Doktorzy na głodzie

JAK ŻYJĄ MŁODZI NAUKOWCY

Lecę do USA na konferencję. Mam wyłożyć kasę, a Amerykanie zwrócą mi te kilka tysięcy. Jak tu napisać, że nie mam z czego wyłożyć? 

MAGDALENA SZWARC

DR HANNA, 41 lat, biolog, adiunkt w instytucie PAN: W biologii molekularnej zestaw do 50 reakcji kosztuje ok. 2 tys. zł. Wtedy praca zajmuje godzinę. Żeby oszczędzić, sami przygotowujemy odczynniki i badanie zajmuje dwa dni. Paski klisz rentgenowskich tniemy na mniejsze, żeby na dłużej starczyły. Maszyna się od tego zacina, więc wywołujemy ręcznie, co znów trwa dłużej. Przeterminowanych odczynników nie wyrzucamy, bo na nowe nie ma pieniędzy!

DR MAREK, 32 lata, ekonomista, adiunkt na publicznym uniwersytecie: Najpierw książki sam kupowałem, bo ktoś na uczelni zawłaszczył sobie cały fundusz książkowy. Potem dostałem jego część: szef mówił: „Ma pan 1 tys. zł”, kupowałem, uczelnia zwracała pieniądze. Teraz zgłaszamy zapotrzebowanie – książki dostajemy po dwóch, trzech miesiącach. Te, które mieszczą się w limicie. A zagraniczne potrafią i 500 zł kosztować.

DR MARTA, 35 lat, językoznawca, adiunkt w instytucie PAN: U nas się nie kupuje książek, bo nie wiadomo, czy na pensje starczy. Trzeba szukać po bibliotekach. Jestem rozliczana z udziału w konferencjach naukowych, ale muszę jeździć za własne pieniądze. Czasem instytut odda, czasem nie.

Fakty są takie:

* Tylko co trzeci doktorant ma stypendium naukowe (1-1,5 tys. zł, czyli mniej niż płaca minimalna). Reszta, pisząc doktorat, musi pracować.

* Wynagrodzenia nauczycieli akademickich (po uwzględnieniu różnic w poziomach cen) są w Polsce co najmniej dwa razy niższe niż na Zachodzie.

* Dotacje na studenta – nawet siedem razy niższe.

* Niż demograficzny drąży dziury w budżetach uczelni, bo finansują się one głównie z dotacji na dydaktykę (83-100 proc. budżetu, podczas gdy np. uczelnie brytyjskie tylko w 28-46 proc., resztę pieniędzy dostają od państwa i prywatnych firm na badania). Polskie prywatne firmy są mało innowacyjne, nie inwestują w badania akademickie.

* Tylko 13 proc. wniosków dostaje finansowanie ze środków krajowych. Na resztę nie starcza pieniędzy. Grant europejski w tym roku otrzymał jeden polski wniosek.

* W efekcie powstaje niewiele znaczących odkryć naukowych – na 100 polskich nauczycieli akademickich przypadało dwa razy mniej publikacji w czasopismach naukowych indeksowanych w ISI Web of Knowledge (tzw. lista filadelfijska) niż na 100 naukowców brytyjskich czy fińskich i trzy razy mniej niż niemieckich, austriackich czy szwajcarskich. Statystyczna polska publikacja była cytowana dwa-trzy razy rzadziej niż publikacje autorów z Europy Zachodniej. Na milion Polaków w 2007 r. przypadało pięć patentów, gdy średnia OECD wynosi ponad 100 (Niemcy 257, Finlandia 242, Szwajcaria 369)*.

Jak pracują i żyją w tych warunkach młodzi polscy naukowcy?

Jestem śmieciem

MGR ALICJA, 30 lat, doktorantka polonistyki na publicznym uniwersytecie: Zaczęłam studia na polonistyce, równolegle dostałam się na drugi kierunek, studia międzywydziałowe. Przekonywano, że warto, bym zrobiła doktorat. Zakładałam, że da mi on zatrudnienie na uczelni prywatnej, pensję lepszą niż nauczycielska lub choćby taką samą. Dziś jestem na piątym roku studiów doktoranckich. Stypendium – 1045 zł – idzie w całości na wynajem kawalerki. Z dodatku za wyniki w nauce – 200 zł – płacę media. Przez rok angażowałam się w trzy projekty badawcze, to dało mi ostatnio 2 tys. zł. Dostanę jeszcze 1,5 tys., ale każdy z grantów to dużo pracy! Ostatnio dostałam 1 tys. zł nagrody ze środków dla doktorantów, którzy mieli publikacje i konferencje. I 5 tys. zł na koszty wydawnicze książki. Łącznie 23 tys. – tyle mam rocznych dochodów ze źródeł naukowych, za pięć godzin pracy dziennie, w tym zajęcia ze studentami. Wychodzi ok. 10 zł za godzinę netto.

W wydawnictwach czasem dają mi korekty, wewnętrzne recenzje. Coś tłumaczyłam, układałam antologię poezji. I tak spływa: raz 500, raz 600 zł.

Sześć godzin snu mi wystarcza, ale jak to jest chronicznie mniej, zaczynam się przewracać. Jestem samotną matką, moje dziecko ma autyzm. Mój ojciec, jak może, co miesiąc śle mi 1 tys. zł. Chciałabym zarabiać 2 tys. zł netto i nie lawirować.

Pracowałam jakiś czas w bibliotece na pełny etat, zarabiałam tysiąc z hakiem. Nie miałam wtedy czasu na żadne granty, bo kiedy? Może dobrze, że zredukowano to stanowisko.

Kilkunastu moich kolegów doktorantów pracuje w pismach, np. literackich. Niektórzy sami je założyli i całą swą aktywność przekierowali na zdobywanie pieniędzy, by je utrzymać. A są to ludzie wybitni intelektualnie!

Znam też przypadek: kolega pisze doktorat za granicą, a tu ma fundację, która robi projekty naukowe. Jak dostanie grant, całe środowisko spotyka się na konferencji. Wszyscy są goli i bosi, trzeba im chociaż za bilety zapłacić. Jadą, pracują, piszą teksty. A więc da się robić naukę poza uczelniami, tylko trzeba być temu całkowicie oddanym.

Ten kolega wynajmuje pokój, bo nie stać go na mieszkanie. Tacy jak on nie zakładają rodzin, bo sami nie są w stanie przeżyć. No, chyba że mają bogatego małżonka. I są kompletnie ignorowani przez polskie uczelnie, które im mniej prężne, tym bardziej przyjmują strategię: zróbmy minimum, które musimy, i nie wyrywajcie się z pomysłami!

Po obronie będę szukać pracy w nauce, ale marnie to widzę. Doktorzy idą sprzedawać w księgarniach, obsługiwać bufety, by – za grosze – pracować naukowo przy grantach i publikować. Dla satysfakcji? Dla rozwoju nauki polskiej? Coraz częściej mam poczucie, że jestem zbędnym śmieciem. Resort mnie nagradza za osiągnięcia intelektualne, a z drugiej strony mówi: Nie ma pracy! Nie ma możliwości. Nie ma! Idź sobie żyć gdzieś indziej!

Jestem niekonkurencyjna

DR MARTA: Bardzo szybko uczę się nowej normy językowej i potrafię to rzutować na tekst XVI-wieczny. Wychodzę od tego, jaka jest literka, jaki krój pisma, z jakiego języka dane słowo pochodzi, a kończę na wyciąganiu generalnych wniosków: jak kultury na siebie wpływały. Jak dane społeczeństwo funkcjonowało? Ale potem, pisząc, męczę się i nad każdym zdaniem zastanawiam godzinami. Myślę, że gdyby na uczelni były pieniądze, większa konkurencja, to wyparłby mnie ktoś, kto lepiej wie, czego chce. Ale nasz system promuje obniżanie jakości: nie narobić się, a żeby publikacja była. Bo za publikacje w czasopismach naukowych, najlepiej anglojęzycznych, są punkty, które przelicza się na dotację dla instytutu. My, ich autorzy, oczywiście honorariów nie dostajemy!

Dlaczego tu pracuję? Bo tak wyszło. Bo to fajna praca. Ale nie wielkie powołanie. Bo miałam fantastycznego promotora, który zaraził mnie swoją pasją. Kiedy dostałam się na studia doktoranckie w PAN, on akurat odszedł na emeryturę i dostałam jego etat. 1,8 tys. zł brutto (2290 zł brutto to była średnia krajowa), więc mogłam codziennie jeść obiad, odpoczywać, uczyć się. Po dwóch latach – podwyżka o 400 zł. Dostałam grant promotorski, przez dwa lata był dodatkowy 1 tys. zł miesięcznie. Sześć lat od magisterki się obroniłam i zostałam adiunktem, dostałam 90 zł podwyżki.

Naukowo nie mogę pracować więcej niż kilka godzin dziennie, bo mnie to spala. Jak wszyscy w instytucie mam drugą pracę. Zarabiam tam 1,9 tys. zł na miesiąc. Jako redaktorka literacka uwspółcześniam i robię przypisy. To poniżej moich możliwości, ale mnie odpręża. Znam panią profesor, która po godzinach pisuje dla zarobku horoskopy.

Ze źródeł naukowych w 2011 r. zarobiłam 29 tys. zł: etat 20 godzin w tygodniu (22 zł za godzinę). Fundacja: 20 godzin w tygodniu (24 zł za godzinę). Z tego czasem muszę zapłacić za wyjazd na konferencję. Chciałabym zarabiać 4-5 tys. i dodatkowo mieć jakieś 1,4 tys. zł na prowadzenie działalności naukowej – wyjazdy terenowe, konferencje, dokumentacje, wynagradzanie łacinnika za specjalistyczne tłumaczenia. Nie rozglądałam się za kredytem mieszkaniowym. Mój chłopak ma komunalną kawalerkę, w niej mieszkamy.

Bez stypendium i etatu w nauce? Koleżanka pracuje w przedszkolu, doktorat pisze wieczorami. Bierze urlop i w wakacje robi badania. Kumpel – ojciec rodziny – był sportowcem i kasę na życie miał z grania. Inny – też ojciec – dorabiał korkami i choć tłukł ich mnóstwo, miał dużo mniej kasy niż żona, prawniczka. Kiedy zrobił się kryzys, zrezygnował z doktoratu. Dzwoni ostatnio: „Przyjeżdżam do Warszawy. Na kurs spawaczy rur PCV”.

Na uczelnie przychodzą stosy podań od doktorów, którzy chcą się zatrudnić chociaż jako asystenci, a nie adiunkci. U nas jeszcze nie zwalniają, ale jak dwie osoby nie zrobiły habilitacji i musiały odejść, na ich miejsce nie zatrudniono nikogo.

Jestem sekretarką

DR MAREK: Trzy dni w tygodniu jestem na uczelni od 8 do 20. Czasem też w weekendy. Dwa dni w tygodniu pracuję w domu. Czasem jedną stronę tekstu piszę przez pięć godzin. Trzeba znaleźć dane, policzyć. Sam muszę sobie rytm narzucić i go egzekwować, inaczej nie pójdę do przodu. Wieczorami ślęczę nad pracami studentów, korektą książki albo czytam. Mam też bardzo dużo pracy administracyjnej. Wakacje są na pracę naukową!

Jako student kierunku biznesowego myślałem, że będę pracował w prywatnej firmie, ale zapisałem się do ekonomicznego koła naukowego i wsiąkłem. Nie bez znaczenia pewnie było to, że ojciec i dziadek są profesorami, mama – adiunktem, babcia też pracowała naukowo. Po magisterce dostałem pracę w mojej katedrze. To były ostatnie podrygi starego systemu, gdy zatrudniano magistrów.

Teraz doktoranci nie mają etatów. Gdy kończy się studia magisterskie, zdaje się na doktoranckie. Doktorant prowadzi trochę zajęć ze studentami. Za darmo oczywiście. Można, mając szczęście, być zatrudnionym przy projekcie badawczym (grancie) albo mieć stypendium.

U nas doktorantami są menedżerowie wyższego szczebla, po czterdziestce, gdzie MBA ma już każdy – zapracowani, ale bardzo solidni. Te doktoraty powstają. I jest druga grupa – ci stypendium nie mają, pracować za bardzo nie mogą, bo zajęcia są trzy dni w tygodniu. Oni nigdy tego doktoratu nie zrobią, bo to jest ogromny wysiłek. Ale nikt ich nie zamierza wyrzucać! Na każdego jest dotacja, uczelnia się z tego finansuje. Na koniec daje papier ukończenia studiów doktoranckich i tyle. Doktorami zostaje u nas 10 proc. doktorantów. Może 4 proc. zapowiada się na naukowców.

Jak się doktorat obroni, można zostać na uczelni zatrudnionym. Tyle że w osiem lat trzeba zrobić habilitację. Jak ma się tyle godzin zajęć dydaktycznych co w pensum (210 w roku), to się da radę. Ale średnio dydaktyki jest dwa razy więcej.

