboru skanować od nowa na innej kasie albo pójść po gotówkę. – Ona nie lubi nowych, śliskich, trzeba troszkę pomiąć – sugeruje pani Hania. Składa 50-złotowy banknot w kostkę, rozgina i podaje go kasie, a ta bez sprzeciwu połyka.

Kasy nie lubią też tłustych paluchów. Pani Hania co kilka godzin czyści dotykowe ekrany płynem do szyb. Zawieszają się też od ciężkich rzeczy. W Auchan wprowadzono przycisk: „gabaryty”, po wciśnięciu którego asystentka podchodzi z ręcznym skanerem i nie trzeba towaru dźwigać.

W niektórych sieciach kasy nie lubią jednogroszówek, bo te na rantach mają ząbki. Czasem kasa nie wyda i się zawiesza. Trzeba czekać na asystenta, ten odda grosz i dopiero wtedy wydrukuje paragon. Przy płaceniu kartą klienci obracają karnecik i kasa nie może pobrać pieniędzy. Wszystko to rzadko, gros klientów dokonuje zakupów zupełnie samodzielnie.

Koszty

Koszt kasy samoobsługowej zależy od tego, na ile zakupów jest przewidziana (małe czy również duże), a przede wszystkim, od udostępnionych form płatności: kartą, gotówką, bonami. Są urządzenia, które trzeba zasilać w drobne, i takie, które przy wydawaniu reszty korzystają z monet dostarczonych przez klientów.

– W Stanach widziałem urządzenia z czytnikami kształtu – mówi Arkadiusz Stachańczyk, dyrektor ds. rozwoju firmy Jantar, która sprzedaje urządzenia samoobsługowe. Najprostsze stanowisko samoobsługowe kosztuje 60 tys. zł, najbardziej zaawansowane nawet – 400 tys. Stachańczyk twierdzi, że jednej nie warto stawiać. Optymalny boks to cztery urządzenia na jednego asystenta, co przy dwóch zmianach pracowników oznacza oszczędność do sześciu etatów. Przy dobrym wdrożeniu zwrot inwestycji następuje w okresie kilkunastu miesięcy. Rozwiązania samoobsługowe warto wprowadzać w sklepach powyżej 700 m kw. powierzchni, gdzie w linii kas jest ich więcej niż pięć. Czas życia kasy to siedem-dziesięć lat.

Najtańsze stanowisko kasy tradycyjnej można kupić za 1 tys. zł, ale standard w dużych sklepach to dziś wydatek ok. 10-20 tys. za kasę.

A co kasy lubią?

Pani Hania: – Czasem jest klient tzw. wstydliwy. Jak ktoś za nim stoi, chciałby skanować migusiem. „Pomalutku”, wtedy proszę. Ona musi sobie pomyśleć, to tylko maszyna.

Na alkoholu kasa się zawiesza z ustawy. Piotr Kilanowicz podchodzi do konsoli, w lewej dłoni trzyma piwo (kodem do góry, bo wie, że asystentka musi go zeskanować), w prawej – dowód osobisty.

– Wygląda młodo i kilka razy go o dowód prosiłam, więc już nie czeka na wezwanie – śmieje się pani Hania. – Gdyby to była wódka, zdjęłaby zabezpieczające klipsy. Podobnie jak z odzieży. – Tu nikt nas nie oszuka. Widzimy: nazwa produktu, cena, skanuję w swoim tempie. Mam możliwość monitorowania transakcji i z niej korzystam. Bardziej ufam komputerowi niż kasjerce, że się nie pomyli – mówi Kilanowicz.

W Auchan w Piasecznie nie czeka się na asystenta. Nawet rutynowo wezwana ochrona konieczna do zasilenia maszyny w drobne zjawia się w ciągu 15 sekund. Asystentka uważnie obserwuje, co się dzieje na placyku strefy samoobsługowej, i nie zwleka z interwencją. – Ja lubię tę pracę, tu człowiek jest ciągle w ruchu. Może porozmawiać z klientem z innej pozycji – stojącej, nieprzykurczonej, zadzierając głowę – zwraca uwagę pani Hania. Jednak choć dobry asystent to warunek konieczny sensowności takich rozwiązań, nie jest to regułą. W Tesco jeden pracownik ma pod opieką sześć kas. W Bomi znika on na 10 minut, bo ma w zakresie swoich zadań, również inne. I bywa, że trzy z czterech kas stoją zablokowane, a klienci już dawno poszli stać w kolejkach do „normalnych” kas.


Bomi w Klifie 10.30 – Polak potrafi 


– Nauczyłam się obchodzić jej ograniczenia. Jak coś jest za lekkie, kasa wariuje. Na przykład jednorazowe masełko. Sięgam po inne albo ustawiam się do normalnej kasy – mówi klientka Weronika Ulicz, jednak z kas korzysta. – Tak często, jak tylko mogę. Jestem raczej nieśmiała. Wolę załatwić sprawę i nie gadać.

– Słoneczek nie ma w systemie, choć to po kajzerce najbardziej popularna tu bułka. Często z nich rezygnuję, jak się spieszę, ale dziś się uparłem i zanim podszedłem do kasy, odszukałem na hali asystentkę, bo wiedziałem, że będę miał problem – mówi Robert Świderski.

– Ponieważ wiele drożdżówek nie ma swoich odzwierciedleń w obrazku na ekranie, zauważyłam, że one wszystkie mają taką samą cenę i wagę, więc można wcisnąć dowolną. I sałata lodowa jest zawsze niedoważona, szczypiorek za lekki. Trzeba czekać na asystenta – skarży się klientka Gosia.

Klient woli do ludzi

Adama Sierotę zaczepiam w Bomi po odejściu od kasy zwykłej.

– Czemu pan nie skorzystał z samoobsługowej?

– Wczoraj korzystałem, ale chyba wolę z człowiekiem. Przyzwyczajenie. Bilety autobusowe są do kupienia w automatach, w pojazdach, a sam widziałem, jak osoby podchodziły do kierowcy, żeby kupić.

– Nie chce mi się myśleć. Zlecam kasjerce i się tym nie zajmuję – kwituje inny.

Auchan – 18.00

Właśnie grzmi, nad Warszawą burza, i choć powinien być natłok klientów wychodzących z pracy (na Śląsku ten szczyt jest ok. 16), kasy stoją bezczynnie.

– Z reguły nie rozmawiają z kasami. Czasem, żartują: „Dziękuję pani bardzo”, ale to nawet częściej do nas niż do urządzenia – mówi pani Hania. – W innych krajach klienci w zwykłej kasie rozmawiają z kasjerkami. W Polsce nie ma takiego zwyczaju – mówi Szetela. Klienci twierdzą, że nie mają o czym.

Z wózkiem nie powinien podjechać…

…ale nie ma ludzi, to mu przepuszczę – mówi pani Hania. – Jakby była kolejka, zaraz by go klienci zdyscyplinowali. Klient chyba pierwszy raz, bo zdejmuje towar z widełek i kasa mówi, żeby odłożył go z powrotem. Nie odkłada.

– Nie słucha pan kasy – asystentka próbuje lekkim, żartobliwym tonem.

– Bo ja chcę to zrobić i wyjść.

– To proszę odłożyć zeskanowane zakupy z powrotem na widełki (klient odkłada. Kasa się odwiesza. Znów zdejmuje i wkłada do wózka).

– Aż do zapłacenia.

– Ale ja chcę włożyć do koszyka! – denerwuje się klient.

– Nie posunie się pan dalej w transakcji, jeśli pan będzie zdejmował z widełek. Taki jest system.

– Najgłupszy system, jaki istnieje na świecie! Mam tylko trzy siatki i chcę je wozić, a nie nosić! Zaraz będę miał problem z bułeczkami!

– To ja panu pomogę.

– Nie, dziękuję, dwie osoby jednej kasy nie będą obsługiwały!

Kradzieże

Pani Hania: – Czasem sobie klient na hali, po zważeniu jeszcze pomidorka dorzuci. Papryczkę. Często nie, ale się zdarza. Fajne byłoby, gdyby nie przyklejali kodów z tańszych towarów na droższe. Raz: źle zeskanowane pudełeczko spożywcze, myślałam, podchodzę, a w środku piersiówka.

– Otwierając taką kasę, musieliśmy rozważyć ryzyko ewentualnych strat. Okazało się, że nie ma różnicy między ich poziomem przy kasie tradycyjnej i samoobsługowej – mówi Szetela. – Może poza jednym wyjątkiem. Był czas, kiedy fałszerze próbowali w naszych sklepach wprowadzać do obiegu podrobione pięciozłotówki. Kasjerka zauważyłaby różnicę, a maszyna nie spostrzegła. Szybko to jednak zostało wykryte i we współpracy z policją zlikwidowane.

Przyszłość

W zeszłym roku było w Polsce 400 kas samoobsługowych. Dziś jest więcej. Ile? Tego nikt nie policzył. Można je spotkać w Realu, Carrefourze, Społem PSS Północ we Wrocławiu czy w Społem w Bytomiu. Pierwszy w Polsce był Auchan w 2006 r. Globalne sieci wprowadzają kasy samoobsługowe, bo taka jest polityka całej marki. Pierwsza samoobsługowa kasa na świecie ruszyła w USA 20 lat temu.