W połowie lat 90. doktorzy łatwo dostawali drugi, trzeci etat na uczelniach prywatnych i przestali robić cokolwiek naukowo. A wiedza się dezaktualizuje. Dziś od młodych doktorów merytorycznie dzieli ich przepaść! Ale rektor od młodego adiunkta słyszy, że on nie będzie prowadził zajęć ze studentami, bo przedmiot go nie interesuje, a w weekendy to on ma życie prywatne. Dodatkowy kurs to 1 tys. zł za semestr, a zajęcia trzeba przygotować, rozliczyć. Młodzi chcą siedzieć w bibliotece i pracować naukowo! A dziś trzeba uczyć, bo uczelnie żyją ze studentów! I ci młodzi wypadają. A wieczni adiunkci te godziny biorą. Nawet 300 w semestrze! Choć wiedzą, że na przygotowanie habilitacji nie będą mieli czasu. Jak w ustawowym terminie nie zrobią habilitacji, będą musieli odejść z zawodu. Błędne koło.

Finansować się z badań? Instytucje, które przyznają granty krajowe, niechętnie patrzą, że chcemy jeszcze coś przy tym zarobić – bo mamy etaty.

Realizowaliśmy kiedyś grant europejski. Koordynatorem była instytucja z innego kraju Unii, która go pozyskała. Pani profesor z tej instytucji do napisania wniosku miała sztab specjalistów. Prowadziła intensywny lobbing, jeżdżąc do Brukseli – to robota na kilka miesięcy. Jak to ma zrobić polski kierownik katedry, który ma 10 osób przeciążonych dydaktyką i jedną sekretarkę na ćwierć etatu do obsługi studentów?! Na naszej uczelni nie ma jednostki wyspecjalizowanej w pozyskiwaniu i realizowaniu grantów. Wszystko musimy robić sami! Pisałem pisma, by na konferencję zarezerwować salę, żeby ktoś podał kawę i ciasteczka. Bukuję hotele, sprawdzam ceny. Stoliki rozstawiałem, a byłem jednym z dwóch realizujących merytorycznie ten grant! To tak jakby Kubicy powiedzieć: nie stać nas na porządny samochód, będziesz się z Hamiltonem ścigał trabantem!

Jestem siłą roboczą

DR HANNA: Jako dziecko bawiłam się w laboratorium. Skończyłam biologię i chciałam pracować w laboratorium kryminalistycznym policji, ale się nie udało, więc przez urząd pracy trafiłam do instytutu naukowego Polskiej Akademii Nauk. Prowadzimy badania podstawowe, badamy geny i funkcje białek przez nie programowanych.

U nas po doktoracie trzeba zmienić miejsce pracy na inny instytut, by w środowisku była wymiana wiedzy. Znalazłam dyrektora, który chciał mnie zatrudnić, jeśli przyjdę ze swoimi pieniędzmi na badania i pensję. Napisałam wniosek o grant (tzw. polski post-doc – program dla doktorów zaraz po obronie) i po ośmiu miesiącach przyznano mi 240 tys. zł na trzy lata, w tym 5 tys. zł (3,3 tys. netto) miesięcznie na wynagrodzenie.

W mojej pracowni nikt nie ma czasu dorabiać w drugiej pracy. 9-10 godzin dziennie pracuję w laboratorium. Czasem też w weekendy. Dziecko kładę spać o 22, zupa się gotuje, a ja zaczynam przygotowywać się do seminarium czy pisać publikację. Wstaję o 5.30. Ze dwa razy w miesiącu śpię po dwie-trzy godziny. Ludzie się zniechęcają, bo uważają, że to nie jest warte tych pieniędzy.

Tylko profesorowie mają etaty. Doktorzy trzy lata pracują przy jednym grancie, trzy – przy innym. Instytut PAN, politechnika, uniwersytet… Skończył mi się grant, dostałam kontrakt na dwa lata – z pensją o kilkaset złotych niższą. Nie stać nas na nianię. Nie stać na wycieczki zagraniczne, na które moja starsza, nastoletnia córka bardzo chciałaby pojechać. Jej koleżanki mają nowe meble, a ja remontu zrobić nie mogę. Mieszkanie kupiliśmy i spłaciliśmy, kiedy jeszcze nie było dzieci. Ale kosztowało 1,5 tys. zł za metr, a nie 10 tys. Dziś nie stać nas nawet na dodatkowy pokój.

Napisałam nowy wniosek i przyznano mi 400 tys. zł. Pięciu pracowników będzie miało dodatkowe 300 zł. W 2011 r. zarobiłam 53 526,70 zł brutto za średnio 52 godziny pracy w tygodniu. To 17 zł za godzinę. Chciałabym zarabiać z 5 tys. Jeśli myśleć o szaleństwach typu większe mieszkanie, wycieczki, to nawet 6 tys.

Ale i w Polsce, jak ktoś jest gotów dużo poświęcić, to możliwości są. Można startować w konkursach do grantów TEAM (środki przyznawane przez Fundację na rzecz Nauki pochodzące z funduszy strukturalnych Unii), gdzie są pensje 6-7 tys. zł, przy średniej w branży ok. 2 tys. zł. W ostatnich latach nasz instytut zdobył duży grant europejski jako koordynator. Za formalne przygotowanie wniosku firma zewnętrzna chciała 40 tys. zł. Ostatecznie zrobiła to jedna pani za 18 tys. zł. Instytut znalazł jakoś na to środki.

Teraz mam świetną szefową, która jest dobrym naukowcem i dobrym człowiekiem. Jeśli ktoś chce robić habilitację, wyjeżdżać za granicę – pcha, ma kontakty na świecie, pomaga.

Są też ogłoszenia i można próbować na własną rękę. Koleżanka za pieniądze zarobione w nauce nie mogła ani wynająć, ani kupić mieszkania w Warszawie. Dziś pracuje w laboratorium w Wielkiej Brytanii na stanowisku technicznym – wynajmuje dom z ogródkiem i utrzymuje męża i dziecko.

Jestem chciwa

DR IZABELA, antropolog kultury, 42 lata. Gdy promotor zaproponował mi pisanie doktoratu, wydawało mi się, że złapałam Pana Boga za nogi. Myślałam tylko o tym, że będę pisać rewelacyjne książki – pod prąd. Jaka jest rzeczywistość? Moje zarobki to przeciętna adiunkta z doktoratem: 2430 zł na rękę. Nie wiem, ile to na godzinę. Zresztą godzinę czego? Pracy badawczej, dydaktycznej czy organizacyjnej? Bo wszystko się składa na tę kwotę. Czy praca w nocy jest opłacana dodatkowo? Jeżeli dorabiam, to zwykle projektami muzealnymi i wykładami dla instytucji pozarządowych. To jednorazowe kwoty – 200-500 zł średnio raz na trzy miesiące. Nie biorę zbyt wielu dodatkowych prac; po pierwsze, mam dzieci, po drugie, habilitację do skończenia i każda godzina jest dla mnie cenna.

Wiele grantów dochodowych (tzn. takich, które zapewniają wynagrodzenie dla wykonawców), m.in. TEAM, jest przyznawanych tylko dla dziedzin bio-techno-nano i na pewno żaden bidulek humanista tego nie dostanie. Humaniści mają dostęp właściwie tylko do grantów ministerialnych i z Narodowego Centrum Nauki (stosunkowo małych, więc i wynagrodzenie jest niskie). Też miałam kiedyś taki grant – dostałam 50 tys. zł, z czego 25 proc. zabrała uczelnia. Na wynagrodzenia na 2,5 roku dostałam ok. 10 tys. zł brutto, a i tak w recenzji ktoś mi napisał, że jestem chciwa. No, może nie wprost: „Zawyżone wynagrodzenia”.

Niedawno ubiegaliśmy się o grant na cztery osoby na trzy lata i kierownik tak obliczył, żebyśmy dostawali po 900 zł dodatkowo do pensji. Komisja podobno się uśmiała. Projekt OK, ale te pieniądze z księżyca. No i uwalili. Teraz mam lecieć do USA na konferencję. Mam szczęście, że jestem w międzynarodowym projekcie i oni za wszystko płacą. Szkopuł w tym, że mam wyłożyć kasę, a oni mi zwrócą te kilka tysięcy za samolot. I jak tu napisać, że nie mam z czego wyłożyć? Większość w moim środowisku myśli tak: bardziej opłaca się mieć pewny drugi etat – na innej uczelni albo nawet w liceum – niż męczyć się z durnymi grantami, z których pieniądze są marne, a roboty od groma. Granty i publikacje w językach obcych są potrzebne w nowym systemie zdobywania habilitacji. Ale do września 2013 można jeszcze prześlizgnąć się na starych zasadach, więc naród ruszył do pracy i warto przyjrzeć się temu, co pojawi się na rynku jako prace habilitacyjne z zakresu humanistyki.

Mimo wszystko nie czuję się wyrobnikiem nauki, piszę to, co chcę, a studentów uczę tego, co wiem i w co wierzę. Ale jestem tak zmęczona atmosferą na uczelni, brakiem perspektyw i tym rodzajem intelektualnego zaszczucia, że marzę, by opuścić mury tej szacownej uczelni.

Jestem twardy

DR. MAREK: Godziwe wynagrodzenie adiunkta to byłoby 6 tys. zł miesięcznie. Bez nadgodzin i z jedną grupą seminaryjną. Wtedy mógłbym uczyć, prowadzić badania i publikować. Do tego tak jak w cywilizowanym świecie raz na cztery-pięć lat roczny, pełnopłatny urlop (sabbatical) na staż naukowo-badawczy za granicą.

Nie zarabiam źle. W 2011 r. – 120 tys. zł brutto za 50 godzin pracy w tygodniu (38 zł za godzinę). Podstawowe wynagrodzenie to średnia krajowa, ale są premie, dodatek za zajęcia po angielsku, trzynastka, co roku grusza – 1,5 tys. zł, co dwa lata nagroda za wyniki w nauce – do 3 tys. zł. Za realizację jakiegoś etapu grantu europejskiego można i kilkanaście tysięcy dostać. Dużo badań robię, publikuję, wychodzę z inicjatywą. Mam świetnego szefa, który wspiera nasze pomysły.

Poza uczelnią robię ekspertyzy (100 zł za godzinę) – to plon inwestowania w projekty, z których wiele nie wypaliło. Na pięć konferencji była jedna, z której do dziś czerpię korzyści. Ile nam wniosków grantowych odrzucili! Takich, nad którymi siedzieliśmy miesiącami! Ile razy odrzucono mi artykuł. Czekasz rok i jest druzgocąca recenzja. Trzeba sobie z tym radzić.

Ale ja uwielbiam tę pracę! Ciągle się człowiek rozwija, wchodzi w nową współpracę. Aspiracje? Żebym artykuł z moimi badaniami opublikował w „Quarterly Journal of Economics” albo „American Economic Review” i żeby był cytowany przez dobrych ekonomistów. A potem jakiś topowy uniwersytet zaprosiłby mnie na rok z wykładami. To ambitny cel, bo polska ekonomia jest na niskim poziomie.

Wyjechać? Żonie byłoby ciężko. Zresztą stypendium doktoranckie za granicą to 1 tys. euro. Starcza na piwo. Robi się doktorat (po trzydziestce) i przerażenie, bo post-doców – projektów dla świeżych doktorów – brakuje. W Europie jest kryzys. Fundusze nadal są większe niż u nas, ale w Anglii na badania naukowe obcięto kilkadziesiąt procent środków. W Hiszpanii dwa razy się zastanowią, nim przyjmą kogoś z Polski. Stany Zjednoczone – tam są pieniądze, ale tam jadą najlepsi z całego świata!

Imiona bohaterów zostały zmienione.

*Dane pochodzą z raportu „Produktywność naukowa wyższych szkół publicznych w Polsce” (J. Walczak-Derlacz, A. Parteka, 2010) finansowanego przez Ernst & Young

 Gazeta Wyborcza nr 234, wydanie z dnia 06/10/2012Magazyn, str. 22

Co nas uszczęśliwia?

CZEGO CHCEMY, O CZYM MARZYMY

Najszczęśliwszy moment w życiu? Ślub. Oba, bo miałem dwa. Z dwiema kobietami

MAGDALENA SZWARC

W Ogrodzie Saskim w centrum Warszawy pytałam ludzi o najszczęśliwsze chwile ich życia.

Siła, która jest w kobiecie

KAROLINA, 33 LATA, SPECJALISTA DO SPRAW SPRZEDAŻY

– Poród. Miałam przyjemny. Uznałam, że to jest mój własny ból, sama go stworzyłam, więc nie ma opcji, żebym nie była w stanie go wytrzymać. U dentysty bywał większy. Wykonywałam rozkazy: złapać ogromną ilość powietrza i wcisnąć do dołu. Odetchnąć i złapać następne. Jakbym nurkowała. Myślałam tylko o tym, by jak najdłużej wytrzymać te chwile.

Męża odsunęłam. „Muszę cię kątem oka widzieć, ale wiedzieć, że jestem zdana wyłącznie na własne siły. Jak będziesz się nade mną litował, to mnie osłabisz”.

Położna na oddziale opowiadała o moim porodzie – siłami natury, szybki i bez krzyków.

Co w porodzie uszczęśliwia? Chyba ta ogromna siła, jaka jest w kobiecie. Taka moc, że z własnego ciała takie duże dziecko wychodzi. I ja tego dokonałam!

Dawać

MIREK, 35 LAT, FOTOGRAF

Przyjechał z wózkiem dziecięcym.

– Szczęście to jest pełne porozumienie z drugą osobą. Niewymuszone dawanie sobie nawzajem tego, czego się potrzebuje. Mnie uszczęśliwia moja żona. Spotkałem ją dwa lata temu. Miłość to najważniejsze, co możemy w życiu mieć. Nasz syn Bruno jest owocem miłości.

I samorealizacja, czyli praca – w moim wypadku fotografia artystyczna. Nic nie daje mi takiego zastrzyku energetycznego jak zdjęcia. Mówisz w nich coś ważnego od siebie. Jeśli nie masz gdzie ich pokazać, z kim o nich dyskutować, radość jest zerowa.

Trzy siostry

ULA, 42 LATA, SPRZEDAWCZYNI W CUKIERNI

– Moje szczęście to rodzina. Mam dwie siostry – nie jestem sama. Codziennie się spotykamy, albo dzwonimy. Ta zgoda między nami to szczęście. Jest ktoś, na kim można całkowicie polegać.

Kupiłyśmy z siostrą razem samochód. Dzielimy się nim w zależności od potrzeby. Wzięłyśmy wspólny kredyt mieszkaniowy. Na dziesięć lat, a spłaciłyśmy w pięć. Było ciężko, skromnie żyłyśmy – zależało nam, żeby szybko spłacić, bo trzeba było kupić drugie mieszkanie. Ten drugi kredyt wzięłyśmy na maksymalną długość, ale na pewno spłacimy wcześniej. Teraz można swobodniej trochę żyć. Kupić sobie buty ładniejsze.

Nie da się tak co do złotówki się policzyć, ale zasady uzgadniamy na początku i obie czujemy, że jest dobrze.

Na szczęście trafiam na dobrą pracę. Długo pracowałam w sklepie spożywczym jako zastępca kierownika. Potem w odzieżowym cztery lata. Na koniec trafiłam do cukierni.

Tylko najmłodsza z nas ma dzieci – dziewczynkę i chłopczyka. Przepadamy za nimi, są trochę nasze wspólne.

Prawda o Chopinie

DERMOT CLINCH, 40 LAT, MUZYKOLOG

– Najszczęśliwszym momentem w życiu były narodziny moich synów, mają 13 i 15 lat. Wyobrażałem sobie, jak to będzie mieć dziecko, kształtować je. Ale tych wyobrażeń o szczęściu miałem zbyt wiele. One mnie unieszczęśliwiały. Dziś myślę, że trzeba pozwolić szczęśliwym momentom przemijać. Cieszyć się, gdy są, ale nie myśleć, że jeśli całe życie nie wygląda tak, to jest przegrane.

Teraz czuję się szczęśliwy. Patrzę na fontannę i myślę o tym, że woda jest unoszona do góry, a potem spada i znów jest wynoszona. Jak w życiu, coś następuje po czymś, spada i się podnosi…

Przyjechałem do Polski, bo musiałem coś w życiu zmienić. Przez lata moja żona pracowała na etacie, a ja w domu wychowywałem chłopców i publikowałem teksty o muzyce. Pracowałem też dla BBC. I wreszcie musiałem zrobić to, czego tak naprawdę chcę: od dziesięciu lat piszę książkę o Fryderyku Chopinie. Mam prawie połowę materiału, wiele pomysłów i notatek. Chopina uwielbiam. Gram go trochę, pamiętam, jak matka go grała. Jego muzyka jest zabawna i inteligentna. Zrozumiała dla ludzi różnych kultur. I intensywnie oddziałuje.

W Warszawie staram się odszukać, co jest prawdą o Chopinie, co wyobrażeniem ludzi, a co ja sam sobie dośpiewałem.

Dzikie fiołki

ANNA, 65 LAT, EMERYTKA

– Kiedy byłam szczęśliwa? Gdy sobie uświadomiłam, że się zakochałam i jestem kochana. Wczesną wiosną. Było ciepłe popołudnie w Łazienkach, a on na klombie narwał dzikich fiołków i wyznał to. Nigdy się czegoś takiego nie zapomina.

Zakochałam się w jego intelekcie, umiejętności oceny sytuacji. Miał bardzo miły głos. Ale on kochał nocne życie, był bawidamkiem i jak przyszło dziecko – wcale nie tak szybko po ślubie, miał już 25 lat – nie mógł obniżyć lotów. Miał odebrać syna z przedszkola – dzwonią do mnie do pracy, że dziecko siedzi samo. W końcu nie mogliśmy na siebie patrzeć. Złożyłam pozew o rozwód. Poczułam się wolna. Po 13 latach.

On już nie żyje. Ożenił się potem po raz drugi, ale chciał do mnie wrócić. Mówił, że jestem miłością jego życia. Ale ja nie chciałam, żeby tamto małżeństwo się rozpadło.

Kochałam człowieka czy swoje o nim wyobrażenie? Nie wiem.

Uśmiech

PAWEŁ, 33 LATA, ANALITYK W FIRMIE SPOŻYWCZEJ

– Wakacje u dziadków, jak miałem dziewięć, dziesięć lat. Biegałem, gdzie chciałem, z dziadkiem koniem jeździliśmy. Mam dwóch młodszych braci i tam byliśmy non stop razem. Miałem bardzo szczęśliwe dzieciństwo. Nie wiem, czy to kwestia rodziców, że im się dobrze układało, czy tego, że mieli czas dla nas i dla siebie? Wracali z pracy o 15, co drugi dzień spotykali się ze znajomymi. Teraz, jak jestem w domu o 19, żona się cieszy, że wcześnie. W pracy momentów szczęścia jest bardzo mało. Cały czas tylko: robić, robić, robić… Nie ma czasu się zastanowić, czy to, co zrobiłem, było dobre. Czy można lepiej.

Chyba uśmiech innych ludzi mnie uszczęśliwia. Życzliwość. Zrozumienie drugiej osoby.

Mogę pomóc

MARZENA, 38 LAT, RATOWNIK MEDYCZNY

– Na pewno urodzenie syna. I jak dostawałam dyplom ratownictwa medycznego. Zaczynała nas setka, a skończyło 30. Karmiąc, zmagając się z chorobami – zdałam na 90 proc., jako jedna z niewielu. Piotruś miał dwa latka, ja po trzydziestce i w ręku dyplom. To był dla mnie niebywały sukces.

Kiedy miałam 20 lat, jechałam autobusem. Jakaś matka wysiadała z wózkiem i dziecko jej wypadło. Strasznie krzyczała, prosiła o pomoc, a nikt nie wstał. Ja też nie zareagowałam. Kierowca zamknął drzwi i pojechał. Klęczała tam nad tym dzieckiem i ja przez tyle lat myślę, co się z nim stało. Do dziś nie mogę sobie wybaczyć. Pomyślałam: nie może tak być, że nie pomagam, bo nie wiem jak.

Chciałam iść na medycynę, ale nie zdałam matury i poszłam do pracy. Jestem tkaczem, gobeliniarzem. Spod moich rąk wyszły tkaniny na stroje dla Bohuna i Heleny do filmu „Ogniem i mieczem”. Ale wciąż kołatała się we mnie potrzeba niesienia pomocy. Po ośmiu latach od matury stwierdziłam, że muszę ją zdać na nowo i iść na ratownictwo medyczne. Poprosiłam dyrektorkę mojego liceum i chodziłam na lekcje z ostatnią klasą. Jednocześnie pracowałam. I zdałam!

Jeździłam potem w pogotowiu. Pacjent jest najczęściej nieprzytomny, nie podziękuje, ale ważne jest przeświadczenie, że wykonało się dobrą robotę. Pracowałam dwa i pół roku na pediatrii. Wracałam z tych dyżurów bardzo zmęczona, ale spełniona. Teraz pracuję w prywatnej przychodni.

Mam szczęśliwy związek, mieszkanie, nie mamy długu, jesteśmy w miarę zdrowi.

I jeszcze mam siostrę bliźniaczkę. Z Ewą nie mamy przed sobą tajemnic. To jest miłość, której z niczym nie da się porównać. Czasem się zastanawiam, czy nie kocham jej bardziej od własnego dziecka. Oddałabym za nią życie, bez dwóch zdań. Jak ją oko lewe boli, to mnie prawe. Podobne sny mamy. Chociaż nie jesteśmy podobne, ani z charakteru, ani z wyglądu. Widuję się z nią co drugi dzień. Dlatego nie należy się dziwić Jarosławowi, że w ten sposób postępuje.

Powrót do szkoły

AGNIESZKA, 85 LAT, EMERYTOWANA DOKTOR HISTORII

– Najszczęśliwszy moment? Jak wróciłam do szkoły. Żoliborz – to była moja mała ojczyzna. Opuściliśmy Warszawę po powstaniu niemal tak, jak staliśmy. Jak wróciłam – miałam 16 lat – dom był spalony. Ojciec, jak się potem okazało, zginął w Katyniu. Mama nie miała do czego wracać, więc została na wsi, uczyła w szkole. A ja bardzo chciałam wrócić do mojego gimnazjum. Dawałam korepetycje z matematyki. Utrzymywałam się z tego przez dwa lata liceum i studia. Jeszcze bratu posyłałam.

Pyta pani o dni szczęśliwe? Jak mi lekarz po porodzie powiedział: „Ma pani swojego Jasia”, ze szczęścia zemdlałam! Nie to, że syn lepszy. Ale byłam ogromnie przywiązana do mego teścia Jana i wiedziałam, jak bardzo on chce mieć wnuka. I to chyba było najszczęśliwsze ze wszystkiego!

Teraz mam czterech wnuków. Zdolni bardzo. Strasznie ich kocham. Dzieci kocham, ale to obowiązek, a wnuki to przyjemność. Córka przywoziła ich w piątek, zabierała w niedzielę. Dawała mi ich na wakacje. Najwięcej rozmów prowadziłam z najstarszym – też Janem. Kilka lat temu mówi: „Nawet nie wiesz, jaki ja jestem szczęśliwy, że taką ciebie, babciu, mam!”. O mało się nie popłakałam. Ale ile się włoży czasu, pracy i miłości, tyle się potem odbiera. I dziadek bardzo dużo włożył.

Dopiero jak dzieci miały już swoje życia, zrobiłam doktorat. Miałam 48 lat. I wtedy – zawał. Zawsze byłam szczupła, dużo się ruszałam, ale mój brat umarł na zawał, jak miał 36 lat, dziadek – jak miał 54, mama – 66. I jak w szpitalu otworzyłam oczy ze świadomością, że jednak będę żyła, to był szczęśliwy dzień. Potem wydałam jeszcze książkę – to też było szczęście – o łowiectwie w Polsce Piastów i Jagiellonów. Swoje ambicje zrealizowałam.

Mąż jest strasznie zapracowanym człowiekiem. Na emeryturze, ale ciągle go potrzebują. Zawsze byłam z niego bezgranicznie dumna. Bezinteresowny. Otoczony studentami. Ile on książek napisał! Pierwszy demokratycznie wybrany rektor jednej z najważniejszych uczelni w Polsce. I jak nie kochać takiego człowieka?

Ale miałam miłość w młodości. Zginął w powstaniu. Jak się dowiedziałam, siedziałam w piwnicy i myślałam: ja już stąd nie wyjdę, nie mam po co żyć. Potem chłopcy długo dla mnie nie istnieli. Mój mąż się musiał mocno starać.

Że jestem ciągle promienna? To cecha rodzinna. Wszystkie wnuki uśmiechnięte, dzielne. I ja teraz walczę o samodzielność. Pani widzi, choć z laseczką idę – nie jadę! – z al. „Solidarności” do Pałacu Staszica, bo mam EKG zrobić.

Dwa światy

KATARZYNA, 36 LAT, SKRZYPACZKA

– Jestem jedyną Polką w Mahler Chamber Orchestra. Miałam szczęście. Spośród 35 kandydatów wybrali dwie osoby. Zaczęłam jeździć po świecie. Byłam już zaręczona, ale myślałam: teraz mam za mąż wychodzić? Rozstaliśmy się. Ale on mi pomagał znaleźć mieszkanie, wybierać meble. Był moim najlepszym przyjacielem. W końcu zrozumiałam, że byłoby wspaniale być z nim do końca życia. I był ślub. Pamiętam każdą sekundę tej przysięgi. I szczęśliwe momenty, kiedy nam się rodzili synowie. Pierwszy ma siedem lat, a ten w wózku – cztery miesiące.

Przez całe życie zawodowe – dziesięć lat – żyłam w dwóch światach. 160 dni w roku spędzałam z orkiestrą na wyjeździe. Jak się pojawił starszy syn – 130. Jak zaczął chodzić do zerówki – 90 dni. Nasycałam się graniem, po tygodniu, dwóch, wracałam i cieszyłam się rodziną. Często też mąż i syn jechali ze mną. Grając, jestem szczęśliwa. Już w przedszkolu dzieci bawiły się lalkami, a ja wolałam na pianinku poszukać sobie melodii. Uwielbiam ćwiczyć, bo to nieustanne pokonywanie własnych słabości. Pochłania. Czasami mijają miesiące, zanim się coś doprowadzi do ideału, który i tak jest nieosiągalny! I to jest wspaniałe! Kiedy w orkiestrze wszyscy zagrają idealnie, ma się wrażenie, że się frunie! Jakiś duch się tworzy między muzykami. Jest się wewnątrz szczęścia.

Wciąż się poruszam

STEFAN, 79 LAT, EMERYTOWANY KIEROWCA

– Najszczęśliwsze? Że dożyłem prawie 80 lat. Dziękować Bogu, o własnych siłach się poruszam, a znam takich, którzy w łóżku leżą i są udręką dla otoczenia. Ale są i tacy, co mają prawie sto lat i jeszcze chodzą. Aż miło patrzeć.