W Polsce to jest raczej oferta uzupełniająca sprzedaż normalną, czyli z kasjerem.

– Wprowadzając te kasy, nie tylko nie zmniejszyliśmy zatrudnienia, ale nawet nie obniżaliśmy poziomu rekrutacji – mówi Szetela. W sieci Auchan po sześciu latach od inauguracji co dziesiąty paragon jest wystawiany przez kasę samoobsługową. W Społem PSS Północ we Wrocławiu, gdzie kasy są wdrożone w lutym 2009 r. – 22 proc. W Tesco można samodzielnie skanować dużą ilość produktów, co niekiedy klientów z małymi koszykami doprowadza do białej gorączki. Zwłaszcza że powyżej 30 sztuk, szybciej niż maszyna, obsłuży nas kasjerka z taśmą podającą.

We wrześniu Tesco otworzy pierwszy w Polsce supermarket wyłącznie z kasami samoobsługowymi.

– Bo na miejscu jednej dotychczasowej, takie zmieszczą się dwie – można usłyszeć od rzecznika.

W Europie Zachodniej, w USA jest już mnóstwo takich sklepów. Sieci wyposażają już wózki w skanery do czytania kodów, żeby klient kasował towar, wkładając go do koszyka, ale prawdziwa rewolucja nadejdzie wraz z technologią RFID. O ile można już doliczyć np. 1zł (za czip/nadajnik) do telewizora, o tyle trudno doliczyć ją do ceny chleba. Kiedyś jednak te technologie stanieją, wtedy wypakowany zakupami wózek, mijając bramkę, będzie wyświetlał jego zawartość i wartość. Być może samodzielnie połączy się z bankiem i z konta pobierze opłatę? – Ale to już pewnie nie za mojego życia zawodowego – twierdzi Ewa Szetela, a jest osobą młodą.

(Gazeta Wyborcza – Gospodarka – 30 sierpnia 2011 )

Odwaga ojcowania – w kwartalniku Polityki „Ja My Oni”

 23 maja 2017

Mężczyźni świetnie radzą sobie z dziećmi. Dlaczego wciąż trudno im w pełni zaufać?

Dla mężczyzny główny problem polega na tym, że staje się nikim. Niewolnikiem. To, czego on chce, kim jest, traci znaczenie.

Bycie z dzieckiem jest pracą wymagającą dotarcia do najgłębszych pokładów własnych emocji.

Mirosław Gryń/Polityka

Bycie z dzieckiem jest pracą wymagającą dotarcia do najgłębszych pokładów własnych emocji.

Maciek: – Matki są bardziej przewrażliwione, strachliwe. Ojcowie pozwalają sobie i dziecku na więcej luzu. Nie boją się, że ono nabije sobie guza, jeśli dzięki jakiejś ryzykowniejszej sytuacji może zyskać nową umiejętność czy dobrze się bawić.

Eda: – Tomek traktuje dzieci jak równych sobie. Potrafi zrozumieć, co je zajmuje. Jak gra w piłkę, nie myśli, że to ma jakiś rozwojowy cel. Po prostu z tymi dziećmi jest.

Ania: – Jaś jest dla dzieci i one są całe dla niego. On nie wymyśla, co one powinny, on im proponuje. Potrzebują, to z niego biorą.

Marta: – Maciek akceptuje je bezwarunkowo. Ma przekonanie, że od trzeciego roku życia dziecko jest gotowe do socjalizacji, a do tego czasu – żeby rozwinął się człowiek pewny siebie i szczęśliwy – musi mieć poczucie bezpieczeństwa, ciepło i miłość. U niego nic nie dzieje się w nerwach, w złości, nigdy nie krzyczy na nie, wszystko tłumaczy. Kocha, karmi, chroni. Bardzo dużo przytula. One się przy nim ciągle uśmiechają. Uszczęśliwiają go po prostu. Jego strasznie cieszy, że tak do niego lgną.

Kasia: – Jak się z nim bawi, potrafi się tak zamyślić, zapatrzeć na dziecko z takim uczuciem ogromnym.

Marta: – I ma wtedy taki błysk w oku. To jest bardzo miłe do obserwowania.

Kasia: – Syn wciąż o nim mówi. Tata jest ciągle w jego głowie. Jest między nimi więź. Dla kobiety facet, który ma fajny kontakt z dzieckiem, jest niesamowicie atrakcyjny.

Jaakko: – Skoro mój przyjaciel dał radę, to ja też. Przekonałem się, że jeśli masz motywację i akceptujesz fakt, że musisz opiekować się dzieckiem, poradzisz sobie. Każdy mężczyzna może. Każdy, który chce.

Marta: – Mąż współczuje ojcom, którzy tego nie doświadczają.

Dojrzałość

Pamiętam miejsce i moment, kiedy zauważyłam ich po raz pierwszy: dwaj obcy sobie mężczyźni z wózkami dziecięcymi przepuszczali się na skrzyżowaniu chodników. Było słoneczne, jesienne przedpołudnie. A że każdy z nich popychał ten sam atrybut kobiecości, żaden nie chciał uprzejmości ze strony drugiego: przepuszczenia na drodze. Rozbawiła mnie ta scena. Świadczyła o wyjściu z męskiej roli i wejściu w jakąś nową – jaką?

Zaczęłam zwracać na nich uwagę. Codziennie zauważałam kilku. Zagadywałam, w końcu celowo jeździłam po warszawskich placach zabaw i parkach, by rozmawiać z ojcami opiekującymi się dziećmi. Stałam nad stawem na Polu Mokotowskim i jednocześnie widziałam czterech. Na pewno w każdym dużym mieście w Polsce są już takie miejsca.

Wielu mężczyzn po lekturze mojej książki „Ojcowie szóstego levelu”, która powstała po tych spotkaniach (i której bohaterów w tym artykule cytuję), reaguje radosnym: Ja chcę mieć dziecko! Coraz więcej ojców chce uczestniczyć w wychowywaniu. Potrafią powiedzieć partnerce: To jest tak samo moje dziecko, jak twoje. Kocham je tak samo mocno i też nie chcę go skrzywdzić. Musisz mi zaufać, bo potrzebuję go równie bardzo jak ty.

Ale też wielu znajomych mężczyzn przyznało, bez czytania, że boi się mojej książki. Może mają poczucie winy, że nie są ojcami zaangażowanymi? Słyszę: związki będą się przez to rozpadać. Opiekę nad dziećmi uważają – i słusznie – za zagrożenie dla pozycji zawodowej osoby, która się tego podejmuje. Jak bogaci nie kwapią się z oddawaniem majątków biednym, tak mężczyźni nie kwapią się do rezygnacji ze statusu, jaki daje im praca zawodowa. Najwyższy odsetek ojców na urlopach rodzicielskich zanotowano w Krakowie – 2,6 proc. przebywających na nim rodziców i w Warszawie – 2,2 proc.

Kiedy gromadziłam materiał do książki, kilku panów „przyłapanych” w powszedni poranek z wózkiem w popłochu uciekło, mówiąc wprost, że nie ma się czym chwalić i nie jest to powód do dumy. Nie zatrzymywałam. Ale przygniatająca większość napotkanych mężczyzn bez wahania godziła się na rozmowę. – Upokorzenie mężczyzny, bo jest z dzieckiem w domu? Bzdura jakaś! Dzieci dodają męskości. To, że jestem w roli wykonywanej częściej przez kobiety, podejmuję się tego, czerpię z tego przyjemność i wychodzę poza wzorce kulturowe, czyni mnie mocniejszą jednostką – mówi Maciek. – Może jest takie podejście, że do roku dziecko jest zarezerwowane dla matki, bo je mleko z piersi, nic nie mówi i śmierdzi kupą, ale nie wiem, skąd pomysł, że ojcowie mogą opiekę nad własnym dzieckiem uważać za niefajną. W jego pokoleniu, opowiada, ojcowie z dziećmi wychodzą, wyjeżdżają, przewijają je, bawią się z nimi. Nie zna przypadku, że wyłącznie mężczyzna zarabia, a tylko kobieta zajmuje się domem i wychowaniem dzieci. – Spośród trzydziestu młodych ojców, jakich znam, jeden chciałby przynosić do domu pieniądze, gdzie już wszystko byłoby posprzątane, poprane, dzieci uśmiechnięte – tylko poprzytulać i położyć spać. Ale to jest wyjątek. W mojej głowie nie mieści się, że facet zajmujący się własnym dzieckiem może być przedmiotem kontrowersji.

Na placach zabaw spotkałam niemal wyłącznie mężczyzn wykształconych. Widzieli w życiu wiele różnych scenariuszy, wybrali jeden z wielu, najlepiej pasujący do ich rodziny i zaistniałej sytuacji. Zostali w domu głównie dlatego, że kobieta chciała lub musiała wrócić do pracy. Ale żaden z nich całkowicie zarobkowania nie porzucił.

To mężczyźni ponadprzeciętnie dojrzali. – Jeśli rozumiem własne potrzeby – co mnie wytrąca z równowagi, czego potrzebuję w danej chwili – łatwiej zrozumiem potrzeby dziecka – mówi Jaś. Są zwykle nasyceni życiem. Odnieśli już sukcesy i porażki, umieją sobie z tym radzić. Potrafią powiedzieć do żony: masz pasję, rób to, czego naprawdę chcesz. Ja ci pomogę. I o niej: dziś żona i jej potrzeby są ważniejsze, jutro ona uzna, że moje potrzeby są ważniejsze.