Skończyłem szkołę oficerską i dwa lata pracowałem w wojsku, ale dowiedzieli się, że mam siostrę w zakonie, i mnie wyrzucili. Zostałem potem kierowcą. Świetnie zarabiałem, na boku. Teraz taksówki czekają na pasażerów, przedtem odwrotnie było. Ludzie meble ze sklepów czymś musieli wozić – bywało, że w dzień miałem miesięczną pensję.

My tu sobie codziennie na ławeczce siedzimy z kolegami, koleżankami, dowcipy opowiadamy. A co robić? Człowiek musi korzystać. Mam oczy – jest patrzenie, oglądanie, pożądanie, zbliżenie. Najgorsza jest w życiu samotność. Jak dziewczynę pierwszą miałem, to tu, w parku Saskim, z nią figlowałem. Jagoda, fajna, nie wiem, czy żyje. Żona nie lubi tu przychodzić. Ma swoje sprawy osobiste, ja się nie włączam.

Wiara

DOMINIKA, 21 LAT, MATURZYSTKA

– Na pewno chrzest, w wieku siedmiu lat. Ojciec, Serb, jest prawosławny, matka, Polka – katoliczka. Oboje głęboko wierzący i nie mogli się zdecydować, w której wierze mnie wychować. W końcu zdecydowali pragmatycznie – w Polsce łatwiej być katolikiem. Ledwie zostałam ochrzczona, poczułam wiarę.

Drugi szczęśliwy moment to bierzmowanie. Wybrałam – jednak w Cerkwi prawosławnej – siedem miesięcy temu. Byłam bierzmowana z pełnym rytem. Procesja z kapłanem, na bosaka – jak w pierwszych wiekach. Stare śpiewy potęgowały wrażenie.

W prawosławiu większy nacisk kładzie się na głębokie przeżywanie wiary. Bałam się, czy podołam, bo prawosławie wymaga. Jeśli chcesz dążyć do przebóstwienia, zachowuj posty, chodź często na liturgię, korzystaj z sakramentów, bądź dobry wobec ludzi, módl się. Eucharystię – ciało i krew – przyjmuje się na czczo, a sama liturgia trwa dwie godziny. Jak w Kościele katolickim przystępowałam do komunii, nie czułam tej pełni.

Czasem rodzice chodzą do kościoła razem. Bo różnice są głównie w kalendarzu. Mama nie mogła podzielić się z nami radością zmartwychwstania, bo my z ojcem mieliśmy Niedzielę Palmową. W Poniedziałek Wielkanocny – dla nas Wielki Poniedziałek – przyszli sąsiedzi z życzeniami. Ja z suchą kromką chleba, a mama je mięso. Dziwnie.

Zrealizować nierealne

ROBERT, 39 LAT, SZEF FINANSÓW I KSIĘGOWOŚCI W FIRMIE USŁUG DORADCZYCH

– Najszczęśliwszy moment w życiu? Ślub. Oba, bo miałem dwa. Z dwiema kobietami.

Bardziej szukam zadowolenia z siebie, nie szczęścia. Czuję się spełniony, czyli na swoim miejscu. Spełniłem własne oczekiwania względem siebie. Dziś angażuję się tylko w te sprawy, w których jestem dobry. Dzięki temu bilans nakładów i zwrotów jest korzystny.

Kiedy miałem 30 lat, udało mi się zorganizować wyjazd do Ameryki Południowej. Od podstawówki o tym marzyłem! Jak tam jechałem, byłem, wracałem, czułem się szczęśliwy. Tu się tego słowa nie boję! Bo zrealizowałem marzenie, które kiedyś było całkowicie nierealne!

Odpowiedzialność? Tylko za siebie

BARTEK, 29 LAT, PRACOWNIK W LIDLU W LONDYNIE

– Wyjechałem z Polski sześć lat temu, żeby uciec przed wojskiem, i teraz mam dużo lepiej, niż miałbym tutaj. Nie wyobrażam sobie szczęścia bez wolności, a tam ją mam. Mogę łatwo ustawić sobie życie. Przez dwa lata pracowałem na nocki i popołudniami, a poza tym grałem na komputerze – dzień w dzień. Nie z maszyną, z 25 osobami na wspólnym rajdzie. Teraz dużo gram na perkusji, i to też daje mi szczęście.

Chcę żyć spokojnie. Jestem akceptowany. Ale nie chcę się czuć odpowiedzialny za innych. Wystarczy mi odpowiedzialność za siebie. Nie gonię za pieniędzmi. Ale nigdy nie wierzyłem, że w Polsce dostanę emeryturę. Na Zachodzie jakąś emeryturę otrzymam, może w Polsce będę mógł nawet za to żyć.

Rozwód

KASIA, 31 LAT, PRACUJE W MAŁEJ AGENCJI REKLAMOWEJ

– Najszczęśliwszy moment w życiu? Poród. I mój pierwszy wyjazd do Włoch! Bo ja się sama włoskiego nauczyłam. Uczyłam się po sto słówek dziennie. Raz wychodziło, raz nie. Mój były mąż uważał, że to głupota i strata czasu.

I rozwód, to było szczęście! W małżeństwie wiele rzeczy mnie unieszczęśliwiało. Robiliśmy tak, jak chciał mąż. Chciałam iść na prawo, ale powiedział: „Ty sobie nie poradzisz, skończ finanse”. Rok pracowałam w zawodzie i myślałam, że zwariuję. Mąż zabraniał okazywania synowi uczuć, więc po rozstaniu dałam Wojtkowi dużo więcej ciepła niż wcześniej. Odkryłam, że jestem towarzyska.

Wyszłam za mąż w wieku 22 lat, bo bardzo chciałam założyć rodzinę. Teraz moje życie jest lepsze.

Trzeba próbować

BARBARA, 34 LATA, OGRODNICZKA W OGRODZIE SASKIM

– O szóstej rano robi się obchód. Ustawiamy ławki, zgrabiamy pety, zbieramy butelki, na placu zabaw piasek trzeba odświeżyć. Koło siódmej przybiegają biegacze i ludzie z psami. Latem ludzie jadą do pracy rowerami. O ósmej rano przyjeżdżają wodniki – tak ich nazywamy – doglądają fontanny. Nasza firma zatrudniła cztery osoby głuchonieme, wspaniale się sprawdzają. Niektórzy z ust czytają albo sobie piszemy.

W upał podlewamy z samego rana. Żywopłoty się przycina, trawę kosi. Pielenie nie ma końca – skończysz ostatnią rabatę, a już pierwsza zarosła. Zimą odśnieżanie i sypanie piaskiem. Dokarmiamy ptaki. Brudna praca, ale przyjemna.

Najszczęśliwsze w życiu? Jak się dowiedziałam, że jestem w ciąży. Nie udało się donosić, niestety. Może ta praca za ciężka? Trzeba próbować, może następnym razem się uda?

Spokój

KAZIMIERZ, 48 LAT, KIEROWCA AUTOBUSU

– Święty spokój to szczęście. Jak po pracy usiądę przed telewizorem i nikt ode mnie nic nie chce.

Szukać dobrych stron

ELŻBIETA ŚLEDŹ, 41 LAT, PRZYGOTOWUJE WARSZTATY RADZENIA SOBIE ZE STRESEM DLA RODZICÓW DZIECI NIEPEŁNOSPRAWNYCH

– Żyć z oddechem śmierci na ramieniu nie sposób. Nawet jeśli się czai, to się o niej zapomina, bo życie jest bardziej wciągające. Kiedy wracałam do domu, mój partner trzymał córkę na rękach. Śmiała się, jej wzrok był pełen miłości. Pozwoliła mi doświadczyć macierzyństwa, to rodzaj szczęścia.

Zespół Edwardsa, wada śmiertelna, miałam tydzień na dokonanie wyboru między dwiema niewiadomymi: jak sobie poradzę z tym, że usunęłam ciążę? I jak będzie żyło to dziecko, jeśli jej nie usunę? Najbardziej optymistyczny scenariusz zakładał, że będzie żyła kilkanaście lat, opóźniona intelektualnie, może będzie chodzić. Niepodejmowanie decyzji też jest decyzją. Miała poważną wadę serca, więc lekarze mówili, że dojdzie do niewydolności krążeniowej jeszcze w macicy. Potem miała nie przeżyć porodu. Potem pierwszego miesiąca życia. Zoperowaliśmy rozszczep wargi i podniebienia – mogła nie przeżyć.

I znów decyzje: czy ją leczyć za wszelką cenę, robić kolejne operacje, dodatkowo narażać? Spędzać życie w szpitalach, poczekalniach, rehabilitować, choć wiadomo, że nic jej nie uzdrowi? Czy skupić się na opiece paliatywnej, poznawaniu świata , dbaniu o radosną codzienność, żeby ten czas, który ma, przeżyła komfortowo i w miłości? Byliśmy pod opieką domowego hospicjum dla dzieci i mogę powiedzieć, że poza operacją moje dziecko nie cierpiało więcej niż zdrowe, które ma kłopoty z brzuszkiem, z ząbkowaniem. Radosna, otwarta. Nauczyła się mówić „mama”. Nie pracowałam. Żyłam z oszczędności – bo wcześniej dobrze zarabiałam – i ze wsparcia hospicjum.

Mój partner miał bardzo silną więź z córeczką. Dopiero przez ostatni rok mieszkaliśmy oddzielnie, bo już za dużo było konfliktów. Przychodził prawie codziennie, opiekował się, wychodzili na spacery. Statystyki mówią, że kiedy dziecko jest niepełnosprawne, 60 proc. związków się rozpada. Dziś mamy przyjacielską relację. Kto mnie lepiej zrozumie niż on? Ale też w tej najtrudniejszej próbie, czy my ją przeszliśmy?

Żyła dwa lata i siedem miesięcy. Odeszła rok temu. Poprzedniego dnia byliśmy ze znajomymi w restauracji, a ona się śmiała, gaworzyła i nic nie wskazywało na to, że to się teraz stanie.

Miała bardzo głębokie i mądre spojrzenie. Wiele osób to mówiło. Na nasze kłótnie reagowała spojrzeniem karcącym: zastanów się, co robisz! Czułam się zawstydzona. Czasem reagowała śmiechem, wyśmiewała nas.

Nie ma powrotu do życia sprzed. Do utartych, korporacyjnych kolein. Studia podyplomowe zaczęłam przed jej śmiercią. Potem skończyłam kurs trenerski. Szukam dobrych stron życia. Koncentruję się na drobnych codziennych radościach, na przyrodzie. Przybywa klientów coachingowych, ruszają pierwsze warsztaty.

Co ja mam o szczęściu powiedzieć? Ze szczęściem jest jak z sensem życia: jeśli go nie odnajdziemy, to go nie ma.

– Gazeta Wyborcza nr 58, wydanie z dnia 09/03/2013Magazyn, str. 26

Kasiaści, czyli wstydliwi Polacy, samoobsługa i prezerwatywy

– Cip, cip, rybeńko – wyszeptał i sypnęły się monety.

– Jak jestem z dziećmi, to tylko z tych kas korzystam – mówi Monika Ambroziak. I dodaje: – Bo mam szeroki wózek (dzieci siedzą obok siebie) i w normalnych kasach się nie mieści. I jest dużo szybciej, dzieci nie zdążą się zniecierpliwić.


– Pić, mamo! Mamo, pić!

– Nie ma, kochanie… Tutaj sama sobie towar przekładam…

– Jest!

– mnie się wydaje, że tak szybciej. Zanim kasjer wbije…

– Jeść, mamo! Jeść!

– czasami nie ma kodu…

– Pizzę mi kup…

– Mateusz, proszę cię! …Zanim przyjdzie osoba z obsługi, przyniesie z hali kod… Wielu ludzi boi się kas samoobsługowych, bo nie wiedzą, jak z tego korzystać. I w sumie to lepiej, bo są krótsze kolejki. Siadaj, synu. Jak się ktoś przyzwyczai, to już nie chce ze starych.

– A moje chrupki są?

– Są. I chłopcy mnie tu ciągną. Dla starszego to jest zabawa.

– A jakąś przygodę z tą kasą pani miała?

– Koleżanka miała. Połknęło jej 10 zł. Ale jak resztę wydawało, to jej tę dychę oddało!

Piki

Obsadę tradycyjnych stanowisk kasowych planuje się z miesięcznym wyprzedzaniem i wbrew pozorom nie jest to łatwa sprawa. Warszawiacy, na przykład, na długie weekendy wyjeżdżają z miasta, więc do sklepu przychodzą przed nimi i zaraz po. W mniejszych miastach, jak Rzeszów, ukształtował się zwyczaj rodzinnych zakupów w niedzielę po kościele. Z kolei na Śląsku przychodzą w poniedziałek, a w niedzielę sklepy świecą pustkami. Wiele zależy też od otoczenia sklepu. Taki na peryferiach ożywia się w dni powszednie ok. 11. Latem klienci kupują do godz. 22.00, zimą o 20.00 już ich nie ma. W upał nie przychodzą, za to ze wzmożoną siłą nadciągają po burzy.

A zestaw kas samoobsługowych (cztery, czasem sześć) otwarty jest non stop. I wymaga zazwyczaj obsługi jednej osoby.

Auchan 7.30

– Kasy świetne – rzuca w przelocie mężczyzna, którego zaczepiłam w Auchan w Piasecznie, kiedy wychodzi ze strefy kas samoobsługowych. – Tylko trzeba mieć okulary. Ja dziś nie wziąłem – dodaje. I znika. W siatce: jogurt, bułeczka, jabłko – śniadanie.