Obserwację tę potwierdza Urszula Sajewicz-Radtke, psycholog rozwojowy: – Aby zdecydować się na podjęcie działań niespójnych ze swoją rolą społeczną, mężczyzna musi być niezwykle świadomy siebie, swojej męskości i swojego związku. Widzą siebie nie w damskim przebraniu, tylko w roli ojca – rozumianej inaczej niż bankomat.

Część moich bohaterów miała fajnego, zaangażowanego w ich życie ojca, a więc wzorce z domu. Ale kilku przeszło długi proces dojrzewania do niezależności i autonomii. Na matki swoich dzieci wybrali kobiety utalentowane, z marzeniami zawodowymi i pasjami.

Praca

Z ich opowieści wynika, że bycie z dzieckiem jest pracą wymagającą dotarcia do najgłębszych pokładów własnych emocji. Dla mężczyzny główny problem polega na tym, że staje się nikim. Niewolnikiem. To, czego on chce, kim jest, traci znaczenie. Mówią zgodnie: brak przestrzeni na „ja”. Nie masz czasu pójść na siłownię, pobiegać, pomyśleć, że ma się potrzebę pójścia w góry. Tyle jest do zrobienia, że na filozofię, teatr, kino nie ma już siły. System bez wewnętrznego bhp. Nawet jak dziecko śpi, nie do końca można odpocząć, bo trzeba planować, być przygotowanym na to, co zdarzy się później. Potrzeby dziecka są najważniejsze.

Zdaniem wielu z nich bycie z dzieckiem wzmacnia, dodaje energii, ale też wypala. Sądzą, że matkom akceptacja faktu: nie jestem ważna, przychodzi łatwiej. (A co, jeśli to mit?)

Równie trudne jest dla nich panowanie nad własnymi emocjami. Michał mówi: – Dziecko płacze, a człowiek nie wie, czego ono chce.I opowiada, jak sobie radzi. Są trzy główne problemy: jeść, spać, pić. Jak te rzeczy się sprawdzi i nie o to chodzi, to można leżeć i wyć razem z nim. Bo akurat w tym momencie chodzi mu o coś innego. Dziecko będzie płakało, póki nie zapomni. Trzeba je wtedy zająć czymś innym. Wszystko zależy od poziomu, jak ono jest wkurzone i jak ja jestem wkurzony tym wyciem, bo dziecko dostosowuje się do nastroju opiekuna. Nie można krzyczeć przede wszystkim. Pobiegać, żeby się uspokoić, i od początku spróbować do tego podejść. Wystarczą dwie noce przespane w całości i całkiem inaczej się funkcjonuje.

Męczące i irytujące dla ojca bywa, że z dziećmi każdy dzień jest inny. Wczoraj syn coś uwielbiał, dziś nie cierpi. Co było fajne, już nie jest. Dziecku nie można powiedzieć: ubierz się – i ono się ubierze. Spodnie okazują się nie takie, nawet jak innych nie ma. – Ja mu nie mogę na siłę włożyć butów. Dziecko nie jest w stanie powiedzieć, o co mu chodzi albo co czuje, tylko się złości, jest krzyk, wrzask, bo np. jest zmęczone, ale nie zdaje sobie z tego sprawy – mówi Jaś.

Krzysztof Górski, twórca warsztatów dla ojców, dodaje: – W biurze jest łatwiej, nie trzeba się tak dostosowywać. Można zrobić przerwę, pójść na lunch, nie trzeba cały czas holować na sobie tej drugiej osoby. A dziecko trzeba holować. Non stop reagować na jego potrzeby. Być z nim w kontakcie przez cały dzień. W pracy ludzie są zsocjalizowani i ich reakcje mieszczą się w obrębie akceptowalnej kultury. A dziecku jak czegoś chce, bardzo trudno wytłumaczyć, że tego nie dostanie. Dzieci się nosi, trzeba za nimi biegać, ubierać, prać, gotować, sprzątać. I fizycznie, i psychicznie większość zajęć zawodowych jest mniej wyczerpująca niż zajmowanie się dzieckiem.

Kontrola

Nie każdy mężczyzna ma odwagę na taką wyprawę w głąb nieznanego i w głąb siebie. A polskie społeczeństwo tej zamiany nie ułatwia. Michał, tata Poli, mówi: – Znajomi mają kłopot z tym, że siedzę w domu. Uważają, że nie chcę brać udziału w wyścigu korporacyjnym. Że to taka ucieczka w Polę. Zaczęli się śmiać, że zdewociałem, ząb straciłem, pazur. A sami przychodzą do domu – dziecko już śpi. Wychodzą rano – jeszcze śpi. W weekend ono nie chce na ręce przyjść. Drze się, a on nie wie, co zrobić. Serce się kraje, bo to jednak ojciec. Ja umiem córkę uspokoić, gdy płacze.

Żony nowych ojców słyszą sakramentalne pytanie koleżanek: O, to twój mąż został w domu, a ty pracujesz? Niby nic złego, ale jednak: zaskoczenie, dysonans. Od mam, cioć, babć płynie „troska”: A czy on da sobie radę? A czy on będzie pamiętał? A czy ty się nie boisz? To sieje poczucie niepewności, przekonanie, że ona jest złą matką. Bo to kobieta ma być tym lepszym rodzicem. Dopuszczane do dziecka są ewentualnie babcie, nawet obce – ale kobiety. Często kiedy facet chce coś zrobić, żona go odpędza: Co ty robisz? Źle, oddaj mi to dziecko. Ojcowie narzekają, że kobiety im narzucają: czapeczka, szaliczek, wszystko ma być tak, jak ona chce. Bo niby wie lepiej. – Albo jak ojciec się z dzieckiem bawi, to leży na kanapie. Trochę się pobawią razem, trochę dziecko samo się czymś zajmuje. Zdaniem kobiety tak jest źle. Trzeba się cały czas bawić razem. Zabawa ma być aktywna, cały czas nastawiona na stymulowanie rozwoju – zauważa Krzysztof Górski.

Oddanie kontroli, zaufanie – to jest dla kobiet trudne. A ojcem mężczyzna się staje, gdy jest z dzieckiem sam, choćby na weekend. Wtedy zaczyna się branie odpowiedzialności, bo on musi nakarmić, zmienić pieluchę, iść do lekarza. Zauważa, że dziecko ma różne potrzeby, bo jak są razem z matką, najczęściej to ona ma rozwiązać problem. – Ojciec nie może mieć nad sobą nadzorcy i doradcy, ręcznego sterowania – mówi Górski. – Kobieta powinna sobie powiedzieć: jakoś wytrzymam bez sprawowania kontroli. Jest dorosły, poradzi sobie. Ojciec musi iść na spacer, a dziecko musi się przeziębić, żeby on poczuł konsekwencje. I ona powinna powiedzieć: trudno, zróbmy coś z chorobą, a nie: to twoja wina. Matkom trudno jest pozwolić, by ojcowie popełniali błędy, a oni tylko w ten sposób mogą się uczyć.

Ala starała się we wszystkim męża doceniać, nawet jak robi inaczej niż ona.

Po jakimś czasie zrozumiałam, że on ma takie samo prawo decydowania o dobru tego dziecka jak ja. Robi to w najlepszej wierze. Muszę to uszanować – mówi Kasia. Przyznaje natomiast, że przez pewien czas ulegała stereotypowemu myśleniu, że mąż powinien ją utrzymywać. – To był najgorszy czas w moim życiu. A wszyscy ci mówią, że właśnie tak powinno być. A to nieprawda! Więc nie dam sobie wmówić, że mam się z tym źle czuć.

Wiele razy słyszałam od matek: mąż mnóstwo rzeczy z dzieckiem robi lepiej niż ja. Ale są też trudne chwile. Gdy dziecko spędza dużo czasu z ojcem, jak będzie czegoś chciało, pobiegnie do niego – i to bywa jak nóż w serce kobiety.

Terytoria

Mężczyźni z dziećmi chodzą na spacerach zwykle samotnie. Zazwyczaj nie podchodzą do mam. A nawet jeśli próbują, często są ignorowani, bo porządna matka Polka dość tradycyjnie pojmuje rolę kobiety. Panowie nie mają (jeszcze, jak twierdzą psychologowie) skłonności do budowania ojcowskich grup, w których mogliby otrzymać wsparcie. – Na placu zabaw nie wyobrażam sobie podejść do obcego faceta i zagaić, co jego dziecko jadło albo co umie. Place zabaw, parki to są takie kobiece terytoria. Może tam muszę bardziej być mężczyzną niż gdzieś indziej? – pyta retorycznie Maciek. Ale ma dwóch kumpli z młodości, z którymi spotykają się raz na dwa miesiące, kiedy są z dziećmi. Maciek mówi: – Wiesz, kiedy mi się bardzo dobrze nawiązywało relacje z innymi ojcami? Na wyścigu rowerowym. Musiał być tata na własnym rowerze i dziecko na własnym. Rywalizacji było mało, ale to męska czynność: sport. Relacje z innymi ojcami nawiązywały się przy obserwowaniu swoich i cudzych dzieci, jak marudzą. Bo było za bardzo pod górkę, albo piasek, albo kałuża, albo ogólnie: tato, już nie mogę. – Wspierając dzieci, pochylając się nad tymi ich problemami z czułością, musieliśmy się powstrzymać, żeby się nie śmiać. I w takich momentach z innymi ojcami jest super.