– Forma płatności kartą w kasie samoobsługowej jest dla mnie psychicznie luźniejsza – recytuje klient następny.

– Nie obnoszę się z tym po kasjerkach, bo to moje sąsiadki – rzuca trzeci i pokazuje prezerwatywy w siatce.

Pani na Miłej

„Proszę zeskanować pierwszy produkt i odłożyć go do siatki” – mówi kasa.

Asystentka sprzedaży na ekranie swojej konsoli w każdym momencie widzi, co się dzieje na każdej z czterech samoobsługowych kas. Gdy coś jest nie tak, na monitorze zapala się czerwona lampka.

– Najpierw patrzę na widełki, na których zawieszone są siatki. Czy klientka torebki nie położyła albo może dziecko wchodzi nogami na półkę. Tu są wagi! Jak bilans nie zgadza się z tym, co powinno być w siatkach, kasa się zawiesza i mnie alarmuje – mówi pani Hania, asystentka sprzedaży przy kasie samoobsługowej. Na konsoli pojawia się informacja, o ile zeskanowany towar jest za ciężki lub za lekki. – Podchodzę i sprawdzam. Jak widzę nadgryzioną bagietkę i 15 g niedowagi – to „akceptuję” i transakcja toczy się dalej. Czasem ktoś z butelki na sklepie upije, batonik zje, a skanuje papierek.

Jednak są takie towary, na które nie można przykleić czytelnego kodu. Kuliste owoce, warzywa, pieczywo.

– Nikt jeszcze nie wymyślił, jak przyczepić kod do szczypiorku – mówi Ewa Szetela, koordynator kas Auchan. Do kodu potrzebne jest miejsce na prostej powierzchni. Dlatego są towary na sztuki, które trzeba wybrać spośród obrazków wyświetlanych na ekranie.

Jak klient nie odpowie na pytanie o kartę stałego klienta – mam, nie mam – i od razu skanuje towar, kasa się wiesza i wzywa pomocy. Mądra jest: klient niesłuchający, niewspółpracujący będzie miał kłopoty. Czasem kod jest nieczytelny i asystentka musi wstukać cyfry ręcznie.

Grosz ma ząbki

– Teraz jej się pieniążek nie podoba! – woła klientka Małgorzata Lenart, która przed chwilą musiała pójść do bankomatu po gotówkę. – Moja nieuwaga – bije się w piersi – kartka wielka wisi, a nie zauważyłam. Miałam do wyboru skanować od nowa na innej kasie albo pójść po gotówkę. – Ona nie lubi nowych, śliskich, trzeba troszkę pomiąć – sugeruje pani Hania. Składa 50-złotowy banknot w kostkę, rozgina i podaje go kasie, a ta bez sprzeciwu połyka.

Kasy nie lubią też tłustych paluchów. Pani Hania co kilka godzin czyści dotykowe ekrany płynem do szyb. Zawieszają się też od ciężkich rzeczy. W Auchan wprowadzono przycisk: „gabaryty”, po wciśnięciu którego asystentka podchodzi z ręcznym skanerem i nie trzeba towaru dźwigać.

W niektórych sieciach kasy nie lubią jednogroszówek, bo te na rantach mają ząbki. Czasem kasa nie wyda i się zawiesza. Trzeba czekać na asystenta, ten odda grosz i dopiero wtedy wydrukuje paragon. Przy płaceniu kartą klienci obracają karnecik i kasa nie może pobrać pieniędzy. Wszystko to rzadko, gros klientów dokonuje zakupów zupełnie samodzielnie.

Koszty

Koszt kasy samoobsługowej zależy od tego, na ile zakupów jest przewidziana (małe czy również duże), a przede wszystkim, od udostępnionych form płatności: kartą, gotówką, bonami. Są urządzenia, które trzeba zasilać w drobne, i takie, które przy wydawaniu reszty korzystają z monet dostarczonych przez klientów.

– W Stanach widziałem urządzenia z czytnikami kształtu – mówi Arkadiusz Stachańczyk, dyrektor ds. rozwoju firmy Jantar, która sprzedaje urządzenia samoobsługowe. Najprostsze stanowisko samoobsługowe kosztuje 60 tys. zł, najbardziej zaawansowane nawet – 400 tys. Stachańczyk twierdzi, że jednej nie warto stawiać. Optymalny boks to cztery urządzenia na jednego asystenta, co przy dwóch zmianach pracowników oznacza oszczędność do sześciu etatów. Przy dobrym wdrożeniu zwrot inwestycji następuje w okresie kilkunastu miesięcy. Rozwiązania samoobsługowe warto wprowadzać w sklepach powyżej 700 m kw. powierzchni, gdzie w linii kas jest ich więcej niż pięć. Czas życia kasy to siedem-dziesięć lat.

Najtańsze stanowisko kasy tradycyjnej można kupić za 1 tys. zł, ale standard w dużych sklepach to dziś wydatek ok. 10-20 tys. za kasę.

A co kasy lubią?

Pani Hania: – Czasem jest klient tzw. wstydliwy. Jak ktoś za nim stoi, chciałby skanować migusiem. „Pomalutku”, wtedy proszę. Ona musi sobie pomyśleć, to tylko maszyna.

Na alkoholu kasa się zawiesza z ustawy. Piotr Kilanowicz podchodzi do konsoli, w lewej dłoni trzyma piwo (kodem do góry, bo wie, że asystentka musi go zeskanować), w prawej – dowód osobisty.

– Wygląda młodo i kilka razy go o dowód prosiłam, więc już nie czeka na wezwanie – śmieje się pani Hania. – Gdyby to była wódka, zdjęłaby zabezpieczające klipsy. Podobnie jak z odzieży. – Tu nikt nas nie oszuka. Widzimy: nazwa produktu, cena, skanuję w swoim tempie. Mam możliwość monitorowania transakcji i z niej korzystam. Bardziej ufam komputerowi niż kasjerce, że się nie pomyli – mówi Kilanowicz.

W Auchan w Piasecznie nie czeka się na asystenta. Nawet rutynowo wezwana ochrona konieczna do zasilenia maszyny w drobne zjawia się w ciągu 15 sekund. Asystentka uważnie obserwuje, co się dzieje na placyku strefy samoobsługowej, i nie zwleka z interwencją. – Ja lubię tę pracę, tu człowiek jest ciągle w ruchu. Może porozmawiać z klientem z innej pozycji – stojącej, nieprzykurczonej, zadzierając głowę – zwraca uwagę pani Hania. Jednak choć dobry asystent to warunek konieczny sensowności takich rozwiązań, nie jest to regułą. W Tesco jeden pracownik ma pod opieką sześć kas. W Bomi znika on na 10 minut, bo ma w zakresie swoich zadań, również inne. I bywa, że trzy z czterech kas stoją zablokowane, a klienci już dawno poszli stać w kolejkach do „normalnych” kas.


Bomi w Klifie 10.30 – Polak potrafi 


– Nauczyłam się obchodzić jej ograniczenia. Jak coś jest za lekkie, kasa wariuje. Na przykład jednorazowe masełko. Sięgam po inne albo ustawiam się do normalnej kasy – mówi klientka Weronika Ulicz, jednak z kas korzysta. – Tak często, jak tylko mogę. Jestem raczej nieśmiała. Wolę załatwić sprawę i nie gadać.

– Słoneczek nie ma w systemie, choć to po kajzerce najbardziej popularna tu bułka. Często z nich rezygnuję, jak się spieszę, ale dziś się uparłem i zanim podszedłem do kasy, odszukałem na hali asystentkę, bo wiedziałem, że będę miał problem – mówi Robert Świderski.

– Ponieważ wiele drożdżówek nie ma swoich odzwierciedleń w obrazku na ekranie, zauważyłam, że one wszystkie mają taką samą cenę i wagę, więc można wcisnąć dowolną. I sałata lodowa jest zawsze niedoważona, szczypiorek za lekki. Trzeba czekać na asystenta – skarży się klientka Gosia.

Klient woli do ludzi

Adama Sierotę zaczepiam w Bomi po odejściu od kasy zwykłej.

– Czemu pan nie skorzystał z samoobsługowej?

– Wczoraj korzystałem, ale chyba wolę z człowiekiem. Przyzwyczajenie. Bilety autobusowe są do kupienia w automatach, w pojazdach, a sam widziałem, jak osoby podchodziły do kierowcy, żeby kupić.

– Nie chce mi się myśleć. Zlecam kasjerce i się tym nie zajmuję – kwituje inny.

Auchan – 18.00

Właśnie grzmi, nad Warszawą burza, i choć powinien być natłok klientów wychodzących z pracy (na Śląsku ten szczyt jest ok. 16), kasy stoją bezczynnie.

– Z reguły nie rozmawiają z kasami. Czasem, żartują: „Dziękuję pani bardzo”, ale to nawet częściej do nas niż do urządzenia – mówi pani Hania. – W innych krajach klienci w zwykłej kasie rozmawiają z kasjerkami. W Polsce nie ma takiego zwyczaju – mówi Szetela. Klienci twierdzą, że nie mają o czym.

Z wózkiem nie powinien podjechać…

…ale nie ma ludzi, to mu przepuszczę – mówi pani Hania. – Jakby była kolejka, zaraz by go klienci zdyscyplinowali. Klient chyba pierwszy raz, bo zdejmuje towar z widełek i kasa mówi, żeby odłożył go z powrotem. Nie odkłada.

– Nie słucha pan kasy – asystentka próbuje lekkim, żartobliwym tonem.

– Bo ja chcę to zrobić i wyjść.

– To proszę odłożyć zeskanowane zakupy z powrotem na widełki (klient odkłada. Kasa się odwiesza. Znów zdejmuje i wkłada do wózka).

– Aż do zapłacenia.

– Ale ja chcę włożyć do koszyka! – denerwuje się klient.

– Nie posunie się pan dalej w transakcji, jeśli pan będzie zdejmował z widełek. Taki jest system.

– Najgłupszy system, jaki istnieje na świecie! Mam tylko trzy siatki i chcę je wozić, a nie nosić! Zaraz będę miał problem z bułeczkami!

– To ja panu pomogę.

– Nie, dziękuję, dwie osoby jednej kasy nie będą obsługiwały!

Kradzieże

Pani Hania: – Czasem sobie klient na hali, po zważeniu jeszcze pomidorka dorzuci. Papryczkę. Często nie, ale się zdarza. Fajne byłoby, gdyby nie przyklejali kodów z tańszych towarów na droższe. Raz: źle zeskanowane pudełeczko spożywcze, myślałam, podchodzę, a w środku piersiówka.

– Otwierając taką kasę, musieliśmy rozważyć ryzyko ewentualnych strat. Okazało się, że nie ma różnicy między ich poziomem przy kasie tradycyjnej i samoobsługowej – mówi Szetela. – Może poza jednym wyjątkiem. Był czas, kiedy fałszerze próbowali w naszych sklepach wprowadzać do obiegu podrobione pięciozłotówki. Kasjerka zauważyłaby różnicę, a maszyna nie spostrzegła. Szybko to jednak zostało wykryte i we współpracy z policją zlikwidowane.

Przyszłość

W zeszłym roku było w Polsce 400 kas samoobsługowych. Dziś jest więcej. Ile? Tego nikt nie policzył. Można je spotkać w Realu, Carrefourze, Społem PSS Północ we Wrocławiu czy w Społem w Bytomiu. Pierwszy w Polsce był Auchan w 2006 r. Globalne sieci wprowadzają kasy samoobsługowe, bo taka jest polityka całej marki. Pierwsza samoobsługowa kasa na świecie ruszyła w USA 20 lat temu.

W Polsce to jest raczej oferta uzupełniająca sprzedaż normalną, czyli z kasjerem.

– Wprowadzając te kasy, nie tylko nie zmniejszyliśmy zatrudnienia, ale nawet nie obniżaliśmy poziomu rekrutacji – mówi Szetela. W sieci Auchan po sześciu latach od inauguracji co dziesiąty paragon jest wystawiany przez kasę samoobsługową. W Społem PSS Północ we Wrocławiu, gdzie kasy są wdrożone w lutym 2009 r. – 22 proc. W Tesco można samodzielnie skanować dużą ilość produktów, co niekiedy klientów z małymi koszykami doprowadza do białej gorączki. Zwłaszcza że powyżej 30 sztuk, szybciej niż maszyna, obsłuży nas kasjerka z taśmą podającą.

We wrześniu Tesco otworzy pierwszy w Polsce supermarket wyłącznie z kasami samoobsługowymi.

– Bo na miejscu jednej dotychczasowej, takie zmieszczą się dwie – można usłyszeć od rzecznika.

W Europie Zachodniej, w USA jest już mnóstwo takich sklepów. Sieci wyposażają już wózki w skanery do czytania kodów, żeby klient kasował towar, wkładając go do koszyka, ale prawdziwa rewolucja nadejdzie wraz z technologią RFID. O ile można już doliczyć np. 1zł (za czip/nadajnik) do telewizora, o tyle trudno doliczyć ją do ceny chleba. Kiedyś jednak te technologie stanieją, wtedy wypakowany zakupami wózek, mijając bramkę, będzie wyświetlał jego zawartość i wartość. Być może samodzielnie połączy się z bankiem i z konta pobierze opłatę? – Ale to już pewnie nie za mojego życia zawodowego – twierdzi Ewa Szetela, a jest osobą młodą.

(Gazeta Wyborcza – Gospodarka – 30 sierpnia 2011 )

E-booki łatwo nie mają

KSIĄŻKA PAPIEROWA CZY ELEKTRONICZNA? WYBÓR MAMY CORAZ WIĘKSZY

Biografia Steve?a Jobsa za 55 zł w papierze czy za 30 zł w e-booku? Jeśli jesteś posiadaczem smartfona, komputera lub czytnika do książek – możesz wybrać

MAGDALENA SZWARC

W dowolnym miejscu świata przez aplikację w telefonie, tablecie lub na czytniku logujesz się do swojego konta i twoje książki pojawiają się na półkach. Otwierają się od razu tam, gdzie skończyłeś czytać na innym urządzeniu. – To przyspieszyło. Na iPadzie czytam wywiad z autorem, ktoś poleca książkę na Facebooku. Sprawdzam w internecie: kurczę, nie jest jeszcze wydana w Polsce. A w Amazonie? Jest! Robię klik i mam. Bez czekania. Tak działa ten świat: albo już, albo wcale – mówi Joanna Ćwiklak z wydawnictwa Czarna Owca.

– Czytelnik e-booka jest gadżeciarzem. Lubi kolekcjonować. W podróży chce wybrać spośród kilkudziesięciu książek: czyta 20 stron jednej, zostawia, czyta inną – mówi Ćwiklak. Na wakacjach jedną książkę czytała na trzech różnych nośnikach. – Jak wieczorem gasiliśmy światło, to na iPadzie. Na basenie – w papierze. Ale jak jechaliśmy na wycieczkę, ściągnęłam ją na iPhone?a.

Dodaje jednak: – iPad, który jest absolutnie multimedialny, rozprasza. Czytam 10 minut, sprawdzę pocztę. Wracam do książki, to ktoś zadzwoni na Skypie. Znów czytam. Coś mi się przypomni, to dopiszę notkę na Facebooku. Nie ma rytuału czytania. Dlatego na iPada kupuję książki lekkie, które nie wymagają dużego zaangażowania.

Rewolucji nie ułatwia to, że książki kupują ludzie, którzy lubią ich fizyczność: zapach, ładny papier, druk.

6.00, metro Młociny. Przesiadając się z wagonu do wagonu warszawskiego metra, postanowiłam odszukać czytelników e-booków. Slalom między poręczami, siatkami. Patrzę ludziom na ręce. Mijam czytających „papier”. Szukam elektroniki. Jest. Kobieta wpatruje się we wnętrze dłoni. Podchodzę bliżej – nie ma na uszach słuchawek. Świetnie. Rzucam okiem na ekran. Zazwyczaj skaczą tam kolorowe kulki albo ktoś rozkłada pasjansa. U niej biały ekran telefonu i litery. To Ewa, 30 lat, inżynier drogowy. – Jedną ręką się trzymam, torebka przed siebie i nie ma problemu. Kartek nie trzeba przewracać – mówi, podnosząc głowę.

– Skąd je bierzecie?

– Piractwo. Jest tam niemal wszystko. Głównie angielskie, ale język w dzisiejszych czasach nie jest barierą. Przeważnie czytam sagi, w druku to ponad 1400 stron, więc jedna, dwie w miesiącu. Lubię thrillery. Odprężają. Mąż czyta krótsze, ze 30 przez rok przeczytał. Teraz „Walkę o tron”. Dobrego telefonu używa do czytania, a do dzwonienia ma grata, ale jak czytam w taki sposób, nigdy nie pamiętam tytułu. Bo on znika na początku.

– Telefon nie męczy? Nie świeci w oczy?

– Można sobie ustawić dużą czcionkę, przyciemnić ekran. Godzinę mogę czytać bez zmęczenia.

– E-papier w ogóle nie męczy. Czcionkę też można powiększyć. Dwie książki o podobnej liczbie stron, tego samego autora przeczytałam w papierze i na czytniku. Na tym drugim o 20 proc. szybciej.

– A jak on jest duży?

– 5, 6, 10 cali.

– To do torebki się nie zmieści. Telefon jest wielofunkcyjny: przeczytam, zadzwonię, wyślę SMS-a, maila. Z e-booków mało osób jeszcze korzysta, bo jak ktoś nie umie sobie znaleźć w sieci, to kupienie legalnie jest kłopotliwe i drogie.

Przeszkoda pierwsza: chmury w budowie

„Białą Marię”, najnowszą książkę Hanny Krall, kupiłam – jak trzy czwarte polskich użytkowników e-booków -przez komputer (nie bezpośrednio przez czytnik ani smartfon, co w USA już jest standardem). Trzeba wejść na stronę e-księgarni, wybrać, zapłacić przelewem albo kartą, a po weryfikacji płatności (ok. 10 minut) można ściągnąć plik.

Jednak na najpopularniejszym w Polsce czytniku Kindle moja „Maria” się nie otworzyła. Kindle nie obsługuje dokumentów zabezpieczonych DRM-em (Digital Rights Management) firmy Adobe, a to 80 proc. oferowanych w Polsce e-booków. Do tego sprzedawany przez Amazon.com, największą internetową księgarnię, obsługuje jej format e-książek (Mobipocket). A w Polsce upowszechniły się standardy ePub i pdf. Wśród 950 tys. książek w Amazonie polskich prawie nie ma.

W internecie jest kilka przepisów, jak złamać zabezpieczenie DRM. Są legalne programy do przeformatowywania plików, ale są też aplikacje do czytania takich plików np. na smartfonie czy tablecie.

Czytnik Onyx Boox, drugi u nas pod względem popularności po Kindle?u, zabezpieczone DRM-em pliki ePub otwiera. Świetnie obsługuje format PDF. Nie jest jednak idealny. Bez powodzenia próbowałam ściągnąć „Marię” z mojego konta przez wi-fi (to ma się wkrótce zmienić). Kabelkiem przez komputer poszło w 3 minuty.

Są dystrybutorzy, którzy zamiast uciążliwym dla klienta DRM-em (wymaga rejestracji, można książkę kopiować tylko na 6 urządzeń plus 1 co roku) zabezpieczają pliki znakiem wodnym. Nazwisko użytkownika „wdrukowane” jest w strony publikacji, a dane o transakcji umożliwiające identyfikację klienta zaszyfrowane w pliku. Można ją kopiować na dowolną liczbę urządzeń, ale tych rozwiązań boją się wydawcy. Z nielegalnego rozpowszechniania kopii ani wydawca, ani autor nie dostaje nic.

Jednak rynek idzie w kierunku zdejmowania zabezpieczeń – w USA w siłę rosną firmy wyszukujące pirackie kopie na stronach je dystrybuujących. U nas księgarnia Virtualo w listopadzie wprowadziła do oferty format mobi (na Kindle?a). Dziś oferuje tylko darmową klasykę, ale już dwa duże wydawnictwa literackie negocjują umowy na dostarczenie tytułów w tym formacie, zabezpieczonych znakiem wodnym. Od listopada wydawnictwo Helion (biznes, psychologia, informatyka) prowadzi sklep Ebookpoint.pl, gdzie książkę sprzedaje w pakietach trzech formatów naraz (PDF, e-pub, mobi), też z watermarkiem. Otworzą się na każdym urządzeniu do czytania.

„Kierunek Kabaty”… Kolejny wagon. – W ciąży bardzo dużo czytałam na czytniku ze względu na jego małą wagę. W torebce noszę. Nie rozładuje się, wytrzymuje tygodnie. W domu czytam papierowe, bo nie chcę, żeby czytnik dostał się w małe, zaplute rączki. Ale jak pojawia się coś nowego, a nie jest dostępne na e-booku, to nie będę czekała, kupuję papier – mówi blondynka z czytnikiem Onyx Boox.

Przeszkoda druga: nie ma co czytać

W sklepie Virtualo można wybierać spośród 85 tys. książek. W Nexto – z 15 tys. Te liczby i tak są dęte, bo ponad połowa to klasyka starsza niż 70 lat, czyli utwory w domenie publicznej, za kopiowanie których już nie trzeba płacić autorom ani spadkobiercom. A pozostałe tytuły, jeśli występują w wielu formatach – ePub, PDF i mobi – są liczone kilka razy. Realnie na polskim rynku może być zdigitalizowanych 7 tys. pozycji, do których prawa autorskie nie wygasły. W praktyce chcesz kupić konkretny tytuł i go nie ma. W tym roku średnio na rynek wchodziło 170 tytułów miesięcznie, w ostatnim kwartale – po 250.

Najszerszą ofertę ma wydawnictwo W.A.B. – ponad 300 tytułów. – Generalnie chcemy, żeby każdy tytuł papierowy miał swoją elektroniczną premierę jednego dnia. I to się udaje, chociaż nie dla każdego tytułu – mówi Małgorzata Rzepkowska. Ale taka polityka wydawcy należy do wyjątków. Czarna Owca – na rynku mówią, że najprężniej rozwijające się wydawnictwo spośród oferujących e-booki, w cyfrze od 15 miesięcy – zaczynała od trzech części „Millennium” Stiega Larssona, dziś oferuje 30 książek. – W formie elektronicznej oferujemy tytuły hitowe, ważne – mówi Joanna Ćwiklak. To 10–15 proc. oferty nowości papierowych.

W.A.B. miesięcznie sprzedaje ponad 400 pobrań (sierpień – 495, wrzesień -488, październik – 723). Największe hity – nawet 30 szt. W całym 2010 r. sprzedali 3178 e-booków, w pierwszej połowie 2011 r. – 2642. Najlepiej sprzedaje się „Uwikłanie” Miłoszewskiego – 108 sztuk, przy sprzedanych 5 tys. egzemplarzy papierowych. „Powrót nauczyciela tańca” Henninga Mankella – 108 do 12 tys. „Niespokojny człowiek” Mankella – 57 sztuk do 3 tys. (dane do końca września).

Czarna Owca sprzedała w sumie ponad 3,6 tys. pobrań. – Powieść szpiegowska „Nielegalni”, zanim wyszła papierowa i audio, była dostępna jako e-book. W jeden dzień na Woblinku w promocji za złotówkę sprzedało się 200 sztuk. Od 1 sierpnia do końca października: 500 sztuk – absolutny rekord!

Jednak choć tytułów prawie nie przybywa, wydawcy i dostawcy mówią, że rynek się rozwija. Notują wzrosty rzędu 70-100 proc. rocznie. Miesięcznie przez Nexto przechodzi 5-10 tys. pobrań, a to jeden z największych dystrybutorów. Cały ten rynek szacują na 6-7 mln zł rocznie. Grupa Empik – na 8-10 mln. To mniej niż pół procent rynku książki w Polsce. – Jeszcze na początku 2011 r. najwięcej sprzedawało się audiobooków, potem była e-prasa i na końcu e-booki. Teraz e-booki zbliżają się do audiobooków, wyprzedzając prasę – mówi Roszkowski.

14.20, metro Centrum. – W metrze jest świetnie, ale na powierzchni bywa różnie. Na przystankach znajduję sobie miejsca zacienione – mówi Artur Pawłowski, który czyta w laptopie. – Miesięcznie czytam trzy-cztery książki w ten sposób. SF po angielsku, bo trudno je dostać w Polsce. Książki dotyczące średniowiecza. Uczelnie amerykańskie udostępniają sporo treści nieodpłatnie – mówi. – Średniowiecze!? Co pan zawodowo robi?

– Zajmuję się nieruchomościami. Często mam torbę pełną dokumentów. Dźwigać jeszcze książki to przesada. A komputer i tak muszę mieć.

Przeszkoda trzecia: prawa autorskie

Zdigitalizować książkę dla wydawcy znaczy: sprawdzić, czy w umowie z autorem/licencjodawcą/tłumaczem jest zapis o jego zgodzie na rozpowszechnianie treści w formie cyfrowej. Zapewne nie ma, bo jak pięć lat temu była zawierana, nikt o digitalizacji nie myślał, więc trzeba ją renegocjować, co kosztuje i trwa. – Nie każdy licencjodawca wierzy w potencjał książek elektronicznych. Bardzo oporni są Francuzi – mówi Joanna Ćwiklak.

– Jak okładkę wydania papierowego chcemy zamieścić w digitalizowanym i okazuje się, że za dodatkowe prawa do niej ktoś chce 300 euro, rezygnujemy z e-booka. Czasem autor nie chce przekazać praw, czasem już je komuś zbył, a czasem chce jakąś gigantyczną zaliczkę, co przy naszym rynku w tej chwili się nie zbilansuje – wyjaśnia Małgorzata Rzepkowska.

15.40, metro Marymont. Mężczyzna siedzi z tabletem w samym kącie wagonu. To najzaciszniejsze miejsce. Uśmiecham się i przechodzę do rzeczy. – Nie udzielam wywiadów – warczy. Inny czyta na telefonie. Widzę, jak przerzuca kolejny rozdział. Nawet wiem, co czyta, ale idzie w zaparte. – Nie czytam e-booków – mówi i chowa telefon do kieszeni.