Z tatą się wyżej bujasz, szybciej jedziesz na sankach. Z tatą jest odwaga. Robię i niczego się nie boję. Tak mówią dzieci. Matki spekulują, że może te dzieci będą odważniejsze niż ich rówieśnicy wychowywani głównie przez panie.

Psychologowie rozwojowi twierdzą, że z punktu widzenia dziecka wszystko jedno, kto jest dla niego osobą znaczącą: ojciec czy matka. Ważne, żeby taka osoba była, odpowiadała na jego działania i potrzeby. Badania nie wykazują istotnych różnic między dziećmi wychowanymi przez rodziców samotnych, więc nie należy się ich raczej spodziewać w pełnej rodzinie, gdzie ojciec zajmował się dzieckiem więcej. Tym bardziej że matki po pracy i w weekendy dzieckiem się zajmują. Różnica między ilością czasu spędzonego z pracującą matką i etatowym tatą nie jest dramatyczna. W tradycyjnym modelu mężczyzna po pracy odpoczywa, nie spędza czasu z dziećmi. Przy tym etatowi ojcowie wieczorem wychodzą, bo muszą odpocząć. Kobiety siedzące w domu nie przyznają sobie takich praw (nie ma z kim dziecka zostawić, bo on sobie przecież nie poradzi).

Zamiana ról spowodowana jest głównie decyzjami kobiet. Statystycznie ujmując, są lepiej od mężczyzn wykształcone, coraz więcej zarabiają. Pozycja kobiet rośnie, im bardziej gospodarka jest oparta na wiedzy – mniej siły fizycznej potrzeba do wykonywania pracy, a zarządzanie inteligentnymi, wykształconymi ludźmi bliższe jest inspirowaniu do rozwoju i stawianiu ciekawych celów (więc przypomina wychowanie dzieci). Ważne się staje, jakiego ojca się dla dziecka wybierze. Czy takiego, który będzie oczekiwał obsługi w podstawowych czynnościach życiowych, bo nikt wcześniej nie postawił przed nim wyzwania, jakim jest obsługa pralki? Czy partnera, który będzie rodzicem równie dobrym?

Choć oczywiście zawsze będą kobiety, które nie zechcą pracować zawodowo. Mają silny instynkt macierzyński lub słabą, nudną pracę. Kobiety często nie chcą brać pełnej odpowiedzialności za zarabianie, bo to jest trudne. Zwłaszcza że na razie świat zawodowy urządzony przez mężczyzn nie jest skrojony na damski fason. Ale i to się zmienia: im więcej kobiet w zarządach, a mężczyzn z doświadczeniem opieki nad dziećmi, tym środowisko pracy będzie bardziej przyjazne rodzinie.

Człowieczeństwo

Maciek: – Po doświadczeniu z dziećmi lepiej kieruję ludźmi. Łatwiej mi zachęcać pracowników do zrobienia czegoś. Dzieci to dobre ćwiczenie relacji człowiek–człowiek. Wydawanie poleceń i pilnowanie z batem jest proste, ale mało skuteczne. Trudne i bardzo skuteczne jest budowanie relacji i wyzwalanie w dziecku czy pracowniku wewnętrznej motywacji do robienia czegoś.

Jasiek: – Maja nadała mojemu życiu sens. Dała mi wiarę w siebie, w swoje możliwości. Dała rytm dnia – stałe godziny posiłków, snu. Wcześniej tego nie miałem, a warto, bo można więcej rzeczy zrobić.

Jaakko: – Dostałem niepowtarzalną szansę obserwowania, jak rozwija się człowiek. To rzeźba, którą tworzysz. Twoje dzieło sztuki.


Michał
: – Dziecko się zmienia, codziennie uczy czegoś nowego i bardzo fajnie na to patrzeć. Ja mu coś daję, ono bierze i oddaje. Pokazuję coś, a ono to robi, po paru dniach robi lepiej. Na każdym spacerze z rowerkiem biegowym jeździ coraz sprawniej. To świetne uczucie! Patrz, patrz, patrz, sama jedzie!

Jaś: – Już nigdzie nie muszę biec. Wprawdzie nie pojadę w najpiękniejsze miejsce świata, ale nie mam już takich pragnień. Dostaję coś, czego mi brakowało: spokój, dopełnienie, ciepło.

Jerzy: – Ona cię kocha najbardziej na świecie. Nawet jak nie chcę jej czegoś dać i płacze, to żeby się uspokoić, musi się do mnie przytulić. I to cię tak osłabia.

Tomasz: – Wyszło tak, że to jest bardziej moje dziecko niż żony. Często mówi: Nie obraź się, mamo, ale wolę pójść na spacer z tatą. Czuję satysfakcję, dumę, zbliżenie do tego, co kobiety mają z racji fizjologii: noszenia w brzuchu czegoś, co się rusza, bólu porodu, karmienia piersią.

Jerzy: – Im lepszy masz kontakt z dzieckiem, tym większy wpływ na jego wybory. Jak będzie miało problem, przyjdzie do ciebie, nie do kogoś poznanego w internecie.

Michał: – Obcowanie z własnym dzieckiem daje wrażliwość na świat, inne spojrzenie na ludzi, na inne dzieci.

Krzysztof Górski: – Dzięki dzieciom w ojcach ukazuje się człowieczeństwo. Doświadczają własnych granic. Mężczyźnie zabrano połowę człowieczeństwa – miał być silny. A każdy jest i silny, i słaby. Cała sztuka, żeby to pogodzić.

E-booki łatwo nie mają

KSIĄŻKA PAPIEROWA CZY ELEKTRONICZNA? WYBÓR MAMY CORAZ WIĘKSZY

Biografia Steve?a Jobsa za 55 zł w papierze czy za 30 zł w e-booku? Jeśli jesteś posiadaczem smartfona, komputera lub czytnika do książek – możesz wybrać

MAGDALENA SZWARC

W dowolnym miejscu świata przez aplikację w telefonie, tablecie lub na czytniku logujesz się do swojego konta i twoje książki pojawiają się na półkach. Otwierają się od razu tam, gdzie skończyłeś czytać na innym urządzeniu. – To przyspieszyło. Na iPadzie czytam wywiad z autorem, ktoś poleca książkę na Facebooku. Sprawdzam w internecie: kurczę, nie jest jeszcze wydana w Polsce. A w Amazonie? Jest! Robię klik i mam. Bez czekania. Tak działa ten świat: albo już, albo wcale – mówi Joanna Ćwiklak z wydawnictwa Czarna Owca.

– Czytelnik e-booka jest gadżeciarzem. Lubi kolekcjonować. W podróży chce wybrać spośród kilkudziesięciu książek: czyta 20 stron jednej, zostawia, czyta inną – mówi Ćwiklak. Na wakacjach jedną książkę czytała na trzech różnych nośnikach. – Jak wieczorem gasiliśmy światło, to na iPadzie. Na basenie – w papierze. Ale jak jechaliśmy na wycieczkę, ściągnęłam ją na iPhone?a.

Dodaje jednak: – iPad, który jest absolutnie multimedialny, rozprasza. Czytam 10 minut, sprawdzę pocztę. Wracam do książki, to ktoś zadzwoni na Skypie. Znów czytam. Coś mi się przypomni, to dopiszę notkę na Facebooku. Nie ma rytuału czytania. Dlatego na iPada kupuję książki lekkie, które nie wymagają dużego zaangażowania.

Rewolucji nie ułatwia to, że książki kupują ludzie, którzy lubią ich fizyczność: zapach, ładny papier, druk.

6.00, metro Młociny. Przesiadając się z wagonu do wagonu warszawskiego metra, postanowiłam odszukać czytelników e-booków. Slalom między poręczami, siatkami. Patrzę ludziom na ręce. Mijam czytających „papier”. Szukam elektroniki. Jest. Kobieta wpatruje się we wnętrze dłoni. Podchodzę bliżej – nie ma na uszach słuchawek. Świetnie. Rzucam okiem na ekran. Zazwyczaj skaczą tam kolorowe kulki albo ktoś rozkłada pasjansa. U niej biały ekran telefonu i litery. To Ewa, 30 lat, inżynier drogowy. – Jedną ręką się trzymam, torebka przed siebie i nie ma problemu. Kartek nie trzeba przewracać – mówi, podnosząc głowę.

– Skąd je bierzecie?

– Piractwo. Jest tam niemal wszystko. Głównie angielskie, ale język w dzisiejszych czasach nie jest barierą. Przeważnie czytam sagi, w druku to ponad 1400 stron, więc jedna, dwie w miesiącu. Lubię thrillery. Odprężają. Mąż czyta krótsze, ze 30 przez rok przeczytał. Teraz „Walkę o tron”. Dobrego telefonu używa do czytania, a do dzwonienia ma grata, ale jak czytam w taki sposób, nigdy nie pamiętam tytułu. Bo on znika na początku.