Przeszkoda czwarta: brak narzędzi do czytania

E-book to byt niematerialny, istnieje jedynie poprzez urządzenia. – 2012 i 2013 rok to będą lata rozwoju narzędzi do czytania i zaczynająca się masowa konsumpcja – prorokuje Nexto. Smartfony i tablety przez operatorów telekomunikacyjnych są już oferowane za złotówkę. Gdyby czytniki spadły do cen 100-200 zł, mogłyby być kupowane masowo. Sieci telekomunikacyjne nie są zainteresowane ich kredytowaniem, bo książka to minimalny przesył danych, na tym się nie zarobi. A tablety, wbrew reklamom, to nie są narzędzia do długotrwałego czytania.

Prognozy PricewaterhouseCoopers przewidują, że w 2015 r. rynek książki cyfrowej w Polsce będzie stanowił 2 proc. sprzedaży książki papierowej. W Niemczech – 6,3 proc., w Holandii – 4,4 proc. (dziś w obu ostatnich to mniej niż pół procent rynku książki). USA są kilka lat przed Europą. W 2009 r. e-booki stanowiły 3 proc. rynku książki, rok później – już 7 proc. W 2015 r. będzie to ponad 22 proc. Amazon deklaruje, że już sprzedaje więcej e-booków niż papieru. Ponad 20 proc. wydawnictw amerykańskich deklaruje, że e-booki stanowią ponad 10 proc. ich przychodów.

A czemu Amazon, mając swoje sklepy w kilku krajach świata, nie wchodzi z e-bookami na ich języki? Może te rynki są za małe, aby unieść takie inwestycje? – Wejdzie, tylko czeka na odpowiednie nasycenie urządzeniami. Wszedł do Niemiec, wchodzi do Włoch i Hiszpanii – mówi Roszkowski.

Szacunkowe dane mówią, że czytników mamy w Polsce ok. 60 tys., tabletów ok. 100 tys., smartfonów do 8mln.

16.20, metro Marymont. Następny Kindle. – Mam go od tygodnia, mąż przywiózł ze Stanów – mówi Joanna Kujawska, 26 lat. Chciałaby, żeby zdigitalizowano podręczniki. – Mam 900 stron „interny” do przeczytania. Ponad 2 kg. Do metra nie wezmę, a moje czytanie to droga do pracy – ponad godzinę – i z powrotem.

– I co pani na nim ma?

– Trzy książki fantastyczne. Poradnik: „Żyć dobrze”, bo czasem trzeba przeczytać, że szklanka jest do połowy pełna, a nie pusta. „Harry?ego Pottera” dla męża. Uczę się angielskiego, więc czytam książki, słuchając ich jednocześnie. Mam artykuły z pracy. Na papierze łatwiejsze jest robienie notatek, tu trzeba się przeklikać.

Przeszkoda piąta – cena

– Na początku nasz e-book miał cenę połowy wydania papierowego, ale to kanibalizm. Omijamy koszty druku, papieru, logistyki, magazynowania, ale koszty praw autorskich w wydaniu cyfrowym stanowią jedną czwartą ceny, a mówi się, że 50 proc. trzeba będzie oddać autorowi. A w papierowych – 10 proc. Tłumacz – 5-7 proc. Produkcja na etapie łamania się rozchodzi. Ktoś musi tę pracę wykonać dwa razy. Potem jest konwersja, za którą trzeba zapłacić, praca osób zaangażowanych w pozyskiwanie praw, okładkę, zdjęcia, ilustracje. Prowizje od sprzedaży to 40-50 proc. – hurtownicy dzielą się tym z księgarniami – jedni i drudzy ponoszą koszty budowy swoich platform. Do tego 23 proc. VAT (na książki papierowe 5 proc.). Dopiero wszedł e-pub, a już trzeba myśleć o wprowadzaniu e-pub3, który pozwala dołączać filmy i pliki dźwiękowe. Trzeba inwestować, więc uznaliśmy, że sprzedajemy treść. W tej samej cenie co w miękkiej oprawie – opisuje Rzepkowska.

Czarna Owca stara się oferować taniej od papieru o 5 zł – czyli blisko 20 proc. Większość wydawców tak robi, ale e-book droższy od wersji papierowej nie jest czymś niezwykłym.

Na Virtualo.pl już działa wypożyczalnia e-booków, gdzie za kilka złotych można wykupić czasowy dostęp do książki. Na razie tylko online, ale udoskonalenie tej usługi z pewnością obniży ceny.

18.00, metro Młociny. Księgowego Jacka zaczepiam, bo posuwisty ruch kciuka po ekranie sugeruje, że to nie gra. – Nie czytam e-booka – mówi. – Do czytania mam co innego – wyciąga Kindle?a. – W plecaku, w metrze książki się niszczą. A o to dbam. I nie czytam książek drugi raz, a mam ich dużo. Chyba na Allegro trzeba je wystawić.

Maj 2011 r. Na Warszawskich Targach Książki dużym zainteresowaniem cieszyły się stoiska z „gadżetami” do czytania e-booków

Gazeta Wyborcza  nr 294, wydanie z dnia 19/12/2011Biznes Ludzie Pieniądze, str. 26

Intercyza zaufania

Jeśli siadają po przeciwnych stronach, zazwyczaj idzie o rozwód. Jeśli obok siebie, mają inne powody zawierania umowy majątkowej

Małgorzata ma 27 lat. Energiczna, kontaktowa. Prawniczka. Za dwa lata skończy aplikację radcowską. Pracuje od trzech. Ambitna jak piorun, pracowita jak czort.

Po wakacjach wychodzi za mąż. Wie, że rozdzielność majątkowa to najlepsze rozwiązanie. „Uporządkowane” – takiego słowa używa na określenie relacji majątkowych w małżeństwie.

Obsługa ustroju

Małgorzata jak każdy nupturient (narzeczony) i małżonek może ustalić reguły majątkowe przyszłego związku, spisując intercyzę (nazwa małżeńskiej umowy majątkowej zawieranej przed ślubem). Załóżmy jednak, że tak jak większość Polaków z tego prawa zrezygnuje. Wtedy obowiązywałby ją tzw. ustrój ustawowy – wspólnota majątkowa. Oznacza to, że:

majątek, który zgromadziła przed ślubem, nadal pozostaje jej wyłączną własnością (majątek osobisty) i może nim dowolnie dysponować;

dochody z majątku osobistego oraz wszystko to, co zarobi w trakcie trwania małżeństwa, należeć będzie do majątku wspólnego z małżonkiem.

Ustawa z dnia 17.06.2004 roku nowelizująca kodeks rodzinny i opiekuńczy zwiększyła samodzielność małżonków w zarządzaniu wspólnym majątkiem – bez wiedzy współmałżonka można zaciągnąć kredyt (jeśli on/ona o nim nie wiedział, odpowiada wspólnym majątkiem, ale swoimi dochodami już nie) i sprzedać samochód. Tylko wspólnej nieruchomości nie można zbyć bez wiedzy i zgody drugiej strony.

Do takiego systemu Gosia nie ma przekonania. W Polsce w 2005 roku na spisanie intercyzy zdecydowało się 30 tys. małżeństw. Większość zdecydowała się na rozdzielność majątkową (w 1990 roku takich umów majątkowych zawarto niespełna 2 tys.).

Małgorzata uważa, że we wspólnocie majątkowej niejasne jest, co jest moje, a co nie jest moje. Wszystko i nic. Majątek przelewa się jak w naczyniach połączonych.

Rozdzielnie, ale razem

Przed rokiem, kiedy jej narzeczony zakładał firmę, spytała: – Czy wiesz, że gdy podpiszemy intercyzę, będziesz mógł o firmie decydować sam i sam będziesz za nią odpowiadał?

Piotr nie miał pojęcia, że kontrahenci, np. przy: umowach, kredytach, zakupie nieruchomości, zbywaniu ich, będą żądali podpisu żony. Nie wiedział też, że w razie długów wierzyciel może domagać się ich uregulowania z majątku wspólnego Gosi i Piotra. Z ich mieszkania, samochodu, nawet Gosinych oszczędności. A obroty i zobowiązania firmy Piotra znacznie przekraczają zarobki Małgosi, ona też nie jest w stanie ocenić ryzyka decyzji, pod którymi miałaby się podpisać. A do zerwania kontraktu może dojść nie tyle ze złej woli Piotra, ile na przykład z powodu jego choroby, błędu, wypadku czy nieuczciwości kontrahenta.

Jeśli zdecydują się na rozdzielność majątkową, w sytuacji kryzysu firmy ich rodzina będzie dysponować przynajmniej majątkiem zgromadzonym przez Małgosię. Ale uwaga! W sytuacji rozkwitu firmy majątek, który zarobi, będzie wyłączną własnością Piotra. A taki scenariusz przecież zazwyczaj zakładamy.

Rozdzielność majątkowa nie oznacza, że nie będą mieli z Piotrem wspólnych rzeczy. Założyli razem konto oszczędnościowe. Co miesiąc każde z nich wpłaca przynajmniej 1000 zł. Piotr – dużo więcej. Za cztery lata za te pieniądze kupią dom. Wydrukują historię rachunku, zliczą, ile kto wpłacił, i takie właśnie udziały zostaną zapisane w księdze wieczystej nieruchomości. – To jest uczciwe względem Piotra. Bo tak dużo w ten dom zainwestował. Dla mnie zresztą też, widzę, na ile się starałam – mówi Gosia.

Rozdzielność majątkowa nie zwalnia małżonków z łożenia na utrzymanie rodziny. Niezależnie od ustroju majątkowego (prawne określenie), w jakim żyją małżonkowie „(…) są zobowiązani do (…) wzajemnej pomocy i (…) współdziałania dla (jej) dobra” – głosi art. 23 kodeksu rodzinnego i opiekuńczego. Granicę tej pomocy wyznaczają z jednej strony potrzeby osób w domu, a z drugiej – zasobność ich portfeli i realne możliwości.

Gdyby to od Piotra zależało, płaciłby za wszystko. Rozliczanie wydatków wynika z potrzeby Małgosi.

– Chcę, by wiedział, że też zarabiam, że może na mnie liczyć – mówi.

Do takiego układu przywykli. Nie mają powodu zmieniać go po ślubie. Choć mama Gosi uważa, że rozdzielność majątkowa nie przystaje do instytucji małżeństwa. Że w małżeństwie nie można nawet pomyśleć, co jest czyje, a co dopiero dzielić!

– Mama wszystko robi z ojcem. Są jak jedno. Ja chcę raczej partnerskiego modelu we własnym związku – mówi Gosia.

Piotr jeździ po świecie. Kończy pisać doktorat i ma propozycję dwuletnich studiów w USA. To dla niego wielka szansa. Małgosia nie rzuci teraz aplikacji, żeby wyjechać – musiałaby po powrocie zaczynać ją od nowa. – Ślub to ostateczna deklaracja, że będziemy razem. Ale wiadomo, jakie jest życie, wszystko może się zdarzyć – trzeźwo patrzą na sprawę.

Mają za sobą kilkumiesięczne rozłąki. Było ciężko. – Wiem, jakie znaczenie ma dla niego rozwój zawodowy. Przetrzymamy. Będziemy się odwiedzać – ma nadzieję Małgosia.

Nikt, wstępując w związek małżeński, nie zakłada rozwodu, ale statystyki są nieubłagane. W Polsce w 2004 roku na 192 tys. ślubów przypadło 56 tys. rozwodów – ponad 30 proc. Średnia unijna jest wyższa – 50 proc. Małgosia w sądzie napatrzyła się, jak się zachowują ludzie, walcząc o komplet sztućców, i nie chce być w takiej sytuacji. U nich w każdym momencie będzie jasne, co jest czyje.

Rozdzielność na wypadek podziału

Za cztery lata, kiedy wybudują dom, przyjdzie czas na dzieci, planują trójkę. Małgosia dlatego robi uprawnienia tłumacza przysięgłego i chce się specjalizować w tłumaczeniach prawniczych. To pozwoli jej pracować w domu, a każdemu dziecku chce towarzyszyć przez pięć pierwszych lat życia. W tym czasie będzie miała znacznie mniejsze niż Piotr możliwości pomnażania swojego majątku.

Od 20.01.2005 roku w polskim prawie istnieje nowoczesne rozwiązanie – „rozdzielność majątkowa z wyrównaniem dorobków” zwana też „rozdzielnością na wypadek podziału”. Aż trudno uwierzyć, że u nas prawie nikt z niego nie korzysta.

Małżeństwo „z wyrównaniem dorobków” funkcjonuje tak jak w sytuacji rozdzielności majątkowej – każdy posiada, zarządza i pomnaża własny majątek – ale gdy dochodzi do rozwodu, „mierzy się”, o ile się powiększył majątek męża, o ile majątek żony, i dzieli sumę przyrostów na pół. Rozwiązanie to chroni tego, kto zarabiał mniej, bo inwestował w rodzinę w innej formie – na przykład wychowywał dzieci i prowadził dom.

Małgosia uważa, że to sprawiedliwe rozwiązanie. Zaproponowała je Piotrowi. O ile zwykłą rozdzielność zaakceptował, o tyle w tym przypadku nabrał podejrzeń, co do intencji przyszłej żony. Rozdzielność majątkowa z wyrównaniem dorobków nie została zaaprobowana.

Za notarialnym stołem

Aby ustanowić inny niż ustawowy ustrój majątkowy, małżonkowie lub nupturienci muszą w obecności notariusza zgodnie i dobrowolnie skinąć głową. Przy użyciu kancelaryjnego stołu sami podświadomie dzielą się na dwie mniej więcej równoliczne grupy. – Jeśli siadają po przeciwnych stronach, zazwyczaj idzie o rozwód. Jeśli obok siebie, mają inne powody zawierania umowy majątkowej – mówi notariusz Grażyna Socha.