– Telefon nie męczy? Nie świeci w oczy?

– Można sobie ustawić dużą czcionkę, przyciemnić ekran. Godzinę mogę czytać bez zmęczenia.

– E-papier w ogóle nie męczy. Czcionkę też można powiększyć. Dwie książki o podobnej liczbie stron, tego samego autora przeczytałam w papierze i na czytniku. Na tym drugim o 20 proc. szybciej.

– A jak on jest duży?

– 5, 6, 10 cali.

– To do torebki się nie zmieści. Telefon jest wielofunkcyjny: przeczytam, zadzwonię, wyślę SMS-a, maila. Z e-booków mało osób jeszcze korzysta, bo jak ktoś nie umie sobie znaleźć w sieci, to kupienie legalnie jest kłopotliwe i drogie.

Przeszkoda pierwsza: chmury w budowie

„Białą Marię”, najnowszą książkę Hanny Krall, kupiłam – jak trzy czwarte polskich użytkowników e-booków -przez komputer (nie bezpośrednio przez czytnik ani smartfon, co w USA już jest standardem). Trzeba wejść na stronę e-księgarni, wybrać, zapłacić przelewem albo kartą, a po weryfikacji płatności (ok. 10 minut) można ściągnąć plik.

Jednak na najpopularniejszym w Polsce czytniku Kindle moja „Maria” się nie otworzyła. Kindle nie obsługuje dokumentów zabezpieczonych DRM-em (Digital Rights Management) firmy Adobe, a to 80 proc. oferowanych w Polsce e-booków. Do tego sprzedawany przez Amazon.com, największą internetową księgarnię, obsługuje jej format e-książek (Mobipocket). A w Polsce upowszechniły się standardy ePub i pdf. Wśród 950 tys. książek w Amazonie polskich prawie nie ma.

W internecie jest kilka przepisów, jak złamać zabezpieczenie DRM. Są legalne programy do przeformatowywania plików, ale są też aplikacje do czytania takich plików np. na smartfonie czy tablecie.

Czytnik Onyx Boox, drugi u nas pod względem popularności po Kindle?u, zabezpieczone DRM-em pliki ePub otwiera. Świetnie obsługuje format PDF. Nie jest jednak idealny. Bez powodzenia próbowałam ściągnąć „Marię” z mojego konta przez wi-fi (to ma się wkrótce zmienić). Kabelkiem przez komputer poszło w 3 minuty.

Są dystrybutorzy, którzy zamiast uciążliwym dla klienta DRM-em (wymaga rejestracji, można książkę kopiować tylko na 6 urządzeń plus 1 co roku) zabezpieczają pliki znakiem wodnym. Nazwisko użytkownika „wdrukowane” jest w strony publikacji, a dane o transakcji umożliwiające identyfikację klienta zaszyfrowane w pliku. Można ją kopiować na dowolną liczbę urządzeń, ale tych rozwiązań boją się wydawcy. Z nielegalnego rozpowszechniania kopii ani wydawca, ani autor nie dostaje nic.

Jednak rynek idzie w kierunku zdejmowania zabezpieczeń – w USA w siłę rosną firmy wyszukujące pirackie kopie na stronach je dystrybuujących. U nas księgarnia Virtualo w listopadzie wprowadziła do oferty format mobi (na Kindle?a). Dziś oferuje tylko darmową klasykę, ale już dwa duże wydawnictwa literackie negocjują umowy na dostarczenie tytułów w tym formacie, zabezpieczonych znakiem wodnym. Od listopada wydawnictwo Helion (biznes, psychologia, informatyka) prowadzi sklep Ebookpoint.pl, gdzie książkę sprzedaje w pakietach trzech formatów naraz (PDF, e-pub, mobi), też z watermarkiem. Otworzą się na każdym urządzeniu do czytania.

„Kierunek Kabaty”… Kolejny wagon. – W ciąży bardzo dużo czytałam na czytniku ze względu na jego małą wagę. W torebce noszę. Nie rozładuje się, wytrzymuje tygodnie. W domu czytam papierowe, bo nie chcę, żeby czytnik dostał się w małe, zaplute rączki. Ale jak pojawia się coś nowego, a nie jest dostępne na e-booku, to nie będę czekała, kupuję papier – mówi blondynka z czytnikiem Onyx Boox.

Przeszkoda druga: nie ma co czytać

W sklepie Virtualo można wybierać spośród 85 tys. książek. W Nexto – z 15 tys. Te liczby i tak są dęte, bo ponad połowa to klasyka starsza niż 70 lat, czyli utwory w domenie publicznej, za kopiowanie których już nie trzeba płacić autorom ani spadkobiercom. A pozostałe tytuły, jeśli występują w wielu formatach – ePub, PDF i mobi – są liczone kilka razy. Realnie na polskim rynku może być zdigitalizowanych 7 tys. pozycji, do których prawa autorskie nie wygasły. W praktyce chcesz kupić konkretny tytuł i go nie ma. W tym roku średnio na rynek wchodziło 170 tytułów miesięcznie, w ostatnim kwartale – po 250.

Najszerszą ofertę ma wydawnictwo W.A.B. – ponad 300 tytułów. – Generalnie chcemy, żeby każdy tytuł papierowy miał swoją elektroniczną premierę jednego dnia. I to się udaje, chociaż nie dla każdego tytułu – mówi Małgorzata Rzepkowska. Ale taka polityka wydawcy należy do wyjątków. Czarna Owca – na rynku mówią, że najprężniej rozwijające się wydawnictwo spośród oferujących e-booki, w cyfrze od 15 miesięcy – zaczynała od trzech części „Millennium” Stiega Larssona, dziś oferuje 30 książek. – W formie elektronicznej oferujemy tytuły hitowe, ważne – mówi Joanna Ćwiklak. To 10–15 proc. oferty nowości papierowych.

W.A.B. miesięcznie sprzedaje ponad 400 pobrań (sierpień – 495, wrzesień -488, październik – 723). Największe hity – nawet 30 szt. W całym 2010 r. sprzedali 3178 e-booków, w pierwszej połowie 2011 r. – 2642. Najlepiej sprzedaje się „Uwikłanie” Miłoszewskiego – 108 sztuk, przy sprzedanych 5 tys. egzemplarzy papierowych. „Powrót nauczyciela tańca” Henninga Mankella – 108 do 12 tys. „Niespokojny człowiek” Mankella – 57 sztuk do 3 tys. (dane do końca września).

Czarna Owca sprzedała w sumie ponad 3,6 tys. pobrań. – Powieść szpiegowska „Nielegalni”, zanim wyszła papierowa i audio, była dostępna jako e-book. W jeden dzień na Woblinku w promocji za złotówkę sprzedało się 200 sztuk. Od 1 sierpnia do końca października: 500 sztuk – absolutny rekord!

Jednak choć tytułów prawie nie przybywa, wydawcy i dostawcy mówią, że rynek się rozwija. Notują wzrosty rzędu 70-100 proc. rocznie. Miesięcznie przez Nexto przechodzi 5-10 tys. pobrań, a to jeden z największych dystrybutorów. Cały ten rynek szacują na 6-7 mln zł rocznie. Grupa Empik – na 8-10 mln. To mniej niż pół procent rynku książki w Polsce. – Jeszcze na początku 2011 r. najwięcej sprzedawało się audiobooków, potem była e-prasa i na końcu e-booki. Teraz e-booki zbliżają się do audiobooków, wyprzedzając prasę – mówi Roszkowski.

14.20, metro Centrum. – W metrze jest świetnie, ale na powierzchni bywa różnie. Na przystankach znajduję sobie miejsca zacienione – mówi Artur Pawłowski, który czyta w laptopie. – Miesięcznie czytam trzy-cztery książki w ten sposób. SF po angielsku, bo trudno je dostać w Polsce. Książki dotyczące średniowiecza. Uczelnie amerykańskie udostępniają sporo treści nieodpłatnie – mówi. – Średniowiecze!? Co pan zawodowo robi?

– Zajmuję się nieruchomościami. Często mam torbę pełną dokumentów. Dźwigać jeszcze książki to przesada. A komputer i tak muszę mieć.

Przeszkoda trzecia: prawa autorskie

Zdigitalizować książkę dla wydawcy znaczy: sprawdzić, czy w umowie z autorem/licencjodawcą/tłumaczem jest zapis o jego zgodzie na rozpowszechnianie treści w formie cyfrowej. Zapewne nie ma, bo jak pięć lat temu była zawierana, nikt o digitalizacji nie myślał, więc trzeba ją renegocjować, co kosztuje i trwa. – Nie każdy licencjodawca wierzy w potencjał książek elektronicznych. Bardzo oporni są Francuzi – mówi Joanna Ćwiklak.

– Jak okładkę wydania papierowego chcemy zamieścić w digitalizowanym i okazuje się, że za dodatkowe prawa do niej ktoś chce 300 euro, rezygnujemy z e-booka. Czasem autor nie chce przekazać praw, czasem już je komuś zbył, a czasem chce jakąś gigantyczną zaliczkę, co przy naszym rynku w tej chwili się nie zbilansuje – wyjaśnia Małgorzata Rzepkowska.