Ci pierwsi, ustalając rozdzielność, mówią zazwyczaj: „Skoro nie żyjemy już razem, nie wiem, co się z tobą dzieje, nie mogę i nie chcę odpowiadać za twoje decyzje finansowe”.

– Gdyby siedem lat temu mąż zaproponował mi rozdzielność majątkową, zawisłoby to nad naszym małżeństwem jako brak zaufania. Dziś, w obliczu rozwodu, myślę, że dla kolejnego związku rozdzielność majątkowa to dobre rozwiązanie – stwierdza jedna z rozwodzących się pań.

Ponieważ w polskim prawie małżeńskiej wspólności majątkowej nie można dzielić w trakcie trwania związku – dopiero po orzeczeniu rozwodu. Dlatego często rozwodzący się chcą zrobić rozdzielność majątkową od dziś, polubownie podzielić dorobek, a potem pójść do sądu po rozwód bez orzekania o winie.

Umowa z powodu syna

Joanna i Kamil. Ona po kilkuletnim związku. On po rozwodzie, kilkuletni syn został przy matce.

Jesienią zamieszkali razem. Kilka dni później Kamil wręczył Joannie swoją pensję. Poczuła się jak żona. Włożyła pieniądze (pomniejszone o alimenty na syna) do koszyczka na półce.

Sześć lat później mieli już ślub, dwoje wspólnych dzieci i małe mieszkanko. Joanna namówiła męża na budowę domu. Dręczyła ją tylko jedna sprawa – nie chciała, aby kiedyś dziewczynki musiały się dzielić ich ciężką pracą z kimś, z kim wcale nie muszą, czyli synem Kamila.

„Stawający wyłączają niniejszym aktem obowiązującą ich dotychczas wspólność ustawową, a w związku z tym obowiązuje między nimi rozdzielność majątkowa polegająca na tym, że każdy z małżonków zachowuje majątek nabyty przed i po zawarciu niniejszej umowy oraz zarządza i rozporządza całym swoim majątkiem samodzielnie” – §2 umowy majątkowej małżeńskiej.

Nie obraził się.

Ziemię kupiła Joanna. Pod swoje dochody wzięła kredyt na budowę. Kamil nie ma do tego domu żadnych praw. Jeśli umrze pierwszy, w spadku po nim (do którego prawo ma również syn z pierwszego małżeństwa) domu nie będzie.

Gdyby to Joanna umarła pierwsza, prawo do spadku po niej mieliby w równych częściach Kamil i ich wspólne dzieci. Małżeństwa żyjące w ustroju rozdzielności majątkowej dziedziczą po sobie w taki sam sposób, jak gdyby żyli we wspólności. Nie dziedziczą rozwiedzeni. Jeśli Kamil zrzeknie się spadku po Joannie, dom odziedziczą wyłącznie ich wspólne dzieci. Syn z pierwszego małżeństwa nie będzie miał do niego praw.

Przeprowadzając rozdzielność majątkową, nie dzielili majątku zgromadzonego przez pierwsze lata. Jest w nim mieszkanie i samochód. Do udziału w tym majątku po śmierci Kamila syn będzie miał prawo niezależnie od tego, kto pierwszy z małżonków odejdzie ze świata.

Na co dzień o umowie majątkowej nie myślą. Wszystkie pieniądze traktują jak wspólne – z wygody. Ona ze swojego konta robi przelewy – opłaca wszystkie rachunki i raty kredytu. Prawie nic nie zostaje. Dlatego wszystkie wydatki na utrzymanie rodziny są z pensji Kamila.

Gdy klęska w biznesie

Marta ma 35 lat. Przez pięć lat miała dobrą pracę, była kierowniczką jednego z sieciowych sklepów.

Pewnego dnia właściciel sieci złożył kierownikom sklepów propozycję nie do odrzucenia: „Bierzecie swoje sklepy w ajencję albo do widzenia”. Warunki wydawały się dobre. „Jakby co, zawsze możemy się dogadać” – mówił. „Znasz mnie, czuję się za ciebie odpowiedzialny, nie dam ci zrobić krzywdy” – powtarzał. Wszyscy się zdecydowali.

Kilka miesięcy później żałowała tej decyzji. Dochody pokrywały połowę kosztów prowadzenia lokalu i spadały. W okolicy otwarto dwa centra handlowe. Liczyła nato, że nadrobi straty. Pożyczała pieniądze, by płacić czynsz i rachunki. W końcu miała dość – zdecydowała się odejść. Z niewielkim jeszcze długiem na koncie.

– Jak możesz być taka nielojalna! – usłyszała. – Jak jest kłopot, to chcesz nas z nim zostawić?

Chciała, ale okazało się, że w umowie jest zapisany sześciomiesięczny okres wypowiedzenia. Słowa „dogadamy się” z dnia na dzień straciły ważność. – Może obniżymy czynsz? – zasugerował prezes. Została.

Nigdy tego nie zrobił.

Po czterech miesiącach nic się nie zmieniło, a długi były dwa razy większe. Dobiła do 100 tys. zł. Znajomi pożyczali, bo wiedzieli, że odda. Jednak coraz częściej ktoś przychodził po pieniądze. Wpadła w spiralę długów. Rósł strach. Pojawiły się pierwsze symptomy depresji. Wykończona i bezradna zdecydowała się na ostateczne rozwiązanie. Wszystko dokładnie zaplanowała.

W tę ostatnią noc płakała, gdy wszedł jej młodszy, czteroletni, syn. Przytulił się. – Mamo, życie to jest piękne – powiedział. To był przełom.

Następnego dnia złożyła wypowiedzenie. Wiedziała, że teraz zacznie się najgorsze. Dłużnicy zaczną walić drzwiami i oknami. Nie myliła się.

Zaczęły jej drętwieć ręce i nogi. Lekarz powiedział, że to stres. Że jak nic z tym nie zrobi, to się wykończy. Dał leki antydepresyjne. Pomogło.

Na szczęście tydzień później w mieszkaniu wyłączyli prąd i o wszystkim musiała powiedzieć mężowi. Że od 11 miesięcy mają niezapłacone komorne. Że telefony. Że rachunki. Przyniósł kartkę, długopis i kazał spisać wszystko, co do grosza. Wyszło 250 tys. zł. Za ostatnie pieniądze na jego nazwisko otworzyli inny biznes. Pod te mizerne dochody i jego urzędniczą pensję mąż rozpisał terminarz spłat. Od tego dnia każde pieniądze, jakie zarobili, szły na długi. Z żelazną konsekwencją – to jego zasługa.

Długo myślała, że poradzą sobie bez kredytu. Ale jak pani w ZUS-ie zagroziła, że wejdzie na pensję męża, zdecydowali o wprowadzeniu rozdzielności majątkowej.

– Nie uchylaliśmy się od długów, ale potrzebowaliśmy odrobiny spokoju, żebym mogła cokolwiek zarobić. Pewności, że jak się pralka zepsuje i kupię nową, to nie wejdzie mi na nią komornik – mówi.

Sporządzili rozdzielność. Dzięki temu mąż wziął w banku kredyt na 60 tys. zł. Spłacili resztę zaległych zobowiązań. Po raz pierwszy od pięciu lat pomyślała, że jest dobrze.

Z perspektywy czasu ma do siebie trochę żalu o naiwność. Pozostali ajenci w sieci też dorobili się długów. Nieraz kilkakrotnie większego niż ona. Przeszli to samo piekło.

On znika, długi nie

Alicję wezwali w sprawie karnej przeciwko mężowi, bo brała pieniądze z funduszu alimentacyjnego. Na trójkę. Przyszła z dziećmi, nie miała ich z kim zostawić. Biegały po korytarzu, przeszkadzały. Pan prokurator był oburzony. A z kim miała dzieci zostawić, jak chłop zniknął? Pani prokurator miała swoje w podobnym wieku, więc bez kolejki ją wzięła do gabinetu i wszystko wyjaśniła. Jak tę rozdzielność przymusową przeprowadzić, jak rozwód – bo w karty grał i wezwań do sadu nie przyjmował.

Jemu wolność do głowy uderzyła. W latach 90., jak tylko nastała. Rzucił pracę. Firmę założył, ale nic w niej nie robił. Na kontrakt pojechał. Jak najmłodsza się w styczniu urodziła, to w marcu już go nie było.

Za to wezwania z urzędu skarbowego były, że podatek niepłacony, z ZUS-u, że składki zalegają. Sugestie znajomych, plotki, że pieniądze pożycza. Że w karty gra. Najbardziej Alicja się tego urzędu przestraszyła, że nie dość trójki dzieci, to jeszcze jego długi będzie spłacać.

Z ważnych powodów, gdy istnieje uzasadnione podejrzenie, że majątek wspólny jest zagrożony, sąd może ustanowić przymusowy ustrój rozdzielności majątkowej. Gdy mąż zniknie bez wieści lub za granicę wyjedzie. Gdy żona pije, ćpa czy jest uzależniona od hazardu. Ale nawet jak kłamie i zdradza.

W sądzie Alicja pokazała wezwania z urzędów. Przyszli świadkowie.

– Powiedział, że samochód mu się zepsuł i 100 zł (na nowe) musi pożyczyć. Że jutro odda. Półtora roku minęło – mówili.

– Że pieniędzy mu na zakup zabrakło, a bez zakupu to go żona z awanturą z domu wyrzuci. To 50 zł. Do jutra – opowiadali.

Sąd dał wiarę zeznaniom i dokumentom. Zdecydował o rozdzielności z dwuletnią datą wsteczną – odkąd małżonek z pracy się zwolnił. Tego samego dnia do domu zastukał karciany wierzyciel. Na widok wyroku odszedł z niczym jak niepyszny. Już jego długów płacić nie musiała. Rodzinie pomału oddała. Wiadomo.

Zjawiska notarialne

Nikt nie robił badań nad małżeńskimi umowami majątkowymi. Nie ma statystyk dotyczących rodzaju zawieranych umów ani ich powodów. Notariusze zauważają jednak w swoich kancelariach pewne trendy.

– Pokolenie „pesel 72 i okolice” to połowa klientów. Młodzi, przedsiębiorczy. Z wyższą niż przeciętna świadomością prawną, a przede wszystkim z własnym majątkiem. Przychodzą najczęściej w drugim, trzecim roku małżeństwa, rzadko przed ślubem. Po rozdzielność – mówi notariusz Krzysztof Łaski.

– Od pięciu-sześciu lat obserwuję, że w większości przypadków to kobiety są inicjatorkami majątkowych umów małżeńskich. Czasem mówią: „To ja utrzymuję dom, ja zarabiam więcej” – mówi Grażyna Socha.

Czasem przychodzą też osoby w dojrzałym wieku, które zawarły drugie małżeństwo i nie planują już w nim dzieci. Dokonują trzech operacji: ustalają rozdzielność majątkową, spisują testamenty na rzecz dzieci (każde swoich) oraz zrzekają się dziedziczenia po współmałżonku, co oznacza całkowitą, bezwarunkową rezygnację ze spadku.

Są też grupy zawodowe, np. notariusze, którzy za błąd odpowiadają majątkiem. Robią rozdzielność i wszystko przepisują na współmałżonka. Na wszelki wypadek.

W Austrii i Szwajcarii rozdzielność majątkowa jest ustrojem ustawowym. W Niemczech – rozdzielność z wyrównaniem dorobków.

Procedura i ceny

Dowody osobiste, decyzje o przyznaniu NIP-u, akt małżeństwa – to zestaw do podpisania prostej rozdzielności. Poprzednia umowa majątkowa – jeśli była. Akty własności (nieruchomości, samochodów, dokumenty świadczące o nabyciu spadku lub darowizny itp.) – jeśli małżonkowie chcą dzielić wspólny dorobek.

Koszt prostej rozdzielności to 560 zł (400 zł – taksa notarialna + VAT + 38 zł podatek od czynności prawnych + wypisy 7,32 zł za stronę). Jeśli dzielimy dorobek, taksa jest naliczana od wartości majątku. Cała procedura może kosztować od jednego do kilku tysięcy złotych.

Umowa majątkowa małżeńska jest skuteczna od daty podpisania lub później. W każdej chwili można ją zmienić u notariusza.

Czyja ziemia, tego dom

Majątkowe umowy małżeńskie w większości mają na celu wprowadzenie rozdzielności majątkowej. Ustawa przewiduje jednak też inne możliwości: zawężenie wspólności majątkowej lub jej poszerzanie.

Małżeństwa, które mają rozdzielność majątkową do wspólnego worka najczęściej dorzucają grunt, który formalnie należy do jednego z nich, a na którym wspólnie wybudowali dom. Bo w razie rozwodu dom należy do właściciela ziemi. Drugi współmałżonek może co najwyżej z powództwa cywilnego domagać się zwrotu swojego wkładu.

MAGDALENA SZWARC

Imiona niektórych bohaterów na ich prośbę zostały zmienione.

Korzystałam z książki Alicji Brzezińskiej „Intercyzy – umowy małżeńskie”.

WYSOKIE OBCASY nr 28 dodatek do WYSOKIE OBCASY, dodatek do Gazety Wyborczej nr 164, wydanie z dnia 15/07/2006MAŁŻEŃSTWO I PIENIĄDZE, str. 24