15.40, metro Marymont. Mężczyzna siedzi z tabletem w samym kącie wagonu. To najzaciszniejsze miejsce. Uśmiecham się i przechodzę do rzeczy. – Nie udzielam wywiadów – warczy. Inny czyta na telefonie. Widzę, jak przerzuca kolejny rozdział. Nawet wiem, co czyta, ale idzie w zaparte. – Nie czytam e-booków – mówi i chowa telefon do kieszeni.

Przeszkoda czwarta: brak narzędzi do czytania

E-book to byt niematerialny, istnieje jedynie poprzez urządzenia. – 2012 i 2013 rok to będą lata rozwoju narzędzi do czytania i zaczynająca się masowa konsumpcja – prorokuje Nexto. Smartfony i tablety przez operatorów telekomunikacyjnych są już oferowane za złotówkę. Gdyby czytniki spadły do cen 100-200 zł, mogłyby być kupowane masowo. Sieci telekomunikacyjne nie są zainteresowane ich kredytowaniem, bo książka to minimalny przesył danych, na tym się nie zarobi. A tablety, wbrew reklamom, to nie są narzędzia do długotrwałego czytania.

Prognozy PricewaterhouseCoopers przewidują, że w 2015 r. rynek książki cyfrowej w Polsce będzie stanowił 2 proc. sprzedaży książki papierowej. W Niemczech – 6,3 proc., w Holandii – 4,4 proc. (dziś w obu ostatnich to mniej niż pół procent rynku książki). USA są kilka lat przed Europą. W 2009 r. e-booki stanowiły 3 proc. rynku książki, rok później – już 7 proc. W 2015 r. będzie to ponad 22 proc. Amazon deklaruje, że już sprzedaje więcej e-booków niż papieru. Ponad 20 proc. wydawnictw amerykańskich deklaruje, że e-booki stanowią ponad 10 proc. ich przychodów.

A czemu Amazon, mając swoje sklepy w kilku krajach świata, nie wchodzi z e-bookami na ich języki? Może te rynki są za małe, aby unieść takie inwestycje? – Wejdzie, tylko czeka na odpowiednie nasycenie urządzeniami. Wszedł do Niemiec, wchodzi do Włoch i Hiszpanii – mówi Roszkowski.

Szacunkowe dane mówią, że czytników mamy w Polsce ok. 60 tys., tabletów ok. 100 tys., smartfonów do 8mln.

16.20, metro Marymont. Następny Kindle. – Mam go od tygodnia, mąż przywiózł ze Stanów – mówi Joanna Kujawska, 26 lat. Chciałaby, żeby zdigitalizowano podręczniki. – Mam 900 stron „interny” do przeczytania. Ponad 2 kg. Do metra nie wezmę, a moje czytanie to droga do pracy – ponad godzinę – i z powrotem.

– I co pani na nim ma?

– Trzy książki fantastyczne. Poradnik: „Żyć dobrze”, bo czasem trzeba przeczytać, że szklanka jest do połowy pełna, a nie pusta. „Harry?ego Pottera” dla męża. Uczę się angielskiego, więc czytam książki, słuchając ich jednocześnie. Mam artykuły z pracy. Na papierze łatwiejsze jest robienie notatek, tu trzeba się przeklikać.

Przeszkoda piąta – cena

– Na początku nasz e-book miał cenę połowy wydania papierowego, ale to kanibalizm. Omijamy koszty druku, papieru, logistyki, magazynowania, ale koszty praw autorskich w wydaniu cyfrowym stanowią jedną czwartą ceny, a mówi się, że 50 proc. trzeba będzie oddać autorowi. A w papierowych – 10 proc. Tłumacz – 5-7 proc. Produkcja na etapie łamania się rozchodzi. Ktoś musi tę pracę wykonać dwa razy. Potem jest konwersja, za którą trzeba zapłacić, praca osób zaangażowanych w pozyskiwanie praw, okładkę, zdjęcia, ilustracje. Prowizje od sprzedaży to 40-50 proc. – hurtownicy dzielą się tym z księgarniami – jedni i drudzy ponoszą koszty budowy swoich platform. Do tego 23 proc. VAT (na książki papierowe 5 proc.). Dopiero wszedł e-pub, a już trzeba myśleć o wprowadzaniu e-pub3, który pozwala dołączać filmy i pliki dźwiękowe. Trzeba inwestować, więc uznaliśmy, że sprzedajemy treść. W tej samej cenie co w miękkiej oprawie – opisuje Rzepkowska.

Czarna Owca stara się oferować taniej od papieru o 5 zł – czyli blisko 20 proc. Większość wydawców tak robi, ale e-book droższy od wersji papierowej nie jest czymś niezwykłym.

Na Virtualo.pl już działa wypożyczalnia e-booków, gdzie za kilka złotych można wykupić czasowy dostęp do książki. Na razie tylko online, ale udoskonalenie tej usługi z pewnością obniży ceny.

18.00, metro Młociny. Księgowego Jacka zaczepiam, bo posuwisty ruch kciuka po ekranie sugeruje, że to nie gra. – Nie czytam e-booka – mówi. – Do czytania mam co innego – wyciąga Kindle?a. – W plecaku, w metrze książki się niszczą. A o to dbam. I nie czytam książek drugi raz, a mam ich dużo. Chyba na Allegro trzeba je wystawić.

Maj 2011 r. Na Warszawskich Targach Książki dużym zainteresowaniem cieszyły się stoiska z „gadżetami” do czytania e-booków

Gazeta Wyborcza  nr 294, wydanie z dnia 19/12/2011Biznes Ludzie Pieniądze, str. 26

Intercyza zaufania

Jeśli siadają po przeciwnych stronach, zazwyczaj idzie o rozwód. Jeśli obok siebie, mają inne powody zawierania umowy majątkowej

Małgorzata ma 27 lat. Energiczna, kontaktowa. Prawniczka. Za dwa lata skończy aplikację radcowską. Pracuje od trzech. Ambitna jak piorun, pracowita jak czort.

Po wakacjach wychodzi za mąż. Wie, że rozdzielność majątkowa to najlepsze rozwiązanie. „Uporządkowane” – takiego słowa używa na określenie relacji majątkowych w małżeństwie.

Obsługa ustroju

Małgorzata jak każdy nupturient (narzeczony) i małżonek może ustalić reguły majątkowe przyszłego związku, spisując intercyzę (nazwa małżeńskiej umowy majątkowej zawieranej przed ślubem). Załóżmy jednak, że tak jak większość Polaków z tego prawa zrezygnuje. Wtedy obowiązywałby ją tzw. ustrój ustawowy – wspólnota majątkowa. Oznacza to, że:

majątek, który zgromadziła przed ślubem, nadal pozostaje jej wyłączną własnością (majątek osobisty) i może nim dowolnie dysponować;

dochody z majątku osobistego oraz wszystko to, co zarobi w trakcie trwania małżeństwa, należeć będzie do majątku wspólnego z małżonkiem.

Ustawa z dnia 17.06.2004 roku nowelizująca kodeks rodzinny i opiekuńczy zwiększyła samodzielność małżonków w zarządzaniu wspólnym majątkiem – bez wiedzy współmałżonka można zaciągnąć kredyt (jeśli on/ona o nim nie wiedział, odpowiada wspólnym majątkiem, ale swoimi dochodami już nie) i sprzedać samochód. Tylko wspólnej nieruchomości nie można zbyć bez wiedzy i zgody drugiej strony.

Do takiego systemu Gosia nie ma przekonania. W Polsce w 2005 roku na spisanie intercyzy zdecydowało się 30 tys. małżeństw. Większość zdecydowała się na rozdzielność majątkową (w 1990 roku takich umów majątkowych zawarto niespełna 2 tys.).

Małgorzata uważa, że we wspólnocie majątkowej niejasne jest, co jest moje, a co nie jest moje. Wszystko i nic. Majątek przelewa się jak w naczyniach połączonych.

Rozdzielnie, ale razem

Przed rokiem, kiedy jej narzeczony zakładał firmę, spytała: – Czy wiesz, że gdy podpiszemy intercyzę, będziesz mógł o firmie decydować sam i sam będziesz za nią odpowiadał?

Piotr nie miał pojęcia, że kontrahenci, np. przy: umowach, kredytach, zakupie nieruchomości, zbywaniu ich, będą żądali podpisu żony. Nie wiedział też, że w razie długów wierzyciel może domagać się ich uregulowania z majątku wspólnego Gosi i Piotra. Z ich mieszkania, samochodu, nawet Gosinych oszczędności. A obroty i zobowiązania firmy Piotra znacznie przekraczają zarobki Małgosi, ona też nie jest w stanie ocenić ryzyka decyzji, pod którymi miałaby się podpisać. A do zerwania kontraktu może dojść nie tyle ze złej woli Piotra, ile na przykład z powodu jego choroby, błędu, wypadku czy nieuczciwości kontrahenta.

Jeśli zdecydują się na rozdzielność majątkową, w sytuacji kryzysu firmy ich rodzina będzie dysponować przynajmniej majątkiem zgromadzonym przez Małgosię. Ale uwaga! W sytuacji rozkwitu firmy majątek, który zarobi, będzie wyłączną własnością Piotra. A taki scenariusz przecież zazwyczaj zakładamy.

Rozdzielność majątkowa nie oznacza, że nie będą mieli z Piotrem wspólnych rzeczy. Założyli razem konto oszczędnościowe. Co miesiąc każde z nich wpłaca przynajmniej 1000 zł. Piotr – dużo więcej. Za cztery lata za te pieniądze kupią dom. Wydrukują historię rachunku, zliczą, ile kto wpłacił, i takie właśnie udziały zostaną zapisane w księdze wieczystej nieruchomości. – To jest uczciwe względem Piotra. Bo tak dużo w ten dom zainwestował. Dla mnie zresztą też, widzę, na ile się starałam – mówi Gosia.

Rozdzielność majątkowa nie zwalnia małżonków z łożenia na utrzymanie rodziny. Niezależnie od ustroju majątkowego (prawne określenie), w jakim żyją małżonkowie „(…) są zobowiązani do (…) wzajemnej pomocy i (…) współdziałania dla (jej) dobra” – głosi art. 23 kodeksu rodzinnego i opiekuńczego. Granicę tej pomocy wyznaczają z jednej strony potrzeby osób w domu, a z drugiej – zasobność ich portfeli i realne możliwości.

Gdyby to od Piotra zależało, płaciłby za wszystko. Rozliczanie wydatków wynika z potrzeby Małgosi.

– Chcę, by wiedział, że też zarabiam, że może na mnie liczyć – mówi.

Do takiego układu przywykli. Nie mają powodu zmieniać go po ślubie. Choć mama Gosi uważa, że rozdzielność majątkowa nie przystaje do instytucji małżeństwa. Że w małżeństwie nie można nawet pomyśleć, co jest czyje, a co dopiero dzielić!

– Mama wszystko robi z ojcem. Są jak jedno. Ja chcę raczej partnerskiego modelu we własnym związku – mówi Gosia.

Piotr jeździ po świecie. Kończy pisać doktorat i ma propozycję dwuletnich studiów w USA. To dla niego wielka szansa. Małgosia nie rzuci teraz aplikacji, żeby wyjechać – musiałaby po powrocie zaczynać ją od nowa. – Ślub to ostateczna deklaracja, że będziemy razem. Ale wiadomo, jakie jest życie, wszystko może się zdarzyć – trzeźwo patrzą na sprawę.

Mają za sobą kilkumiesięczne rozłąki. Było ciężko. – Wiem, jakie znaczenie ma dla niego rozwój zawodowy. Przetrzymamy. Będziemy się odwiedzać – ma nadzieję Małgosia.

Nikt, wstępując w związek małżeński, nie zakłada rozwodu, ale statystyki są nieubłagane. W Polsce w 2004 roku na 192 tys. ślubów przypadło 56 tys. rozwodów – ponad 30 proc. Średnia unijna jest wyższa – 50 proc. Małgosia w sądzie napatrzyła się, jak się zachowują ludzie, walcząc o komplet sztućców, i nie chce być w takiej sytuacji. U nich w każdym momencie będzie jasne, co jest czyje.

Rozdzielność na wypadek podziału

Za cztery lata, kiedy wybudują dom, przyjdzie czas na dzieci, planują trójkę. Małgosia dlatego robi uprawnienia tłumacza przysięgłego i chce się specjalizować w tłumaczeniach prawniczych. To pozwoli jej pracować w domu, a każdemu dziecku chce towarzyszyć przez pięć pierwszych lat życia. W tym czasie będzie miała znacznie mniejsze niż Piotr możliwości pomnażania swojego majątku.

Od 20.01.2005 roku w polskim prawie istnieje nowoczesne rozwiązanie – „rozdzielność majątkowa z wyrównaniem dorobków” zwana też „rozdzielnością na wypadek podziału”. Aż trudno uwierzyć, że u nas prawie nikt z niego nie korzysta.

Małżeństwo „z wyrównaniem dorobków” funkcjonuje tak jak w sytuacji rozdzielności majątkowej – każdy posiada, zarządza i pomnaża własny majątek – ale gdy dochodzi do rozwodu, „mierzy się”, o ile się powiększył majątek męża, o ile majątek żony, i dzieli sumę przyrostów na pół. Rozwiązanie to chroni tego, kto zarabiał mniej, bo inwestował w rodzinę w innej formie – na przykład wychowywał dzieci i prowadził dom.

Małgosia uważa, że to sprawiedliwe rozwiązanie. Zaproponowała je Piotrowi. O ile zwykłą rozdzielność zaakceptował, o tyle w tym przypadku nabrał podejrzeń, co do intencji przyszłej żony. Rozdzielność majątkowa z wyrównaniem dorobków nie została zaaprobowana.

Za notarialnym stołem

Aby ustanowić inny niż ustawowy ustrój majątkowy, małżonkowie lub nupturienci muszą w obecności notariusza zgodnie i dobrowolnie skinąć głową. Przy użyciu kancelaryjnego stołu sami podświadomie dzielą się na dwie mniej więcej równoliczne grupy. – Jeśli siadają po przeciwnych stronach, zazwyczaj idzie o rozwód. Jeśli obok siebie, mają inne powody zawierania umowy majątkowej – mówi notariusz Grażyna Socha.

Ci pierwsi, ustalając rozdzielność, mówią zazwyczaj: „Skoro nie żyjemy już razem, nie wiem, co się z tobą dzieje, nie mogę i nie chcę odpowiadać za twoje decyzje finansowe”.

– Gdyby siedem lat temu mąż zaproponował mi rozdzielność majątkową, zawisłoby to nad naszym małżeństwem jako brak zaufania. Dziś, w obliczu rozwodu, myślę, że dla kolejnego związku rozdzielność majątkowa to dobre rozwiązanie – stwierdza jedna z rozwodzących się pań.

Ponieważ w polskim prawie małżeńskiej wspólności majątkowej nie można dzielić w trakcie trwania związku – dopiero po orzeczeniu rozwodu. Dlatego często rozwodzący się chcą zrobić rozdzielność majątkową od dziś, polubownie podzielić dorobek, a potem pójść do sądu po rozwód bez orzekania o winie.

Umowa z powodu syna

Joanna i Kamil. Ona po kilkuletnim związku. On po rozwodzie, kilkuletni syn został przy matce.

Jesienią zamieszkali razem. Kilka dni później Kamil wręczył Joannie swoją pensję. Poczuła się jak żona. Włożyła pieniądze (pomniejszone o alimenty na syna) do koszyczka na półce.

Sześć lat później mieli już ślub, dwoje wspólnych dzieci i małe mieszkanko. Joanna namówiła męża na budowę domu. Dręczyła ją tylko jedna sprawa – nie chciała, aby kiedyś dziewczynki musiały się dzielić ich ciężką pracą z kimś, z kim wcale nie muszą, czyli synem Kamila.

„Stawający wyłączają niniejszym aktem obowiązującą ich dotychczas wspólność ustawową, a w związku z tym obowiązuje między nimi rozdzielność majątkowa polegająca na tym, że każdy z małżonków zachowuje majątek nabyty przed i po zawarciu niniejszej umowy oraz zarządza i rozporządza całym swoim majątkiem samodzielnie” – §2 umowy majątkowej małżeńskiej.

Nie obraził się.

Ziemię kupiła Joanna. Pod swoje dochody wzięła kredyt na budowę. Kamil nie ma do tego domu żadnych praw. Jeśli umrze pierwszy, w spadku po nim (do którego prawo ma również syn z pierwszego małżeństwa) domu nie będzie.

Gdyby to Joanna umarła pierwsza, prawo do spadku po niej mieliby w równych częściach Kamil i ich wspólne dzieci. Małżeństwa żyjące w ustroju rozdzielności majątkowej dziedziczą po sobie w taki sam sposób, jak gdyby żyli we wspólności. Nie dziedziczą rozwiedzeni. Jeśli Kamil zrzeknie się spadku po Joannie, dom odziedziczą wyłącznie ich wspólne dzieci. Syn z pierwszego małżeństwa nie będzie miał do niego praw.

Przeprowadzając rozdzielność majątkową, nie dzielili majątku zgromadzonego przez pierwsze lata. Jest w nim mieszkanie i samochód. Do udziału w tym majątku po śmierci Kamila syn będzie miał prawo niezależnie od tego, kto pierwszy z małżonków odejdzie ze świata.

Na co dzień o umowie majątkowej nie myślą. Wszystkie pieniądze traktują jak wspólne – z wygody. Ona ze swojego konta robi przelewy – opłaca wszystkie rachunki i raty kredytu. Prawie nic nie zostaje. Dlatego wszystkie wydatki na utrzymanie rodziny są z pensji Kamila.

Gdy klęska w biznesie

Marta ma 35 lat. Przez pięć lat miała dobrą pracę, była kierowniczką jednego z sieciowych sklepów.

Pewnego dnia właściciel sieci złożył kierownikom sklepów propozycję nie do odrzucenia: „Bierzecie swoje sklepy w ajencję albo do widzenia”. Warunki wydawały się dobre. „Jakby co, zawsze możemy się dogadać” – mówił. „Znasz mnie, czuję się za ciebie odpowiedzialny, nie dam ci zrobić krzywdy” – powtarzał. Wszyscy się zdecydowali.

Kilka miesięcy później żałowała tej decyzji. Dochody pokrywały połowę kosztów prowadzenia lokalu i spadały. W okolicy otwarto dwa centra handlowe. Liczyła nato, że nadrobi straty. Pożyczała pieniądze, by płacić czynsz i rachunki. W końcu miała dość – zdecydowała się odejść. Z niewielkim jeszcze długiem na koncie.

– Jak możesz być taka nielojalna! – usłyszała. – Jak jest kłopot, to chcesz nas z nim zostawić?

Chciała, ale okazało się, że w umowie jest zapisany sześciomiesięczny okres wypowiedzenia. Słowa „dogadamy się” z dnia na dzień straciły ważność. – Może obniżymy czynsz? – zasugerował prezes. Została.

Nigdy tego nie zrobił.

Po czterech miesiącach nic się nie zmieniło, a długi były dwa razy większe. Dobiła do 100 tys. zł. Znajomi pożyczali, bo wiedzieli, że odda. Jednak coraz częściej ktoś przychodził po pieniądze. Wpadła w spiralę długów. Rósł strach. Pojawiły się pierwsze symptomy depresji. Wykończona i bezradna zdecydowała się na ostateczne rozwiązanie. Wszystko dokładnie zaplanowała.

W tę ostatnią noc płakała, gdy wszedł jej młodszy, czteroletni, syn. Przytulił się. – Mamo, życie to jest piękne – powiedział. To był przełom.

Następnego dnia złożyła wypowiedzenie. Wiedziała, że teraz zacznie się najgorsze. Dłużnicy zaczną walić drzwiami i oknami. Nie myliła się.

Zaczęły jej drętwieć ręce i nogi. Lekarz powiedział, że to stres. Że jak nic z tym nie zrobi, to się wykończy. Dał leki antydepresyjne. Pomogło.

Na szczęście tydzień później w mieszkaniu wyłączyli prąd i o wszystkim musiała powiedzieć mężowi. Że od 11 miesięcy mają niezapłacone komorne. Że telefony. Że rachunki. Przyniósł kartkę, długopis i kazał spisać wszystko, co do grosza. Wyszło 250 tys. zł. Za ostatnie pieniądze na jego nazwisko otworzyli inny biznes. Pod te mizerne dochody i jego urzędniczą pensję mąż rozpisał terminarz spłat. Od tego dnia każde pieniądze, jakie zarobili, szły na długi. Z żelazną konsekwencją – to jego zasługa.

Długo myślała, że poradzą sobie bez kredytu. Ale jak pani w ZUS-ie zagroziła, że wejdzie na pensję męża, zdecydowali o wprowadzeniu rozdzielności majątkowej.

– Nie uchylaliśmy się od długów, ale potrzebowaliśmy odrobiny spokoju, żebym mogła cokolwiek zarobić. Pewności, że jak się pralka zepsuje i kupię nową, to nie wejdzie mi na nią komornik – mówi.

Sporządzili rozdzielność. Dzięki temu mąż wziął w banku kredyt na 60 tys. zł. Spłacili resztę zaległych zobowiązań. Po raz pierwszy od pięciu lat pomyślała, że jest dobrze.

Z perspektywy czasu ma do siebie trochę żalu o naiwność. Pozostali ajenci w sieci też dorobili się długów. Nieraz kilkakrotnie większego niż ona. Przeszli to samo piekło.

On znika, długi nie

Alicję wezwali w sprawie karnej przeciwko mężowi, bo brała pieniądze z funduszu alimentacyjnego. Na trójkę. Przyszła z dziećmi, nie miała ich z kim zostawić. Biegały po korytarzu, przeszkadzały. Pan prokurator był oburzony. A z kim miała dzieci zostawić, jak chłop zniknął? Pani prokurator miała swoje w podobnym wieku, więc bez kolejki ją wzięła do gabinetu i wszystko wyjaśniła. Jak tę rozdzielność przymusową przeprowadzić, jak rozwód – bo w karty grał i wezwań do sadu nie przyjmował.

Jemu wolność do głowy uderzyła. W latach 90., jak tylko nastała. Rzucił pracę. Firmę założył, ale nic w niej nie robił. Na kontrakt pojechał. Jak najmłodsza się w styczniu urodziła, to w marcu już go nie było.

Za to wezwania z urzędu skarbowego były, że podatek niepłacony, z ZUS-u, że składki zalegają. Sugestie znajomych, plotki, że pieniądze pożycza. Że w karty gra. Najbardziej Alicja się tego urzędu przestraszyła, że nie dość trójki dzieci, to jeszcze jego długi będzie spłacać.

Z ważnych powodów, gdy istnieje uzasadnione podejrzenie, że majątek wspólny jest zagrożony, sąd może ustanowić przymusowy ustrój rozdzielności majątkowej. Gdy mąż zniknie bez wieści lub za granicę wyjedzie. Gdy żona pije, ćpa czy jest uzależniona od hazardu. Ale nawet jak kłamie i zdradza.

W sądzie Alicja pokazała wezwania z urzędów. Przyszli świadkowie.

– Powiedział, że samochód mu się zepsuł i 100 zł (na nowe) musi pożyczyć. Że jutro odda. Półtora roku minęło – mówili.

– Że pieniędzy mu na zakup zabrakło, a bez zakupu to go żona z awanturą z domu wyrzuci. To 50 zł. Do jutra – opowiadali.

Sąd dał wiarę zeznaniom i dokumentom. Zdecydował o rozdzielności z dwuletnią datą wsteczną – odkąd małżonek z pracy się zwolnił. Tego samego dnia do domu zastukał karciany wierzyciel. Na widok wyroku odszedł z niczym jak niepyszny. Już jego długów płacić nie musiała. Rodzinie pomału oddała. Wiadomo.

Zjawiska notarialne

Nikt nie robił badań nad małżeńskimi umowami majątkowymi. Nie ma statystyk dotyczących rodzaju zawieranych umów ani ich powodów. Notariusze zauważają jednak w swoich kancelariach pewne trendy.

– Pokolenie „pesel 72 i okolice” to połowa klientów. Młodzi, przedsiębiorczy. Z wyższą niż przeciętna świadomością prawną, a przede wszystkim z własnym majątkiem. Przychodzą najczęściej w drugim, trzecim roku małżeństwa, rzadko przed ślubem. Po rozdzielność – mówi notariusz Krzysztof Łaski.

– Od pięciu-sześciu lat obserwuję, że w większości przypadków to kobiety są inicjatorkami majątkowych umów małżeńskich. Czasem mówią: „To ja utrzymuję dom, ja zarabiam więcej” – mówi Grażyna Socha.

Czasem przychodzą też osoby w dojrzałym wieku, które zawarły drugie małżeństwo i nie planują już w nim dzieci. Dokonują trzech operacji: ustalają rozdzielność majątkową, spisują testamenty na rzecz dzieci (każde swoich) oraz zrzekają się dziedziczenia po współmałżonku, co oznacza całkowitą, bezwarunkową rezygnację ze spadku.

Są też grupy zawodowe, np. notariusze, którzy za błąd odpowiadają majątkiem. Robią rozdzielność i wszystko przepisują na współmałżonka. Na wszelki wypadek.

W Austrii i Szwajcarii rozdzielność majątkowa jest ustrojem ustawowym. W Niemczech – rozdzielność z wyrównaniem dorobków.

Procedura i ceny

Dowody osobiste, decyzje o przyznaniu NIP-u, akt małżeństwa – to zestaw do podpisania prostej rozdzielności. Poprzednia umowa majątkowa – jeśli była. Akty własności (nieruchomości, samochodów, dokumenty świadczące o nabyciu spadku lub darowizny itp.) – jeśli małżonkowie chcą dzielić wspólny dorobek.

Koszt prostej rozdzielności to 560 zł (400 zł – taksa notarialna + VAT + 38 zł podatek od czynności prawnych + wypisy 7,32 zł za stronę). Jeśli dzielimy dorobek, taksa jest naliczana od wartości majątku. Cała procedura może kosztować od jednego do kilku tysięcy złotych.

Umowa majątkowa małżeńska jest skuteczna od daty podpisania lub później. W każdej chwili można ją zmienić u notariusza.

Czyja ziemia, tego dom

Majątkowe umowy małżeńskie w większości mają na celu wprowadzenie rozdzielności majątkowej. Ustawa przewiduje jednak też inne możliwości: zawężenie wspólności majątkowej lub jej poszerzanie.

Małżeństwa, które mają rozdzielność majątkową do wspólnego worka najczęściej dorzucają grunt, który formalnie należy do jednego z nich, a na którym wspólnie wybudowali dom. Bo w razie rozwodu dom należy do właściciela ziemi. Drugi współmałżonek może co najwyżej z powództwa cywilnego domagać się zwrotu swojego wkładu.

MAGDALENA SZWARC

Imiona niektórych bohaterów na ich prośbę zostały zmienione.

Korzystałam z książki Alicji Brzezińskiej „Intercyzy – umowy małżeńskie”.

WYSOKIE OBCASY nr 28 dodatek do WYSOKIE OBCASY, dodatek do Gazety Wyborczej nr 164, wydanie z dnia 15/07/2006MAŁŻEŃSTWO I PIENIĄDZE, str. 24